2007-10-30

"Dziki Kąt" Piotr Śliwiński


Wydawnictwo Czarne w swej serii „Linie krajowe” objawiło czytelnikom nową, ciekawą i frapującą linię życia i postępowania, wartości i przemyśleń, jaką prezentuje krakowski polonista Piotr Śliwiński. I jak najbardziej polska to linia, lokalna bardzo, bo przede wszystkim przecinająca Kraków wspomnień, miejsc i zdarzeń, które już dawno miały miejsce, a które w niezwykły sposób ożywają we wspomnieniach prowadzącego nas przez miasto i przez skomplikowaną strukturę własnej psychiki bohatera, będącego porte parole autora. Święty – bo taki przydomek nosi nasz opowiadacz to specyficzny wagabunda. Podróżnik i marzyciel, nie przywiązujący wagi do niczego ani nikogo, a jednocześnie bardzo lokalny, bardzo krakowski i tak mocno zakorzeniony w mieście swej młodości, że nie jest w stanie się od niego oderwać – ani w sensie fizycznym, ani też mentalnie.

Klamrowa kompozycja opowieści ukazuje, że Śliwiński opisuje świat, jaki już się skończył i nadaje mu wyraźne ramy samodzielności. Zaburzona linearność w obrębie poszczególnych opowiadań świadczy o tym, iż jest to literatura subiektywnego wspomnienia i książka próbująca nadać kształt temu, co do tej pory zostało nieopisane, niewyjaśnione.

Święty wiedzie życie niebieskiego ptaka wraz z przyjaciółmi: Niutkiem, Heblem, Nyfkiem i Ćmagą. Razem doświadczają chwilami metafizycznych uniesień przy całkiem prozaicznych sytuacjach. I ten dysonans poznawczy jest w książce Śliwińskiego bardzo wyraźnie podkreślony. Język wypowiedzi bohaterów sytuuje się w opozycji wobec lirycznej narracji odsłaniającej wnętrze Świętego, jego niepospolitą wrażliwość i umiejętność odnajdywania w szczegółach treści i znaczeń natury uniwersalnej. Czytamy rozmaite ”ćmoje – boje” snute przez bohatera i jego kolegów, by za chwilę przenieść się w zupełnie inny wymiar przedstawiania rzeczywistości. Bo książka, która mogłaby z powodzeniem służyć studentom polonistyki jako podręcznik do zajęć dialektologii, a nie - Krakusom uświadomić ogromny koloryt lokalnej gwary i wyjątkowych powiedzonek, jest jednocześnie lekko onirycznym i bardzo sugestywnym traktatem poetyckim dotyczącym przemian i ruchu – tego linearnego i tego, jaki ma miejsce w szczególnie wrażliwej świadomości Świętego.

Kontynuująca znakomitą tradycję literacką przedstawiającą mężczyzn, jako twardych, nieugiętych i silnie ze sobą związanych przyjaciół, książka Śliwińskiego niewątpliwie koresponduje z przesłaniem kilku dzieł Marka Hłaski. Do niego także odniesie się autor w swym motcie poprzedzającym opowieść o specyficznym miejscu, jakim jest tytułowy Dziki Kąt. Gdzie się znajduje i czym jest dla bohatera – to już zagadka dla czytelnika książki. Pisząc o niej, warto jeszcze dodać, iż stanowi dodatkowo nostalgiczne epitafium na cześć dwóch mężczyzn, z którymi Święty musiał się rozstać. Jeden zostaje zabity, drugi w tajemniczych okolicznościach popełnia samobójstwo. Pamięć obu przyjaciół boli, uwiera, ale i wzbogaca duchowo Świętego.

Każde słowo w tej powieści jest potrzebne i każde czemuś służy. Semantyczna rozpiętość między wulgaryzmami a lirycznymi elipsami buduje napięcie, które jest jedną z wielu zalet „Dzikiego Kąta”. Śliwiński ocalił od zapomnienia swoją przeszłość, a jednocześnie zbudował pomost, przez jaki bez problemu można się do niej dostać, aby ją zgłębić. I jeszcze jedno – autor próbuje stanąć gdzieś obok siebie, przyjrzeć się uważnie sobie i swoim myślom. Buduje własny wizerunek oparty na retrospekcji i wnikliwej obserwacji otoczenia.

Inteligent przy budowie? Literat „godojący” o upadku Cracovii do trzeciej ligi? Miłosierny współczesny franciszkanin władający językiem potocznym i wulgarnym? „Dziki Kąt” serwuje nam zaskakujący lingwistyczny i znaczeniowy koktajl. Warto go spróbować. Tym bardziej, że to debiutancka powieść i miejmy nadzieję, że nie jedyne dzieło życia krakowskiego bibliotekarza z Rajskiej.

2007-10-28

"Głuptaska" Swietłana Wasilenko


Na skrzypiącej huśtawce buja się Nadźka. Mamy lata sześćdziesiąte XX wieku, zapadłą rosyjską wieś i brata Nadieżdy, który przygląda się swej upośledzonej umysłowo siostrze. Tak rozpoczyna się poruszająca historia Świetłany Wasilenko, stylizowana na staroruską baśń i będąca alegorycznym zwierciadłem, w jakim przegląda się Rosja z jej bolączkami, absurdami i koniecznością życia naznaczonego piętnem cierpienia i niesprawiedliwości. Napisałem, że tak rozpoczyna się ta opowieść? Ona także się zakończy w momencie swego początku, a czas zatoczy dramatyczne koło piekielne, w jakim Nadźka odegra rolę zbawiającej świat świętej.

Wartki nurt rzeki Achtuby unosi tratwę z kołyską, do której rodzice wkładają swe głupie dziecko, którego się wstydzą. Dziewczynka dopływa do brzegu pewnej wioski, z której zostanie potem przewieziona do domu dziecka prowadzonego przez zaborczą i oddaną komunistycznemu reżimowi opiekunkę. Pełen okrucieństwa świat niechcianych dzieci i mroczne widmo NKWD, które kontroluje ich każdy ruch i każdą myśl spowodują, iż głuptaska ucieknie stamtąd i odtąd wędrować będzie po wioskach i rozległych stepach. Jej realna podróż stanie się jednocześnie oniryczną drogą przez historię Rosji. Wokół dziecka znajdą się ludzie, którzy krzywdzą innych, ale zabijają przede wszystkim samych siebie przez własne okrucieństwo i nieumiejętność pojednania z innymi. Śmierć i pragnienie życia nieustannie będą koło siebie egzystować w zawiłej wędrówce niepełnosprawnej umysłowo dziewczynki.

Głuptaska nie odezwie się do nikogo – ani podczas pobytu w domu dziecka, ani później, w podróży. Stale uciekając, doświadcza coraz to nowych przykrości, a jednocześnie sama w sobie jest chodzącym dobrem, którego moc ujawni się w niezwykły sposób po spotkaniu dziecka z Matką Boską. Jedynym sposobem wyrażania swych pragnień i uczuć jest dla niej śpiew. Poprzez śpiew jednoczy otoczenie, śpiew ma moc silniejszą, niż niejedno wypowiedziane przez innych słowo. Milczenie zaś staje się wyrazem sprzeciwu wobec brutalności świata, które w trakcie podróży głuptaski ujawnia swe prawdziwe oblicze w historycznym ciągu nawiązań do przeszłości narodu rosyjskiego.

Dlaczego to głuptaska staje się uosobieniem dobra? Kiedy ciotka Charyta przyprowadza ją do domu dziecka, wypowiada znamienne słowa: „Wybrał Bóg głupstwa świata, aby zawstydził mądre”. Eschatologiczny wymiar tej baśniowej opowieści wskazuje na to, jak bardzo na przestrzeni lat brakowało Rosji obecności Boga. Tego Boga, którego Rosjanie czuliby w sercu i któremu mogliby zaufać. Zaczynają ufać głuptasce. Agresywny enkawudzista próbuje ukazać dziecku swe ludzkie oblicze. Wożące ciała zmarłych na epidemię chłopskie małżeństwo próbuje być dla niej rodziną, chociaż ich domem jest step, a dachem niebo… A jednak ona sama nie chce do nikogo należeć, ani przy nikim zostać. Wciąż w ruchu, w panicznym strachu i z drżącym serduszkiem pełnym ciepła i dobra, którego nikt nie chce docenić, Nadźka (Hanna?) podąża dalej. Podąża, aby powrócić tam, skąd ją odesłano. Wraz z jej powrotem magiczna i miotająca się wciąż linia czasu powróci do swego linearnego początku, a głupia dziewczynka uratuje innych przed wybuchem nuklearnym.

Alegoryczność tej książki jest oczywista. Opowieść nabiera także znamion mitu. Jej język podejmuje swoistą grę z czytelnikiem. A całość po prostu głęboko wzrusza. Rosji potrzebna jest taka książka. Polskiemu czytelnikowi „Głuptaska” uświadomi zmienność i relatywność pewnych pojęć i uczuć, które w najbardziej stałej hierarchii znajdują się w sercu i umyśle tej, którą wszyscy uznają za głupią…

2007-10-27

"Sprzysiężenie osłów" John K. Toole


Sporo książek umyka naszej uwadze, dlatego niektóre ich wznowienia są potrzebne i wartościowe. Świat Książki postanowił po raz kolejny ożywić w świadomości czytelników bohatera, o jakim z pewnością szybko po lekturze Johna Kennedy’ego Toole’a się nie zapomni. Ignacy J. Reilly, gargantuiczny jegomość w myśliwskiej czapce i o zaczepnym spojrzeniu jest głównym bohaterem demaskującej amerykańskie mity i szydzącej z ustalonych norm społecznych powieści „Sprzysiężenie głupców” (w nowym wydaniu tytuł brzmi „Sprzysiężenie osłów”). Wokół niego znajdzie się cała galeria dziwacznych postaci, a zachowaniom ich wszystkich przyglądać się będzie milcząco Nowy Orlean, bo to miasto także jest bohaterem tej książki.

Nikt by nie pomyślał, że od zwyczajnej próby wylegitymowania Ignacego przez policjanta dojdziemy do skandalu obyczajowo – społecznego opisanego na pierwszych stronach gazet. Po drodze czytać będziemy o mniej lub bardziej nadzwyczajnych okolicznościach powodujących, iż Ignacy pogrążać się będzie w coraz większych tarapatach. Konstrukcja fabularna misterna, ale jednocześnie lekko drażniąca nagromadzonymi w niej absurdami.

Najpierw jednak słów parę o samym Ignacym. Ignacy toczy wojnę z całym otaczającym go światem. Zapisując kartki dziennika, atakuje system społeczny i jego układy, bezrozumnych mieszkańców Nowego Orleanu, autobusy tranzytowe Greyhound (jedyna wyprawa Ignacego poza Nowy Orlean okazała się dla niego wielką traumą), ale nade wszystko tych, którzy w bezpośrednim z nim kontakcie kwestionują jego racje oraz podważają intelektualizm i nie pojmują głębi cytowanego przezeń często Boecjusza. Wszystko to odbywa się pomiędzy kolejnymi beknięciami i próbami ulżenia jelitom oraz dbaniem o dobro swej zastawki sercowej. Bo nasz Ignacy to niechlujny grubas, który żyje na koszt własnej matki, pielęgnując nienawiść do byłej dziewczyny – jedynej, jaką do tej pory miał. Jego zawiłe quasi – filozoficzne wywody czynione na piśmie i w rozmowach z innymi, nie dorastającymi mu do pięt ludźmi czynią zeń postać groteskową i niepoważną. Przyjaciół ani znajomych nasz bohater nie posiada, gdyż jak sam wyznaje: „(…) mam zwyczaj przestawać albo z równymi sobie, albo z nikim, a ponieważ nie mam równych sobie, więc z nikim nie przestaję”. I chociaż Ignacy to karykatura amerykańskiego inteligenta, człowiek ten w sposób błyskotliwy i celny demaskuje absurdy codziennego życia, sam jednocześnie będąc absurdalnym do bólu.

Kim są głupcy, którzy sprzysięgli się przeciwko Ignacemu? To jego pracodawcy, irytujący pan Levy wraz z neurotyczną żoną oraz Clyde, właściciel wózka z hot – dogami, które nieszczęsny Ignacy próbuje sprzedawać na ulicach Nowego Orleanu po tym, jak zostaje wydalony z firmy „Levi-Portki”. To także policjant Mancuso i człowiek, który podrywa matkę Ignacego, jednocześnie żądając od niej odszkodowania, które Ignacy musi spłacić, pracując. Na kartach powieści Toole’a pojawi się także grupa homoseksualistów i gotowe na wszystko lesbijki, które niczym złośliwe harpie torturują mężczyzn. Będziemy także odkrywać zagadkę pornograficznych zdjęć właścicielki podupadającej spelunki. W końcu nawet sama matka odwróci się od Ignacego i będzie chciała odciąć od siebie i swojego portfela leniwego syna brudasa.

Ta książka atakuje i demaskuje. Ukazuje absurdy amerykańskiego systemu socjalnego lat 60. (utrzymywana na siłę w pracy, zasypiająca przy biurku staruszka Trixie, której pracodawcy nie chcą przyznać emerytury), ale i stawia pod pręgierzem zjawisko rasizmu (pracujący za grosze Jones jest nieustannie szykanowany, choć tak naprawdę to jedna z barwniejszych postaci tej opowieści). Trudno tylko jednoznacznie określić, czy jest to inteligentna parodia, czy może chwilami pozbawiona dobrego smaku komedia gagów sytuacyjnych, których irracjonalność często męczy i denerwuje. Bo książkę tę zaczyna się czytać z niesmakiem. Potem pojawia się na twarzy uśmiech. Następnie widzimy, jak autor buduje spójną i logiczną oś konstrukcyjną utworu. Na koniec zaś zostajemy z pewną wątpliwością: czy tak ostra satyra nie przejaskrawiła samej siebie do tego stopnia, że przestała być przekonująca? Zachęcam do lektury i próby odpowiedzi na to pytanie.

Zastanowić się też trzeba podczas czytania tej powieści, czy ukazywanie świata w karykaturalnym zwierciadle i przedstawianie go przez pryzmat myśli i doznań budzącego śmieszność bohatera jest dobrym sposobem na zwrócenie uwagi, nie staje się przypadkiem budowaniem śmiesznego wizerunku świata dla samej jego śmieszności. Bo trudno jednoznacznie określić intencje, jakimi kierował się autor, kreując świat przedstawiony w swojej książce. Chwilami niewybredny humor i groteskowe konstruowanie sytuacji i dialogów mogą się wydawać męczące. Niemniej jednak jest to powieść, która daje dość bolesnego kopniaka Ameryce i Amerykanom. Nagroda Pulitzera przyznana „Sprzysiężeniu głupców” świadczy natomiast o tym, że potrafią oni śmiać się z samych siebie.

2007-10-18

"Rury" Etgar Keret


Wydawnictwo WAB dokonało kolejnej odsłony twórczości znanego już polskim czytelnikom izraelskiego pisarza, który w krótkiej formie zawiera skondensowany, nasycony znaczeniami przekaz semantyczny i ideologiczny, tworząc go jednocześnie w białych rękawiczkach groteski i autoironii. „Rury” są kolejnym dowodem na to, iż Keret potrafi zapełnić tylko jedną stronę tekstem, a tym samym świadomość czytelniczą niepewnością, jakiej nie sposób szybko się pozbyć.

Niepewność przy lekturze opowiadań budujących „Rury” polega głównie na tym, iż trudno jednoznacznie określić, na ile osobiste, ojczyźniane i lokalne są w swym przekazie te teksty. Bo Keret próbuje zwrócić uwagę na problemy uniwersalne, bolączki współczesnego świata i zagubionego w nim człowieka. Gubimy się i my – czytelnicy w tej literackiej plątaninie rur, niemniej jednak mistrzostwo autora polega na umiejętnym sygnalizowaniu zagadnień, których rozwinięcia wymaga nasza wyobraźnia i zdolność percepcyjna.

Izraelskość tekstów ujawnia się prawie w każdym. Bohaterami są często zastraszeni przez wojskowy reżim obywatele, nękani psychicznie przez podwładnych żołnierze, pałający dziką nienawiścią do Arabów autochtoni przekonani o tym, iż w państwie nie ma miejsca dla „nie-ludzi”. Liczne nazwy własne i imiona (ważna jest ich powtarzalność, która może być kluczem poszukiwacza wzajemnych powiązań między pozornie autonomicznymi tekstami) oraz częste i dokładne opisy regionalnych zwyczajów i obyczajów – to wszystko każe nam spojrzeć na opowiadania Kereta jako opowiadania o własnej ojczyźnie.

Tyle tylko, że w bardzo wysublimowany sposób, gładko i finezyjnie autor prowadzi nas zupełnie gdzie indziej. To bowiem proza inicjacyjna (często poznające brutalny świat dziecko jest narratorem) i eksploracyjna zarazem. Nowatorska w formie i wtórna w swej semantyce opowieść o niesprawiedliwym świecie pomieszanych wartości wywołuje bardzo często śmiech, albowiem sarkazm i groteska są tutaj nieodłącznym elementem świata przedstawionego. Bohaterowie w kilku opowieściach znajdują się w piekle. To piekło życia na ziemi, ale i metafora służąca podkreśleniu bolesnego fatalizmu, z jakim na kartach swojej prozy i w codziennym życiu mierzy się sam autor.

Keret potrafi także sam siebie demaskować i ośmieszać. W jednym z tekstów niejaki Kochi czyta … właśnie „Rury”, wystawiając im nie najlepszą opinię. Autor wskrzesi także postaci Maxa Frischa i Adolfa Hitlera, zapozna nas z krasnoludkami – alkoholikami, przeniesie do szkoły, z której wszyscy po kolei znikają i ukaże dramat masowego umierania … autobusów.

Czarny humor to jedna z mocniejszych stron „Rur”. A także umiejętność wychodzenia od lokalnych bolączek do rozważań natury ogólnoludzkiej. Awangardowa i frapująca proza, obok której nie sposób przejść obojętnie.

2007-10-15

"Wszystkie szczęśliwe rodziny" Carlos Fuentes


Czy najnowsza powieść Carlosa Fuentesa może być nazwana powieścią? Trudno takim mianem określić książkę składającą się z szesnastu pozornie niepowiązanych ze sobą opowieści budujących polifoniczny i dramatyczny obraz wzajemnych relacji międzyludzkich. Ich bohaterowie nie potrafią ze sobą żyć, chociaż wspólnie przez lata budowali fundament zależności nazywanych bardzo ironicznie przez autora „szczęśliwymi rodzinami”. Każda z opisanych rodzin jest w jakiś sposób dysfunkcyjna, jest areną przemocy fizycznej i psychicznej, miejscem stałej opresji i nieustającej udręki. Bohaterem zbiorowym jest tu jednak Meksyk. Kraj, który zostaje określony w geograficznym kontekście mianem pomarszczonego jak pergamin, objawia się tutaj jako państwo ze zmarszczkami i grymasami bólu, doświadczanego przez lata z powodu niesprawiedliwości społecznych i okrucieństwa zadawanego sobie przez ludzi.

O dosłownym okrucieństwie życia w Meksyku traktują pieśni chóru, które niczym w dramacie antycznym, stają się uzupełnieniem historii rodzinnych, jakie poznajemy. Zgodnie z tradycją chór komentuje opisane przez autora w poszczególnych rozdziałach – opowieściach historie, ale tworzy jednocześnie wobec nich silny kontrast lingwistyczny. Rodzinne opowieści, smutne i przejmujące, opisane są stonowanym, eleganckim i finezyjnym językiem (ogromny plus dla tłumaczki za wspaniałe oddanie atmosfery „duszności” panującej wokół bynajmniej nie tylko z powodu strefy klimatycznej Meksyku). Chór krzyczy, wulgaryzuje rzeczywistość, nadaje jej znamion rozpadającego się w okrucieństwie świata, w jakim nie ma miejsca na zbudowanie podstawowej jednostki społecznej, jaką jest rodzina. Czy jednak udaje się to bohaterom szesnastu opowieści?

Fuentes bardzo dużo miejsca poświęca toksycznym relacjom między ojcami i synami, ustawicznym walkom o dominację i rodzący się z nich gniew oraz brak porozumienia. Synowie Fuentesa najczęściej nie chcą popełniać ojcowskich błędów, nie chcą iść wytyczonymi przez nich szlakami życiowymi, nie chcą także przejmować na siebie balastu ojcowskich doświadczeń. Jakież to typowe, a w jak nietypowy sposób opisane! Motywy postępowania młodych mężczyzn nie do końca są jasne, podobnie jak tajemnice ich ojców, które przez lata budują mur nieporozumienia.

W naturalistyczny wręcz sposób ukazane są wyrwy emocjonalne, jakie istnieją między mężami i żonami. Kobiety Fuentesa buntują się wobec bycia cieniami swoich mężów. Romansują, śpiewają, próbują się zrealizować w każdej innej sferze, aby tylko nie stać się sztampowym i nieszczęśliwym przez to wzorem „żony idealnej”. Fuentes wnikliwie przedstawia sposób postrzegania rzeczywistości przez kobiety zranione i oszukane. To nie tylko żony. W jednym z bardziej przejmujących tekstów „Mater dolorosa” będziemy świadkami próby porozumienia się zrozpaczonej matki z czekającym na śmierć zabójcą jej córki. Matka próbuje nadać tożsamość swemu zmarłemu dziecku, aby bardziej pogrążyć zabójcę w wyrzutach sumienia. Oszukiwane i nieszczęśliwe żony swoją godność i kobiecość mogą ujawnić tylko podczas buntu. One zresztą dominują nad mężczyznami w opowieściach meksykańskiego pisarza, chociaż pozornie zawsze grają drugie skrzypce w często groteskowej sztuce ożywiania rodziny.

Fuentesowska rodzina to nie tylko tradycyjny schemat ról, w którym iskrzy niepewność tego, kim tak naprawdę się jest. Autor przedstawia nam opowieść o parze homoseksualistów, którzy na przekór wszystkim i wszystkiemu przez lata budują trwały związek oparty na zaufaniu. Związek, który zniszczy potrzeba nowości. Nowych doświadczeń pragną także trzy córki, które spotykają się przez dziesięć lat co roku przy grobie ojca, co jest warunkiem wypłacenia im należnych kwot spadku. Ich teatralne miny i gesty, dramatyczne wyznania i bolesne odzieranie się z resztek godności i prywatności nad trumną ojca, który okazuje się mieć nad nimi wieczną władzę, tworzą najbardziej przejmującą (i być może dlatego też zamykającą książkę) historię „Wszystkich szczęśliwych rodzin”.

Tej książki nie można czytać beznamiętnie. Ta książka redefiniuje pojęcie szczęścia, jedności, miłości i zaufania. Ta książka wstrząśnie czytelnikiem, albowiem odsłania sekrety rodzinnych spotkań, ujawnia wypowiadane w zaufanym gronie słowa. To głęboko humanistyczny pokłon nad ludzką niedoskonałością, emocjonalną niedojrzałością i bolesnym wygasaniem miłości między tymi, którzy kiedyś się wzajemnie kochali. Uważny czytelnik w każdej z szesnastu opowieści dostrzeże mniej lub bardziej wyraźne przyczyny rozpadu rodzinnego szczęścia. Wielkość Fuentesa polega jednak na tym, że nie wartościuje słów i gestów, jakie znajdziemy w tym rodzinnym kalejdoskopie. On po prostu pochyla się nad cierpiącymi i pozwala im opowiedzieć o swoim cierpieniu.

2007-10-12

"Na dnie nieba" Manuela Gretkowska


Manuela Gretkowska jako felietonistka? Brzmi intrygująco i tak samo się czyta. Najnowsza książka skandalizującej pisarki, którą kojarzy się głównie z odmienianymi przez wszystkie przypadki słowami „wagina”, „ciąża”, „menstruacja” i „seks”, jest arcyciekawym socjologicznym studium osobowości wyrazistej, choć nie do końca przekonanej o tym, jak tę wyrazistość sprzedać. Osoby, która ustawicznie odnosi się do swojej własnej płci i wokół problemów kobiecej tożsamości snuje pajęczą sieć rozmyślań, w którą może wpaść mężczyzna. A jeśli wpadnie – tak jak ja – przy lekturze „Na dnie nieba” zazna całej gamy emocji: felietony Gretkowskiej wzburzą, rozbawią, ale przede wszystkim zmuszą do zastanowienia się nad tymi aspektami życia szarpiącego nieustannie linę, jaką z jednej strony ciągną kobiety, a z drugiej mężczyźni, które w codziennej gonitwie myśli i zdarzeń nie znajdują się w centrum naszego zainteresowania.

Gdyby sama autorka tak często nie podkreślała ogromnej różnicy w postrzeganiu świata przez kobiety i mężczyzn, napisałbym o jej felietonach jak o oryginalnych płodach publicystycznych starających się ciekawie komentować zachodzące w naszym życiu zmiany. Niestety, sama Gretkowska zmusza mnie to tego, by przedstawić męski punkt widzenia przy omówieniu tekstów, jakie publikowała w latach 2001- 2007, a które teraz – dzięki staraniom Świata Książki – można przeczytać w jednym woluminie. Jako mężczyzna jestem więc kilkoma jej „naturalistycznymi” felietonami zniesmaczony. Niektóre wywołują mój sprzeciw, bo przecież nie mogę z uśmiechem czytać o tym, iż mężczyzną kieruje jedna dźwignia znajdująca się między nogami, a kobieta jest mu przewodnikiem, wyrazicielem jedynej słusznej prawdy, nauczycielką emocji i uczuć, a przede wszystkim wierną i uważną strażniczką, opiekunką i nianią prowadzącą przez życie nieświadomego tak wielu spraw chłopczyka.

„Na dnie nieba” to zbiór, w którym – na szczęście - Gretkowska nie trzyma się z uporem maniaka opozycji męskości i kobiecości, ale przygląda się życiu z nieco innej perspektywy. Wiele felietonów poświęconych jest trudom i radościom wychowywania dziecka. Jej córka nadaje autorce zupełnie nowy, inny rytm życia i nakazuje przyjrzeć mu się z perspektywy osoby w pełni odpowiedzialnej za drugie istnienie. Jej teksty rozprawiają się bezlitośnie z Polską i Polakami. Z Polską, która prawdopodobnie jest kobietą, chociaż niewielu to dostrzega i z Polakami, którzy nadal uznają swoją ojczyznę za „antemurale christianitatis” i od lat nie mogą oderwać się od łzawego romantyzmu (Gretkowska doskonale pokazuje owo przywiązanie na przykładzie konstrukcji polskich dokonań filmowych, w opozycji do których stawia wolne od grzechu historycznych szlochów i zadęcia kino czeskie).

Autorka przygląda się polskim absurdom z punktu widzenia antropologa, matki, żony, ale także jako osoby, która bywała w różnych miejscach świata i nauczyła się tam wiele o strukturach społeczeństw i obyczajach panujących między ludźmi. Przerażona polskością i nieco w niej zagubiona, próbuje nadal jej nową tożsamość. Bo w felietonach buduje na nowo nie tylko samą siebie, ale także ojczyznę, w której tak dużo jest do zrobienia i która potrzebuje tak wielu zmian. Stanowczości i wyrazistości wypowiedzi pozazdrościłby jej niejeden mężczyzna. Szkoda tylko, że wiele frapujących myśli podanych jest nam w dość niestrawnym sosie języka potocznego.

Dobrze natomiast, że Gretkowska ewoluuje i doskonali swój warsztat pisarski. Felietony zamykające zbiór i drukowane w „Dzienniku” są już opiniotwórcze i bardzo dobre warsztatowo. Dotykają istoty problemu bez niepotrzebnej ekwilibrystyki słownej i taniej sensacyjności. Prawdziwie, przekonująco i mądrze pokazują klarowne poglądy pisarki, która porządkuje myśli, nadaje tekstom harmonii i dystansu do samej siebie, ale przede wszystkim przekonuje. Dlatego też „Na dnie nieba” jest zbiorem, który warto przeczytać i który z pewnością wywoła sporo kontrowersji. Ich rezultatem nie będzie jednak kolejny głośny krzyk obrażonych na świat feministek, lecz wieloaspektowy dialog obu płci wynikający z dostrzeżenia bolączek naszego kraju, jakie wskazuje autorka.

„Na dnie nieba” z pewnością zainteresuje wszystkich tych, którzy chcieliby wiedzieć, kim jest murzyn z Wehrmachtu, co różni polityka od artysty, jakie barwy i smaki świata można dostrzec, a także komu i dlaczego w tym kraju potrzebna jest psychoterapia. Z pozoru lekkie i przyjemne czytadło dla pań, tak naprawdę okazuje się intrygującym forum wypowiedzi obu płci oraz oryginalnym, choć czasem dość dosadnym komentarzem Polski codziennej, zabieganej, smutnej i zagubionej.

Panowie, Gretkowska tym razem tak bardzo nie gryzie i warto ją przeczytać, bo zbyt mocno po nosie nie dostaniemy. Pań do lektury chyba bardzo nie muszę zachęcać.

2007-10-08

"Zero osiemset" Katarzyna Sowula


Autorka „Fototerapii” w swojej drugiej książce podąża tą samą drogą twórczą, ale jej tematyczna wtórność nie jest bynajmniej wadą, bo Sowula to po prostu wnikliwa i dokładna obserwatorka rzeczywistości, a jej proza stanowi ciekawy i niepowtarzalny wyraz tego, jak wiele można zaobserwować na ulicy, jak wiele wyczytać z ludzkich twarzy i jak interesująco napisać o tym, co ludzie opowiadają.

Chociaż pisarka dużo lepiej panuje nad rzeczywistością w powieści, niż w krótszych formach prozatorskich (bo „Zero osiemset” jest zbiorem dziesięciu opowiadań), to jednak po raz drugi przekonuje nas do tego, iż tematy do frapujących opowieści znaleźć można na ulicy, można je podnieść niczym kolorowe jesienne liście i zrobić z nich piękny bukiet, który będzie długo cieszył oczy, a rzeczom na pozór martwym i niedostrzegalnym przez innych nada nowy, wieczny byt.

Nieprzypadkowo czynię to jesienne porównanie. Testy Sowuli cechuje dojrzałość i dostojność, melancholia i smutek, ale jednocześnie koloryt i niepowtarzalność. Co znajdziemy w jej literackim jesiennym bukiecie? Opowieści zasłyszane, monologi samotnych niekoniecznie z wyboru, próby modlitw i wyznań, ale także zatrzymane kadry z przeszłości, które wciąż przypominają się jak żywe. Podczas lektury „Zero osiemset” przejedziemy się warszawskim tramwajem, poznamy emerytowanego lekarza, posłuchamy o tym, co się dzieje za drzwiami zmagającej się z alkoholowym nałogiem i odrzuceniem przez córkę kobiety. Znajdziemy się na szpitalnym łóżku z dwiema siostrami, których tragiczny wypadek uczy na nowo postrzegania siebie nawzajem. Dowiemy się, dlaczego żonaty mężczyzna tak bacznie przygląda się kuszącej go kobiecie lekkich obyczajów. Poznamy historię osamotnionej polonistki zagubionej w gąszczu rachunków, kredytów i innych niepojętych dla niej wyznaczników współczesnego świata. Spróbujemy odkryć motywy buntowniczego postępowania syna pewnego weterynarza. W tytułowym opowiadaniu natomiast poznamy nowy sposób wykorzystania darmowego połączenia telefonicznego przez wielbicielkę skoków spadochronowych, której los każe teraz twardo stąpać po ziemi.

Chociaż jest w opowieściach Sowuli tak wiele dojmującego smutku, nie sposób nie czytać tych opowiadań, a następnie pisać o nich bez uśmiechu. Bo tak naprawdę to bardzo ciepła proza, taka oswojona – nasza wspólna i każdego z osobna. Bo takie teksty chce się czytać, gdyż subtelnie i bez hiperbolizacji problemów mówią o codziennym życiu, o troskach zwykłego człowieka. Piękny to pokłon w stronę tych, za których czasem trzeba przemówić, aby ich historie nabrały nowego życia i wartości. Sowula z troską prawdziwej humanistki podnosi opisane żywoty tak, jak podnosi się opadłe liście i czyni z nich przepiękny, żywy bukiet. Bukiet dla każdego z nas i o każdym z nas. O tym, co – jak jesienne liście - nie zawsze dostrzegamy tuż obok.

Nostalgiczna i wzruszająca proza. Warsztatowo nie tak dobra, jak debiutancka ”Fototerapia”, ale z pewnością warta zainteresowania.

2007-10-07

"Tekściarz" Bogusław Narewski


Napisałem już wiele recenzji i po raz pierwszy całkowicie świadomie popełnię największy grzech tego gatunku, a mianowicie zdradzę zakończenie powieści. Kogo dotknie to do żywego i uzna, iż tekst nie będzie już po mym wykroczeniu wart przeczytania – świadomie ostrzegam już na samym początku. Ja po prostu muszę zdradzić zakończenie, bo zamierzam dokonać krytyki totalnej i wszechogarniającej, a tylko na taką to „dzieło” zasługuje. I tylko wtedy, gdy zdradzę zakończenie, ulżę sobie całkowicie i napiszę o „Tekściarzu” całą prawdę. Póki co, można sobie jeszcze bezpiecznie przeczytać kolejny akapit.

Książka broni się przed zaklasyfikowaniem jej do najgorszego sortu współczesnych wypocin prozatorskich tylko tym, że jest dość ciekawie, pomysłowo i misternie zbudowana z kilku, wyraźnie zazębiających się wątków. Jako literacka całość ma ta pozycja jakąś wartość. Przyglądając się jednak szczegółom, ma się wrażenie, iż najpierw autor stracił swój cenny czas na jej napisanie, a teraz zabiera ten czas nam – czytelnikom.

Karol, główny bohater książki, jest pracownikiem fizycznym z mocno rozwiniętym zmysłem obserwacyjnym i umiejętnością zapisywania swych obserwacji w formie opowiadań, felietonów, tekstów piosenek. Kiedy zostaje zwolniony z pracy przy budowie, wyrusza z rodzinnego Sopotu do stolicy Wielkopolski w poszukiwaniu utraconego sensu życia i ze swoistą misją. Jedzie do kobiety, którą poderwał bardzo oryginalnie, bo na internetowym chacie. Greta jest od niego starsza i coraz trudniej radzi sobie z samotnością. Zakochana bez pamięci w młodym Karolu, proponuje mu mieszkanie i dozgonne przywiązanie. Bohater ukrywa tajemnicę, którą za wszelką cenę chce poznać Greta, a która boleśnie naznaczyła jego psychikę i spowodowała, że próbuje zapomnieć o poprzedniej miłości i rozczarowaniu, jakie się z nią wiąże. Już w Poznaniu przypadkowo poznaje dziarską ekipę muzyków, którzy proponują mu, aby został ich tekściarzem i by dzikie rytmy ubrał w bardziej uporządkowane słowa. Realizując się jako twórca tekstów do pobrzękiwań ambitnych chłopaczków z całą siłą przekonania krytykujących kolejną edycję „Idola” i muzyczny marazm współczesnych polskich wykonawców, Karol z powodzeniem debiutuje także jako felietonista w wydawnictwie prasowym.

Ileż nasz bohater ma do powiedzenia ! Jak wiele przeżył i jakie mądrości z tych przeżyć wypływają. Cóż za błyskotliwy krytyk rzeczywistości i demiurg dający nowe życie piosenkom swojego zespołu. Pewnego wieczoru krytykuje dialogi bohaterów telenoweli, którą ogląda Greta. Atakuje ich sztuczność i nienaturalność. Tylko, że wszystkie jego poglądy, rzekomo przekonujące perory i błyskotliwość w mówieniu i pisaniu są tak samo sztuczne, papierowe i ocierające się o banał. A kiedy nasz dzielny tekściarz ma możliwość wprowadzać swoje teorie w czyn i wykazać na co dzień, jakim to mądrym i doświadczonym człowiekiem jest… bierze i umiera. Po prostu umiera! I to na serce, zawału zwyczajnie dostaje. Niespełna trzydziestoletni mięsień odmawia posłuszeństwa w momencie, kiedy Karol słyszy kilka słów prawdy od cynicznego Adama, przyjaciela Grety, który kilka minut wcześniej przestał być dla niej tylko przyjacielem.

Proszę mi wybaczyć moją mało stonowaną ironię, ale dawno już nie czytałem tak głupiej książki, której zamiarem jest w sumie traktować o poważnych sprawach. Po raz kolejny zauważam, jak młody polski debiutant pisze powieść o tym, jakie to współczesne zaganiane i materialistyczne życie jest be, a jakim można być cacy i się od tego życia odcinać. Bardzo proszę nie przywracać już do życia Karola ani nikogo jemu podobnego na kartach kolejnej powieści, bo pewnie takową Narewski płodzi. Proszę dać sobie spokój z ukazywaniem zła tego świata w opozycji do swoich lukrowanych bohaterów. Panie Narewski, nie jest Pan po prostu dobrym tekściarzem!

2007-10-06

"Aleje wykolejeńców" Ilona Hruzik


Niezauważony przez krytyków, „po cichu” wydany przez Telbit i na pewno niedoceniony przez czytelników mroczny, przejmujący, ale i wartościowy tryptyk Ilony Hruzik wymaga tego, aby po jego lekturze napisać kilka słów.

„Od lat marzeniami karmimy się jak chlebem” – te słowa mogłyby charakteryzować wszystkich bohaterów trzech opowiadań składających się na „Aleje wykolejeńców”. W tytułowym tekście poznamy losy Joli - córki alkoholików, którzy dali jej w spadku brzemię nie do udźwignięcia. Tak ciężkie i tak bolesne, że sprowadzające ją na bruk. Nieczuli rodzice zapatrzeni w butelkę nie odbierają Joli jednak ogromnych pokładów wrażliwości i szacunku do słowa pisanego. Wyszydzana na ulicach z powodu swojego wyglądu, odrzucana przez każdego, do kogo chce się zbliżyć, ukarana dodatkowo śmiercią jedynego mężczyzny, który chciał z nią dzielić życie, Jola nie przestaje czytać i zbierać na śmietnikach wyrzucane przez innych ludzi książki, które stanowią jej jedyną radość w okrutnym i pozbawionym barw świecie, w jakim wegetuje powielając schemat zachowania rodziców – z nieodłączną butelką wódki. Kiedy jeden z bezdomnych sprzeda w skupie makulatury skarby Joli, tak pieczołowicie gromadzone przez lata swej szarej egzystencji, dojdzie do tragedii, a kobiecie nie pomoże nawet szpitalny psychiatra, który na oddziale odkryje talent narracyjny kobiety i przeczyta jej opowiadania…

W opowiadaniu „Życiorysy przeklęte” autorka brawurowo mierzy się z tematem w naszym kraju nadal wstydliwym i pomijanym – z alkoholizmem kobiet. Chociaż już pierwsza bohaterka jest alkoholiczką, tak naprawdę dopiero drugi tekst pokaże piekielne oblicze życia pod jednym dachem z pijaną kobietą. Idąc na przekór opisywanym licznie (także w literaturze) koszmarom życia kobiet z pijącymi mężami, Hruzik dokonuje odwrócenia ról i w niesamowicie sugestywny sposób przedstawia lęk, ból, frustrację i samotność mężczyzny, którego małżonka nie potrafi zająć się dorastającą córką, a alkohol w jej życiu spowodował, iż sama nad sobą nie panuje. Przeklęty życiorys Barbary spowoduje, iż życie jej męża oraz córki także stanie się przeklęte. Czy będzie możliwe wyjście z tego emocjonalnego i przerażającego tygla?

Wyraźnie już zmęczony nagromadzeniem makabrycznych zdarzeń i traumatycznych przeżyć dotychczasowych bohaterów czytelnik ze strachem zaczyna czytać „Tylko grudnia nie lubię” – zamykające książkę opowiadanie. I tu także poznamy przygnębiającą historię życia młodej dziewczyny z domu dziecka i chłopaka, którego matka najpierw walczy ze swoim mężem, a następnie z rakiem… W momencie, kiedy poziom nasycenia tekstu zbyt trudnymi do uniesienia na barkach wrażliwego czytelnika przesłań i opisów osiąga apogeum (bo aż nie chce się wierzyć, aby życie niosło ze sobą tak wiele tragedii, bólu i rozczarowań), autorka zmienia front i … zaskakuje. Bo w tym mrocznym tunelu krzywd, łez, niesprawiedliwości i traumy pojawia się jednak świecące światełko, które niesie odrobinę nadziei…

Mimo, iż przesłanie wszystkich tekstów Ilony Hruzik jest uniwersalne i dotyka bezpośrednio lub pośrednio każdego z nas, autorka ustawicznie i wyraźnie podkreśla lokalną społeczność, z jakiej wywodzą się i krzywdzeni, i krzywdzący. Przygnębiający, szary, przepełniony bezrobotnymi ludźmi Bytom. Rozpadające się familoki, poczucie beznadziejności i szaleńczy upór trwania pomimo. Górny Śląsk, jaki z przymrużeniem oka pokazywał w swej ostatniej powieści „Barbara Radziwiłłówna z Jaworzna-Szczakowej” Michał Witkowski, przez Hruzik odarty jest z godności. A odziera go z niej rząd i polska polityka. „Aleje wykolejeńców” są bowiem swojego rodzaju publicystycznym komentarzem do zmian, jakie zaszły w naszym kraju i krzywd, jakie te zmiany wyrządziły reformowanym na siłę zwykłym obywatelom. Dostaje się i politykom, i bezdusznej administracji każdego szczebla, i pracodawcom – hienom, którzy wyzyskują pracownika i czynią go wyjałowionym emocjonalnie wrakiem, który pracuje już tylko po to, żeby pracować.

Ilona Hruzik w bardzo krótkiej książce podjęła się opisania i zdiagnozowania wielu współczesnych polskich problemów. Ukazała atrofię uczuć, niemoc i wyniszczającą frustrację, które doprowadzają do częstego obcowania z alkoholem, a to w konsekwencji rujnuje niejedno ludzkie życie. „Aleje wykolejeńców” przeczyta się bardzo szybko, ale losy bohaterów niejednokrotnie połączą się z naszymi losami. To bardzo przykre, że tak prawdziwa (choć wcale nie rewelacyjna literacko) książka nie została zauważona na rynku wydawniczym. Zawsze możemy zrobić to, czego pragną niektórzy bohaterowie opowiadań Hruzik – nadrobić stracony czas i zrobić to, co należy. Warto więc sięgnąć po tę powieść. Nie gwarantuję jednak dobrego samopoczucia po jej przeczytaniu.