2007-11-29

"Zapach trzciny" Wojciech Bauer


Czas, miejsca, ludzie – wszystko zmienne, wszystko efemeryczne i w taki też sposób ukazane w powieści życia Wojciecha Bauera, który buduje swoistą literacką symfonię synestezji. Wszak jest to książka o zapachach, o dźwiękach, o smakowaniu życia i przeżywaniu wspomnień wciąż na nowo. Niebanalna książka, choć w samym swym zamyśle mogłaby się otrzeć o banał. Mądra książka i tak delikatna w swej semantyce, że chwilami odnosi się wrażenie, iż mężczyzna nie mógłby pisać tak subtelnie.

„Zapach trzciny” buduje kilkanaście wątków, spośród których znaczące są zapiski młodego bohatera, których akcja toczy się symultanicznie z wydarzeniami opisywanymi przez dojrzałego pięćdziesięciolatka. Ów człowiek przemierza całą Polskę, aby oddać ostatni hołd przyjacielowi z młodości. Nie będzie to tylko podróż, jaką wykona między śląskim miastem a mazurskim Ełkiem. Bauer przedstawi nam arcyciekawą podróż w głąb samego siebie, bo nota na okładce bardzo wyraźnie wskazuje, iż Tomasz – główny bohater powieści – jest wyraźnym porte parole autora. Będzie to więc podróż osobista i nad wyraz introwertyczny pamiętnik, który przeczytać należy w skupieniu.

Współczesny Tomasz jest dobrze zarabiającym biznesmenem, którego życie porządkuje praca i żona, która – inaczej, niż on sam – nie patrzy wstecz i próbuje być jego sterem i okrętem przez cały czas, odcinając się od tego, co było. Ona także będzie czytać jego opowieść na równych prawach z czytelnikiem, albowiem nie tylko o śmierci Leszka, na którego pogrzeb zmierza Tomasz, będzie w „Zapachu trzciny” mowa. Tomek ze wspomnień, małolat piszący książkę o doznaniach ludzi swego pokolenia w młodości, będzie uzupełniał nam coraz wyraźniej nakreślaną sylwetkę bohatera. Polifoniczność przeszłości i tego, co teraz, ustawicznie wzmaga napięcie akcji i skutecznie absorbuje uwagę czytającego. Pomost budowany między tym, co było a tym, co jest kreowany jest na zasadzie marzenia sennego, toteż o onirycznym aspekcie tej powieści należy pamiętać od początku, aby w pełni zrozumieć jej przesłanie.

Tomek stał się Tomaszem, jego gitara została pożegnana zatopieniem jej w jeziorze, ludzie z Ełku przestali czuć się jednością, jaką czuli się za szkolnych czasów, a Bauer próbuje to wszystko ze sobą połączyć i skonsolidować. Ełk ujrzymy nie tylko oczyma Tomka i Tomasza, ale także niejakiego Rosecka – Niemca, który odbywa swą ostatnią sentymentalną podróż do tego miasta tak samo, jak sentymentalny staje się dla Tomasza jego służbowy pobyt w Paryżu (genialnie sportretowana stolica Francji, chociaż swojski Ełk wydaje się bardziej przekonywać ku sobie).

Muzycy z zespołu „The Green Dog” nieśmiało próbują przy grobie ich kamrata Leszka otworzyć się na nowo i przełamać barierę lat, uprzedzeń i zmian, jakie zaszły w tym czasie w ich życiu. Nie udaje im się to, bo przekraczanie granic – czasowych, mentalnych czy naznaczonych ułomną pamięcią – nie jest w rozumieniu Bauera do końca możliwe i tylko dzięki temu próby ich przekraczania mają sens. Nieważne, że jedna z dawnych przyjaciółek Tomasza demitologizuje niejako postać Leszka w słowach : „To był taki ełcki drobny pijaczek, wiesz? Zawalił studia i ugrzązł tutaj. To tylko wasze – twoje, Marka, Linki – sporadyczne wizyty wyciągały go z tego mułu na powierzchnię. Bo przyjeżdżała klasowa elita, bohema, dla której czas stanął w miejscu w okolicach matury, a Leszek był jej gwiazdą i bardem, no to trzeba go wyciągnąć z niebytu, odkurzyć, przypudrować i niech się chłopcy nacieszą…” Pogrzeb i wspomnienia stanowią swoistą antynomię do jej zdroworozsądkowych słów, które kaleczą pamięć o zmarłym koledze.

Tomek, Leszek, Marek… będący jednością podczas grania i wyraźnie zatomizowani przez czas panowie przekraczający pięćdziesiątkę, którym trudno byłoby obecnie stworzyć coś, co tworzyli kiedyś wspólnie. Młody Tomek w swych zapiskach pięknie mówi o ich wzajemnym porozumieniu: „To nie jest sprawa świadomego rozumienia. Nigdy nie potrafiłbym sformułować słowami tego, co grałem. To raczej odczucia, nastrój… Dopasowanie… nie, nie dopasowanie – wyszukanie w sobie uczuć na zasadzie podobieństwa – albo kontrastu – do tych wyrażonych przez prowadzącego.” Muzyka stanowiła ich szyfr i muzyką żyjący Tomasz i Marek oddadzą po raz kolejny hołd Leszkowi – tym razem nie na ełckim cmentarzu, a w piwnicznym studio, gdzie zagrają koncert…

„Zapach trzciny” to także powieść o kobietach i pięknie kobiety portretująca. Ale o tym nie da się pisać, to trzeba po prostu przeczytać. A może i zasmakować… Jedno jest pewne – w tej frapującej powieści wykorzystamy wszystkie nasze zmysły, aby poznać cudze biografie i tak mocno je w sobie oswoić, że na długo po lekturze pozostaniemy przy nich myślami.

Wydawnictwo Semper, 2007

2007-11-27

"Kobieta pułkownika" Daniel Katz


Czasami literatura, podobnie jak historia, zatacza specyficzny krąg. Tak też się stało w powieści Daniela Katza. Czytając ją, miałem wrażenie, iż uciekłem całkowicie od sposobu wyrażania uczuć bohaterów oraz budowania napięcia akcji stosowanych przez współczesnych prozaików. I chociaż jest to jak najbardziej współczesna proza, przypomina chwilami najlepsze dziewiętnastowieczne powieści dojrzałego realizmu, a niekiedy zbliża się w swych inklinacjach do rosyjskiego i niemieckiego romantyzmu. „Kobieta pułkownika” to powieść o namiętnej miłości, niespełnionych marzeniach, ale i o okrucieństwie wojny oraz śladach, jakie pozostawia nie tylko na ciele. Jeśli ktoś uznałby książkę Katza za sztandarowy przykład prozy fińskiej i doszukiwałby się w niej egzotycznych i charakterystycznych dla ojczyzny autora motywów bądź obrazów, odnajdzie przede wszystkim fiński chłód, jaki czuje się od pierwszej do ostatniej strony. Mimo, iż jest to powieść o płomiennych emocjach, przyjmuje jednak formę stonowanego i zimnego dramatu, który z pewnością mógłby zostać rozegrany na scenie.

Ta dość obszerna, prawie czterystustronicowa powieść odkrywa przed nami tajemnice wielu bohaterów, ale najważniejsza będzie czwórka z nich: fiński nauczyciel historii Henryk Watra, tytułowy pułkownik i tajemniczy Jovan, będący kimś na kształt jego ordynansa oraz … ona, ta niezwykła, tajemnicza, zamknięta w sobie, a jednocześnie tak żywa i tak bardzo kobieca.

Katz nadał tytułowej kobiecie imię postaci z cyklu książek Jima Butchera. Butcherowska Mavra jest jedną z najpotężniejszych i najbardziej przerażających członków wampirzej społeczności. U Katza jej wampiryzm polega na tym, że z bliskich jej mężczyzn wysysa całą ich dobroć, miłość, oddanie i przywiązanie, nie dając jednocześnie niczego w zamian. Piękna, paląca fajkę Mavra, która swe migreny leczy podczas grania muzyki, oczaruje Henryka już od pierwszego wejrzenia i skomplikuje nie tylko własne relacje z ociemniałym (czy aby na pewno?) pułkownikiem, ale i miłość, jaką obdarzy ją historyk. Autor dość trafnie opisuje charakter Mavry słowami: „Kobieta jest jak cień. Kiedy ją złapiesz, ucieka, a gdy ty uciekasz, ona biegnie za tobą”. Jest Mavra swoistym cieniem, który nie może odnaleźć swego miejsca u boku żadnego z wymienionych mężczyzn. Pozostanie jednak przy tym, który przez lata dał jej oparcie. Nie może być inaczej, wszak sama Mavra mówi o sobie: „Boję się młodych mężczyzn, boję się i czasem ich nienawidzę. Pułkownika się nie boję, był i jest moim obrońcą i moją podporą, nie boję się z nim być, lecz on ma tysiące problemów. I do tego sam się boi. Czasem robi się zgorzkniały i przepełnia go obrzydzenie do samego siebie, wówczas potrafi być naprawdę wstrętny”. Misternie snuta opowieść tworzy nam coraz bardziej tajemniczy i niejednoznaczny wizerunek tej kobiety. Frapująca lektura powieści spróbuje dać nam odpowiedź na przynajmniej kilka pytań dotyczących jej przeszłości.

Barwnie i finezyjnie opisane są w powieści także relacje łączące mężczyzn. Pułkownik od początku przejawia dziwnie euforyczne zauroczenie Henrykiem, ale trzyma go na dystans, nie pozwalając na zrozumienie ani samego siebie, ani sytuacji, w jakiej obaj się znaleźli po wybuchu uczuć Henryka do Mavry. Pasjonujące są rozmowy obu mężczyzn dotyczące historii. Pułkownik wytyka Watrze coś, co będzie mieć znaczenie przy dalszej lekturze powieści: „Proszę zatem uważać, aby pan tym swoim nauczaniem historii nie uzbroił miny. Historia bowiem potrafi nagle, ni z gruszki, ni z pietruszki, wybuchnąć. Może upłynąć sześć lat, sto albo nawet sześćset, lecz prędzej czy później ta mina eksploduje”. Historia nauczana przez Henryka wybucha w jego wnętrzu i ciekawie łącząc przeszłość z teraźniejszością … przenosi nas niespodziewanie na Bałkany.

Koszmar bałkańskiej wojny domowej to początek wzajemnych powiązań pułkownika, Mavry i Jovana. Będzie to także swoisty początek dla Henryka. Przedmiot, którego naucza, zacznie mu się jawić jako żywa materia, a potem ona sama zacznie nad nim dominować.

Powieść Katza warto znać. Inteligentna fraza, stopniowanie napięcia, budowanie przekonujących dialogów, a nade wszystko finezja i smak narracji tak bardzo niewspółczesnej – to wszystko czyni z tej książki swoisty relikt literacki na współczesnej niwie pisarstwa „na szybko” i niepełnego. Najważniejszą zaletą „Kobiety pułkownika” jest to, iż ta powieść jest domknięta w swej strukturze, a jednocześnie tak niejednoznaczna w przekazie.

Wydawnictwo Czarne, 2007

2007-11-24

"Sahib" Nenad Veličković


Inteligentnemu pisarzowi nie jest trudno bez pardonu skrytykować swoje rodzinne miasto i państwo. Dużą dozą autoironii i dociekliwością wykazuje się natomiast ten pisarz, który dokona takiej krytyki oczyma kogoś z zewnątrz. „Sahib” jest przykładem tego, iż Veličković potrafi to zrobić, albowiem w jego powieści epistolarnej najnowszej generacji (złożonej wszak z e-maili, a nie listów) noszącej znamiona reportażu, kroniki i pamiętnikarskiej gawędy obserwujemy Sarajewo oraz całą Bośnię opisywaną przez zesłanego tam na misję pokojową Anglika.

Nie poznajemy jego imienia, dowiadujemy się tylko, iż zostaje nazwany Panem (Sahibem). Jest on nim niewątpliwie nie tylko z racji tego, że całkowicie panuje nad przedstawianym światem. To przede wszystkim on będzie dyktował warunki swego pobytu w Bośni i on tę Bośnię krytycznie oceni z pozycji wyższego, lepszego. Sam natomiast jest zakochanym w swym szoferze gejem, który wysyła do swego londyńskiego przyjaciela niezwykle opisowe maile, w których codzienność obcowania z inną kulturą i narodowością nabiera znamion inicjacyjnej podróży w głąb samego siebie. Wątek homoseksualny jest tu istotny, ale nie na nim skupia się struktura tej powieści. Veličković wprowadził takiego, a nie innego bohatera, by wyraźniej zaakcentować jego odmienność i wyobcowanie. Trudno bowiem odnaleźć się w Bośni typowemu Anglikowi, który prasuje sobie skarpetki, niszczy buty podczas półkilometrowego marszu do bankomatu, czy też z żoną swego szofera dyskutuje na temat bośniackich sposobów na skuteczny peeling, manicure czy pedicure.

Rozpoczynam tę recenzję zabawnie, bo w takiej też konwencji najpierw będzie przedstawiane Sarajewo. Nasz Sahib jest uważnym obserwatorem, wszak natychmiast zauważa rzecz arcyważną: „Zauważyłem, że pluje się tu na dwa różne sposoby. Pierwszy – przez spowodowane próchnicą dziury w przednich zębach, drugi – z głębi gardła. Potrafię odróżnić je już po samym odgłosie: przy pierwszym „cssis”, przy drugim „hrkk-mff-pfuj. Do tego dochodzi także humorystyczny opis bośniackich toalet i problemów, jakie można napotkać, kiedy dopada nas ból: „(…) w aptekach można dostać krajowe lekarstwa. Są bezpłatne, bo wszyscy, którzy mają pieniądze, kupują leki importowane. Jeśli boli cię ząb i łykniesz trzy środki przeciwbólowe miejscowej produkcji, ból zęba nie minie, ale zacznie boleć cię głowa. Udowodnione”.

Rubaszność pierwszych stron książki zamienia się potem w gorzki, smutny i bardzo realistyczny opis Bośni i Hercegowiny, nazywanej przez samego Sahiba czymś na kształt państwowego cyborga. Zderzenie kulturowe i światopoglądowe człowieka Zachodu z tym, co obserwuje na ulicach Sarajewa tworzy tak silny kontrast, że chwilami wydaje się, jakby bohater pochodził z całkiem innego świata. A przecież takie zderzenie jest bliskie i nam, Polakom wyjeżdżającym do zachodniej Europy, stąd też moje przypuszczenie, iż powieść Veličkovića przeżyjemy bardziej osobiście, po polsku.

Autor wnikliwie analizuje stan świadomości społeczeństwa upodlonego latami komunistycznego reżimu i wyraźnie pokazuje, jak silny wpływ mają jego zaszłości na to, w jaki sposób teraz żyją Bośniacy. Dodatkowa wojna domowa zdruzgotała niejako umysły autochtonów i dokonała przerażających przetasowań w ich systemie wartości. Pisząc o wojnie, autor używa określeń dosadnych, a jednocześnie mocno działających na wyobraźnię. Dowiadujemy się między innymi, że „Tutaj ludzie nienawidzą się z miłości. Prowadzą wojnę, jakby to była miłość. Bez wojny są jak bez seksu. Sfrustrowani. Tak ich edukują, i rodzina, i szkoła. Większym honorem jest umrzeć za dziadków niż żyć dla wnuków”. To jednocześnie naród, w którym młodym ludziom nie chce się pójść na wolne wybory, bo dla nich wybór jest prosty – inny świat, inna Europa, z dala od ojczyzny, której granic nie można nawet właściwie ustalić. Ta nieokreśloność świata widoczna jest także w mowie, będącej w swej warstwie semantycznej i leksykalnej konglomeratem rozmaitych języków zbliżonych do siebie brzmieniowo. To także naród, który nie jest w stanie określić swojego miejsca na ziemi, ustalić jasno własnej tożsamości, pozbierać się po wojnie, odbudować integralnej kultury i historii. Autor z ubolewaniem pisze, że „Jedną twarz mają dla Zachodu, drugą dla Wschodu, jakby to był podkoszulek, który rozciąga się i kurczy w zależności od potrzeby”.

Dzięki Wydawnictwu Czarne polski czytelnik otrzymuje powieść odważną, demaskatorską i taką, w której także ze swoimi narodowymi wadami i bolączkami będzie mógł się przejrzeć. To nie jest typowa proza bałkańska z typowymi dla tego regionu elementami pisarstwa. „Sahib” wydaje się być uniwersalną przypowieścią o Obcym, który oswaja Inne. W końcu przecież główny bohater połączy się specyficzną więzią z państwem, którego tak nie znosił, ale o tym opowie już zakończenie, które ujmuje prostotą i subtelnością jednocześnie.

Wbrew dotychczas wyrażanym opiniom, nie uważam „Sahiba” za opowieść smutną. Jest na pewno mądra, momentami przygnębiająca, do bólu prawdziwa i przede wszystkim przejrzysta. Takich książek brakuje w polskiej literaturze. Dobrze, że płyną do nas tak dobre przykłady (i przekłady, gratulacje dla Doroty Ćircić) z południa Europy.

2007-11-23

"Wyrzuty" Monika Mostowik


Autorka zbioru opowiadań „Akrobatki” w swojej najnowszej powieści popełnia grzech wtórności i otarcia się o banał, chociaż próbuje nadać historii czwórki przyjaciół znamion egzystencjalnej opowieści o budowaniu własnej tożsamości. „Wyrzuty” są zupełnie niestrawne w lekturze i nużące. Wzajemne relacje bohaterów nazbyt teatralne i całkowicie nieprzekonujące. Niedopowiedzenie, czyli to, co w „Akrobatkach” stanowiło atut, tutaj jest swoistym epigońskim defektem, a autorka zadaje gwałt sobie samej, gdyż zwyczajnie się powtarza, ale nie potrafi zrobić tego z klasą.

„Wyrzuty” to opowieść o dwóch mężczyznach i dwóch kobietach, którzy wchodzą w związki partnerskie i zbliżając się do siebie, jednocześnie oddalają poprzez poznawanie swojej bolesnej przeszłości i prawdy o sobie samych. To historia wzajemnych powiązań, odkrywania tajemnic i zawikłanych życiorysów. Mocno zapętlona i chyba sama Mostowik pogubiła się w niej podczas pisania.

Jacek jest kierowcą taksówki (którą po pewnym czasie w ramach życiowej odmiany zamieni na karawan), wielbicielem śpiących kobiet, żyjącym na co dzień na granicy snu i jawy mężczyzną o skomplikowanym życiu wewnętrznym. Jednocześnie paradoksalnie na zewnątrz wydaje się być najbardziej zrównoważony spośród całej czwórki i to jego czytelnik może obdarzyć największą sympatią. Zresztą ten specyficzny dualizm osoby Jacka opisują słowa z powieści: „Miało się wrażenie, że nic nie jest w stanie wyprowadzić go z równowagi, natomiast w jego pojęciu coś takiego jak równowaga w ogóle nie istniało (…)”.

Paweł spisuje życie Jacka w sekretnym notatniku, który za wszelką cenę próbuje ukryć przez ciekawym jego treści wzrokiem przyjaciela. Typowy imprezowicz i podrywacz, ale w gruncie rzeczy zakompleksiony amant, któremu potrzeba jedynie kobiecego ciepła i serdeczności, a nie szaleńczych porywów podczas licznych randek. Jedyny, który jest w stanie w pełni zrozumieć irracjonalne czasem zachowania i myśli Jacka.

Emilia jest kelnerką, której przyjemność sprawia uwodzenie klientów do momentu, kiedy uwodzeni nie upomną się o swoje prawa w ciemnym zaułku… Bardzo labilna i chaotyczna w działaniach, jest jednocześnie swoistym wentylem bezpieczeństwa dla zakompleksionej i zagubionej Marioli, która pewnego dnia odkryje swoje prawdziwe oblicze na scenie jednego z klubów. Obie kobiety łączą więzy silniejsze, niżby się to na początku wydawało, niemniej trudno jest do końca ustalić, co w ich historii jest prawdą, a co zmyśleniem, bo dziewczęta nieustannie się kreują, lansują czasem przed samymi sobą: „Dwie kukiełki, które w teatrzyku odgrywały zupełnie inne role, choć zupełnie takie same. Grały inne, niż są w rzeczywistości. Grały cokolwiek, byle nie siebie.”

Łącząca je przyjaźń ukazana jest w baśniowej wręcz konwencji i tak też kończy się ta dość karkołomna lingwistyczna opowiastka o niezwykłości poczynań zwykłych ludzi, jaką popełniła Monika Mostowik. Istotny w książce wydaje się być motyw powracania, swoistego boomerangu emocjonalnego, który zostaje zaakcentowany zwłaszcza w zakończeniu. Docierając doń i dowiadując się o sekretach całej czwórki skrzętnie przed sobą wzajemnie skrywanych, faktycznie odczuwa się wyrzuty. To ogromne wyrzuty sumienia, iż straciło się dwa wieczory na tę powieść.

A jeśli ktokolwiek (choćby sama Mostowik) wyjaśni mi konkretny cel napisania tej książki, będę niezmiernie wdzięczny. Moją recenzję można potraktować jako inny wyrzut. Wyrzut będący zarzutem. Każdy, kto się powtarza, z czasem staje się nudny. Monika Mostowik mile zaskoczyła „Akrobatkami”, a dość mocno zniesmaczyła mnie „Wyrzutami”. Uczynię więc ostatni wyrzut. Wyrzucę tę książkę gdzieś na górną półkę biblioteczki, gdzie rzadko sięgam i gdzie leżą pozycje, do których nie warto powracać.

2007-11-21

"Dom Małgorzaty" Ewa Kujawska


Trudno jest wydać jednoznaczny sąd o tej książce. Nie jest to powieść kiepska, albowiem urzeka poetyckim językiem, przepięknie zbudowanymi elipsami słownymi i tymi niesamowitymi niedopowiedzeniami nastrojów bohaterów, które tworzą melodyjną symfonię prozy Kujawskiej. Nie jest to także książka rewelacyjna, bo w pewnym momencie staje się ckliwie sentymentalna, a jej zakończenie burzy skutecznie ten niepowtarzalny klimat, jaki autorka próbuje zbudować wdzięcznie i umiejętnie operując słowem. „Dom Małgorzaty” z pewnością pozostawi ślad po lekturze, albowiem wyrazistość portretowania przede wszystkim kobiet w tej książce, godna jest pozazdroszczenia i warta naśladowania przez tych wszystkich współczesnych pisarzy, którzy budują rys psychologiczny swoich bohaterów na czarno – białym schemacie. Kujawska opiera się przede wszystkim na stawianych nieustannie znakach zapytania. Niestety, chwilami powodują one, iż czytanie jej książki jest przedzieraniem się przez mglistą drogę, której końca nie widać (uważam, iż powieść ta zyskałaby znacznie na skróceniu o kilkadziesiąt stron).

Najpierw poznajemy Dom. To on będzie głównym bohaterem, chociaż wydaje się, iż będą nimi dwie zamieszkujące je kobiety. Pierwszą jest Hildegard. Żyje ona w jasnym dla siebie i niczym niezakłóconym rytmie - „wszak życie opływało ją ze wszystkich stron- łagodnie, bez wzruszeń i porywów serca. Poświęcała mu całą swą leniwą, sytą uwagę”. Stabilność rozbija nadejście wojny. Najpierw mąż, a potem dwaj synowie wyruszają na front, a życie Hildegard zdominuje przejmujący żal po utracie swych mężczyzn i smutek oczekiwania nań. I chociaż bezpośrednio wojna nie dotknie Miasta, w jakim żyje Hildegard, da o sobie wyraźnie znać, gdy zaczną z niej powracać pierwsi żołnierze : „Kalecy mężczyźni wnieśli do miasta powiew wojny, jej ostrą, przenikliwą woń prochu i krwi. Wojna zaczęła wpełzać do domów, na zieleniejące podwórka, rozsiadła się na dobre w codziennej łunie zachodzącego słońca”. Kiedy dla Hildegard stanie się jasne, iż jej mężczyźni nigdy już do domu nie wrócą, rozpocznie się proces wysiedlania Niemców i osiedlania się w Mieście Polaków.

Opis przesiedleń i przewartościowań z nimi związanych wdzięcznie opisał już Stefan Chwin na kartach „Hanemanna”. Tak jak u niego, u Kujawskiej zaciera się granica między dobrocią a złośliwością. Autorka tak jak Chwin łamie stereotypy i pokazuje, że to niekoniecznie Niemcy są źli i że to nie Polacy przeżywają podczas przesiedleń więcej upokorzenia, bo tamci jadą na gotowe, jadą w miejsca specjalnie dla nich przeznaczone.

Dom Hildegard zajmie Polka – Małgorzata. Początkowa wrogość, potem zaś obojętność wobec siebie obu kobiet, z czasem zmieni się w subtelną nić porozumienia, której nie zniszczy nawet opuszczenie domu przez Hildegard. Potem trudno już nam jednoznacznie wskazać, która z kobiet jest którą. Stają się swoistą jednością mimo tego, że tak wiele dzieli je mentalnie. Przełomem w relacjach między tą, która weszła do cudzego domu a tą, której ten dom był ostoją spokoju jest choroba syna Małgorzaty, którego Hildegard skutecznie uleczy z choroby grożącej śmiercią. Po ostatecznym opuszczeniu swego domu Niemka daje symboliczną radę Małgorzacie. Prosząc o to, by stała się nią, zawiera z bohaterką trwałe przymierze, które zaowocuje później w kolejnych latach życia Małgorzaty.

Niepotrzebna i burząca wdzięczność tej opowieści jest snuta potem saga rodu. Poznajemy męża Małgorzaty, obserwujemy dorosłość jej syna, czytamy o relacjach łączących Franciszka z żoną swego syna, w końcu poznajemy wnuki Małgorzaty. A tak pięknie i metaforycznie można by tę powieść zamknąć z chwilą opuszczenia domu przez Hildegard…

Powieść Kujawskiej gra na emocjach, ale czyni to na tyle subtelnie, iż można to autorce wybaczyć. Motyw domu wywołuje szereg asocjacji podczas czytania, ale odkrywanie jego domyślnego charakteru pozostawię czytelnikom. Osobiście po raz pierwszy odczułem niedosyt podczas czytania zbyt długiej książki. Ten paradoks poruszył mnie na tyle silnie, że „Dom Małgorzaty” postawię na półce, by kiedyś jeszcze ponownie wrócić do tej lektury.

2007-11-19

"Pogrzeby" Tomasz Białkowski


Już myślałem, że po Tadeuszu Konwickim, po jego „Senniku współczesnym”, po „Wniebowstąpieniu” w polskiej literaturze nie przeczytam już o bohaterze, który jest sam dla siebie cieniem, a jednocześnie tak bardzo jest realny i przejmujący w swoim wewnętrznym zagubieniu. A jednak! Znalazła się książka, w której ten tajemniczy i duchowo obolały bohater się pojawia. Książka, której podtytuł wskazuje ścieżkę interpretacyjną, dlatego „Pogrzeby” możemy traktować jako parabolę o romantycznym drwalu, który pojawia się znikąd i tak samo szybko rozpłynie się w czasie i przestrzeni. Dodatkowo zdradzić mogę, iż jego funkcję w utworze dość wyraźnie wyjaśnia trzecia część powieści, ale żeby nie zepsuć przyjemności czytania (a przyjemność to ogromna i wielkie dzięki dla Białkowskiego za napisanie takiej książki), skupię się na wydarzeniach poprzedzających owo zakończenie.

„Pogrzeby” to swoisty tryptyk egzystencjalny, którego paraboliczność jest trudna z początku do uchwycenia, wszak świat przedstawiony jest typowo polski i do polskich problemów nawiązywać będą zachowania i wypowiedzi bohaterów. Myślę, że istotniejsze tutaj jest właśnie to, co mówią, a nie to, co przeżywają. Bo to taka książka – opowiadacz, której najlepiej wysłuchać.

Główny trzon fabularny opiera się na zdarzeniach w pewnym małym prowincjonalnym miasteczku w okresach ważnych dla Polaków – najpierw jest to Dzień Wszystkich Świętych, a następnie Trzeci Maja, święto narodowe. Bohater, którego imienia nie poznajemy, a którego po pewnym czasie zaczynają nazywać Mikołajem przybywa do miejsca zamieszkania swego dziadka Jarosława i tam też ma do wykonania zadanie – musi ściąć wiekowy dąb zagrażający domowi senatora.

Symboliczne wycinanie dębu, które nie zostanie wykonane do końca nasuwa szereg skojarzeń z istotą polskości, a dalsze losy drzewa wyraźnie wskazują na to, iż jego wycięcie jest w powieści istotne. Okazuje się jednak, że nasz bohater ma jakiś inny cel wizyty w miasteczku, a mówi o nim w następujący sposób: „Kiedyś było inaczej. Ludzie o coś walczyli. Pieniądze były na końcu. Przyjechałem tu, by zacząć wszystko od nowa. Być z daleka od całego tego gówna. Wielu tak robi… Nie zarabiają kokosów, ale nie uczestniczą w wyścigu szczurów, rozumie pan? Są z boku.” Pragnąc owego bycia z boku, Mikołaj (przyjmijmy to imię na potrzeby niniejszej recenzji) znajduje się ustawicznie w centrum wydarzeń.

Samotnik, idealista i marzyciel konfrontuje swoje poglądy głównie z poglądami kobiet. Mamy w powieści bowiem rewelacyjnie nakreślone postaci żeńskie. Jest wyzwolona (wyuzdana?) kuzynka Zuza, która niebawem wejdzie w związek małżeński z człowiekiem nieświadomym jej pierwszej zdrady. Jest jej matka Krystyna – kobieta pięćdziesięcioletnia, która uświadamia sobie, jak bardzo krzywdziła samą siebie w związku małżeńskim i która przechodzi swoistą metamorfozę pozwalającą jej na oderwanie się od dotychczasowego schematu życia. Mamy także Marię, femme fatale niszczącą wewnętrznie Mikołaja, ale i wyraźnie sprowadzającą na ziemię tego romantycznego czciciela mitów narodowych. Mamy w końcu babkę Kamilę, postać surową i najpełniej przedstawioną przez Białkowskiego.

Po pogrzebie dziadka okazuje się, że jego żona mistyfikowała rzeczywistość. Dzielny i waleczny dziadek z wyobraźni autora przemienia się w podstarzałego starego amanta, który umiera w łóżku swojej kochanki. Babka przez lata utrzymuje Mikołaja w przekonaniu o wielkości swego męża. Dopiero jego wizyta zmienia wszystko. Babka Kamila niszczyła samą siebie w toksycznym związku, a żyć inaczej nie mogła, bo po prostu nie umiała. Bohater myśli: „Zastanawiałem się nad tym, co skłoniło moją babkę do tak oczywistej mistyfikacji, fałszowania zdarzeń. Wyczytałem kiedyś, że dla tych starych ludzi kilkanaście lat życia w kraju uwolnionym od komunizmu stanowi niewielki procent. Ich aktywność życiowa przypadła na czas mroku i terroru. Ciągle żyją przeszłością”. Nasz bohater natomiast nie potrafi odnaleźć się w teraźniejszości, w nowej Polsce i w nowym systemie. Zuzia ironicznie nazywa go idealistą, ale największym policzkiem dla niego jest fakt zmienności i dwulicowości otaczających go ludzi. On sam i inni wokół zadają sobie pytanie o to, co z tym krajem zrobiono i czy to wszystko ma sens.

Szczególnie ostro na kartach „Pogrzebów” piętnowany jest komunizm. Bohater tak wypowiada się na temat minionego systemu: „Żyjemy w czasach, kiedy więzy rodzinne puszczają. Widzimy to na ulicy, w telewizji. Prasa o tym ciągle pisze. To z domów wynosimy pozytywne wartości, które rzutują na całe nasze późniejsze życie. Wychodzimy uzbrojeni w rdzeń moralny, potrafimy odróżnić dobro od zła. Zdarza się przecież, że z domu wynosimy brud. To ten brud zachlapał nasze miasta i wsie. To lata komunizmu…”. Wieloaspektowa krytyka polskiego ustroju i mocno osadzona w znanych nam realiach powieść niezwykle trudno zakwalifikować do kategorii literackiej, jaką jest parabola. A przecież to przypowieść, sam podtytuł o tym mówi!

I jest to przypowieść. Przypowieść o tym, że mitologizacja rzeczywistości, trwały i stabilny system wartości, legendy i zawarte w nich pouczenia mają swoją wartość. Białkowski staje naprzeciw wszystkim tym współczesnym pisarzom, którzy bezlitośnie wyszydzają polskie mity, stereotypy i zaszłości. A nasz Mikołaj na nich buduje samego siebie. Odbudowuje to, co rujnują inni wokół. A inni rujnują dlatego, iż nie mają żadnego konkretnego punktu odniesienia do swoich działań.

Książka, którą czyta się bardzo szybko jest jednocześnie książką, o której trzeba pomyśleć powoli i z rozwagą. To powieść, wobec której trzeba przyjąć określone stanowisko. Można się z nią zgodzić albo ją skrytykować. Nie można pozostać obojętnym. Nie wszystko w prozie Białkowskiego mnie przekonuje, ale „jestem na tak” i uważam, iż ta dobra powieść zaginęła gdzieś w gąszczu wydawanych nagminnie bestsellerów o niczym.

2007-11-16

"Najgorętsze lato" Zsuzsa Bánk


Autorka powieści „Pływak” zdecydowanie lepiej wypada w swych opowiadaniach, bo „Najgorętsze lato” składa się z drobnych, kameralnych w swym wyrazie i bardzo subtelnych krótkich tekstów. Przemawiają one do wyobraźni o wiele bardziej sugestywnie. O ile „Pływak” skupiał się głównie na oddaniu atmosfery, geografii i topografii Węgier, o tyle opowiadania Bánk nakazują nam wędrować z ich bohaterami po całym świecie. Jesteśmy więc w Londynie, w jakichś peryferyjnych rejonach Stanów Zjednoczonych, wędrujemy po Australii z poszukiwaczami delfinów. Motyw wędrówki, podróżowania, zmian i wywołanych przez nie uczuć łączy wydaną wcześniej powieść pisarki z tekstami składającymi się na zbiór „Najgorętsze lato”.

Pisarka tworzy w nim swoisty teatr cieni. Nie kreśli przekonujących sylwetek bohaterów, skupia się bardziej na impresjonistycznym oddaniu ich emocji podczas spotkań albo wspomnień o bliskich, które nie dają im spokoju. W otwierającym książkę opowiadaniu „Ostatnia niedziela” Bánk buduje dramatyczne napięcie między teraźniejszością a tym, co minione. Bohaterka nieśmiało próbuje wskrzesić w swojej wyobraźni to, co było i choć jej wspomnienia nabierają bardzo poetyckiego, subtelnego charakteru, powstaje z nich swoista mini – drama o nieuchronności przemijania. Opozycja „teraz” do „kiedyś” ujawni się także w opowiadaniu „Szczęście”, które ujmuje pasjonującym realizmem szczegółu (czy ktoś potrafi wręcz nostalgicznie napisać o tym, jaką chwilą wytchnienia jest nastawianie prania?).

W tekstach Bánk ludzie mają bardzo niejasny kształt, są rozproszeni w mgławicy własnych myśli i doznań. Nie chodzi w tych tekstach o opis bohatera, chodzi tu bardziej o ukazanie sentymentalnej natury jego myślenia.

Używam zaimka „jego”, a „Najgorętsze lato” jest przecież swoistym hołdem złożonym kobietom. One głównie są bohaterkami opowiadań i nawet w tekście „Larry”, który skupiać ma się na tytułowym oryginalnym w poglądach i działaniach mężczyźnie, przyglądamy się mu oczyma kobiet. Skomplikowane i nieokreślone bliżej relacje między nimi podkreślają swoistą umowność czasu, miejsca i zdarzeń opisywanych przez Bánk. „Las bożonarodzeniowy” opisuje wyprawę dwóch przyjaciółek do ośnieżonego lasu, w którym spędzają wigilijny wieczór. „Lydia” natomiast jest nostalgiczną opowieścią o przekroczeniu przez dwie przyjaciółki pewnej granicy, poza którą znajduje się już tylko emocjonalna pustka, a jej egzemplifikacją jest biel, jaką otacza się tytułowa Lydia. Atmosfera pustki i zagubienia tworzy się także między trzema kobietami, z których dwie próbują ustawicznie przekonać swoją depresyjną przyjaciółkę o konieczności i wartości życia („Osiemnasty, może dziewiętnasty grudnia”).

Generalnie mężczyźni kojarzą się chyba Bánk dosyć źle, albowiem ich wizerunki zazwyczaj są mroczne i przykre. W „Erze lodowcowej” mąż jest w domu tylko fizycznie i nie próbuje nawiązać kontaktu ani ze swoją żoną, ani z własnymi dziećmi. Po tym, który umiera w opowiadaniu „Koguty” pozostają jedynie papierosy, owocowa guma do żucia… i pustka. Trudno określić genezę takiego, a nie innego traktowania mężczyzn na kartach swoich opowieści, niemniej jednak Bánk czyni to w sposób wdzięczny i frapujący.

Ta niepozorna książeczka ma swoje bardzo aktualne przesłanie. Każdy z nas czuje się czasami cieniem samego siebie, a problemem w zrozumieniu tego, kim jest teraz są powracające wspomnienia i nostalgia z nimi związana. Wszyscy jesteśmy obok siebie na chwilę tak, jak na chwilę pojawiamy się u boku postaci z opowiadań. To teksty bardzo proste w swej strukturze, a niezwykle skomplikowane w wyrazie. Lektura drugiej książki Zsuzsy Bánk opowie nam o roli przypadku w naszym życiu i o tym, jak wspaniale i przekonująco można pisać o niuansach, o jakich nawet na co dzień nie chce się myśleć. Ta książka zmusi do myślenia. Po lekturze „Najgorętsze lato” nas dojrzeje, a takie skojarzenie nasunęły mi dojrzałe gruszki znajdujące się na okładce książki.

2007-11-13

"Bliźnięta Fahrenheit" Michel Faber


Siedemnaście opowiadań składających się na najnowszą książkę Michela Fabera jest niewątpliwym dowodem na to, iż autor jest mistrzem krótkiej formy oraz doskonałym obserwatorem rzeczywistości, który dociekliwość i psychologiczną głębię obserwacji zapisze w formie krótkich obrazków natury obyczajowej. Podczas lektury jego opowiadań pojawiamy się na chwilę w życiu bohaterów samotnych, zagubionych, poszukujących swojej tożsamości, podległych żądzom i pragnieniom. To, co zauważyć można było podczas lektury wcześniej wydanych tekstów składających się na zbiór „Jabłko”, widoczne jest także tutaj. Wkraczamy na moment w czyjeś życie lub myśli i równie szybko stamtąd się oddalamy. Otwarte kompozycje tekstów niepokoją i frapują. Przeżycia, jakich dostarczą nam te wizyty, na długo pozostaną w pamięci.

„Bliźnięta Fahrenheit” przedstawiają różnych ludzi, ale i różne miejsca. Obserwujemy najczęściej Szkotów, ale będziemy także towarzyszyć australijskiej narkomance i prostytutce usiłującej odzyskać prawa do wychowania swego syna, wysłuchamy wykładu indonezyjskiej piękności, dowiemy się jak leczy się ból głowy w węgierskiej aptece oraz przyjrzymy się skomplikowanym relacjom łączącym dyktatora (wyraźna aluzja do Fidela Castro i realiów życia na Kubie) ze skazaną w przeszłości na zesłanie lekarką, która obecnie jest jedyną osobą mogącą uratować mu życie. Opowiadanie tytułowe przeniesie nas natomiast na bliżej niesprecyzowaną geograficznie mroźną Północ i w baśniowej konwencji przypomni najbardziej „zimne” z utworów Andersena.

Analizując teksty zebrane w zbiorze, dostrzec można kilka istotnych, powtarzanych przez autora i przez to istotnych dla niego samego motywów. Pierwszym z nich jest droga, podróż. W podróży znajduje się ojciec z córką w opowiadaniu „Czarno wszędzie” oraz amerykańska rodzina w tekście „Kremowojasne jak u Eminema”. Po nieprzyjaznym mu mieście wędruje także zaginiony, który tak naprawdę nie chce zostać odnaleziony i znajduje ukojenie w tytułowej kryjówce. Bliźniaki Fahrenheit odbywają niejako podróż swojego życia, aby pochować swoją zmarłą matkę. Symbolika zmiany, umykania linearnego czasu, mierzenia się z nim i podróżowania w głąb własnych marzeń i fantazji jest wyrazista i bardzo sugestywna. Zresztą sama książka to swoisty bilet podróżny po meandrach i zawiłościach ludzkiego losu i psychiki, który każdy czytelnik na pewno wykorzysta na swój sposób.

Kolejnym dominującym motywem jest seksualność i podkreślanie jej mocy oraz sposobów oddziaływania w relacjach (niekoniecznie damsko-męskich, bo Faber w „Czarno wszędzie” kreśli nam wyrazisty rys seksualności między dwoma mężczyznami, obecnej we wspomnieniach jednego z nich). „Drobna niedoskonałość” opisuje mężczyznę z fizycznym defektem na twarzy, który stosuje emocjonalny szantaż i wykorzystuje przyłapane na kradzieży w sklepie kobiety, zmuszając je do aktu seksualnego. W „Wykładzie o kokosach” uwaga zebranych mężczyzn skupia się nie na treści owego wykładu, a na wykładającej, która w subtelny sposób oddziałuje na słuchaczy i ich samczy zmysł pożądania. Autor podkreśla niebezpieczeństwo biernego poddania się seksualnym żądzom i perwersjom. Do tragedii doprowadzą one w jedynym przenoszącym nas w przeszłość (dokładnie do XIX wieku) opowiadaniu „Ciało pozostanie ciałem”.

Niewątpliwie jednak najdokładniej penetrowane i najsubtelniej opisywane są relacje rodzinne. Rodzina u Fabera jest przestrzenią wolności i jej zagubienia, dialogu i nieumiejętności nawiązania porozumienia. Faberowskie rodziny z opowiadań są dysfunkcyjne, ale przez to przekonujące i prawdziwe. Duży nacisk autor położył na relacje łączące matki ze swoimi dziećmi. I tutaj będąc jednocześnie mistrzem prozy psychologicznej, jawi się jako twórca tekstów makabrycznych i przerażających. Najmocniej wstrząsające opowiadanie w zbiorze „Błahość czynu” jest fascynującym studium utraty wolności i próby jej odzyskania przez matkę, która zamorduje własne dziecko.

Faber napisał książkę, która wbije nam się w serce i duszę siedemnastoma bolesnymi szpileczkami. Faber napisał książkę prawdziwą i jeśli nawet prawdziwą do bólu, to przecież przez to bardziej potrzebną. Każdy z tekstów jest w jakiś sposób powiązany z pojęciem tożsamości – jej budowania i odnajdywania. Egzystencjalna inicjacyjność i finezja pisania o sprawach brutalnych, kontrowersyjnych i trudnych to zasadnicza zaleta zbioru. Czytelnik znajdzie w nim także dużą dozę ironii i sarkazmu, które ubarwią nam tę niezwykłą podróż po różnych zakątkach świata i skrajnie odmiennych spojrzeń na ten świat.

2007-11-11

"Rebelia" Mariusz Sieniewicz


Najnowsza powieść Mariusza Sieniewicza wymyka się wszelkim próbom klasyfikacji gatunkowej, bo sama w sobie jest literacką autoironiczną grą z konwencjami, motywami, stylami i przesłaniami literatury i kultury współczesnej. „Rebelia” zadaje jednak bolesny cios owej kulturze promującej młodość i spychającej starość na śmietnik społeczeństwa. Wydaje się, iż Sieniewicz swą powieścią atakuje tak ukształtowaną strukturę społeczną. Wszędzie przeczytać można o tej powieści, iż groteskowo, ale przekonująco ukazuje bunt starości wobec ciemiężącej ją młodości. Ale czy nie jest to przypadkiem paraliteracka rebelia, gwałt zadany temu, co w kulturze i literaturze uznane za kanon piękna i doskonałości?

Przecież mamy w tej książce mnóstwo kontestacyjnych nawiązań i trawestacji literackich. Od zabawnej groteski skierowanej w stronę Dostojewskiego i Orwella (głównego bohatera powieści siekierą atakuje zniedołężniała Raskolnica, zaś Wielki Bobas jako karykaturalne odbicie Wielkiego Brata... jest głuchy i ślepy na dodatek!) po mało wyważone igranie z konwencją starożytnego eposu, powieści podróżniczej i szydzenie z romantycznego kultu młodości. Stylizacje językowe na dzieła znanych twórców, ironiczne nawiązania do tytułów dzieł Odojewskiego, Borowskiego, Houellebecqa... Okrutny i uważam, że po prostu przesadzony melanż. Nie przekonuje mnie taka rebelia. Ale to nic, bo książka ma wiele zalet.

Jest niewątpliwie swoistą apoteozą starości. „Wydobyć starość na powierzchnię. Uczynić z niej ogólnoludzką ideę, w której przemijanie, cierpienie mówią o człowieczeństwie więcej niż jednorazowe idejki gołowąsów. Ze zmarszczek wznieść pomnik trwalszy, niż ze spiżu” – tak duma sobie jedna z bohaterek i uważam, że jej myśl jest kluczem do odczytania fabularnej warstwy „Rebelii”. Sieniewicz wykreuje koszmarny świat gnębionych przez hermafrodytów – chłopczynki i dziewchłopców - starców, którym odebrana jest pamięć dotychczasowego życia (tak zwany zgon mentalny, którego doświadczają podczas podróży na makabryczną wyspę Wielkiego Bobasa). Starcy – juwenarbaiterzy w tym specyficznym obozie pracy mumifikują młode ciała i pracują ku chwale i nieśmiertelności młodości, jaka nakazuje im podległość i bezwzględne wykonywanie poleceń. Starcy, których jedyną przyjemnością są groteskowe imprezy przy sentymentalnej muzyce Fogga i Ireny Santor pozostaną bierni i zastraszeni, do pewnego momentu jednak. Męczennica rodzące androginiczne dziecko zapoczątkuje bunt wobec oprawców i Wielkiego Bobasa, w którego mauzoleum znajdziemy zmumifikowane postacie o nazwiskach znaczących wiele we współczesnej kulturze.

Tak naprawdę jednak znajdzie się konkretna osoba, która będzie dla rebeliantów motorem napędowym, ideologicznym mentorem i bohaterskim herosem, któremu uda się ustrzec „wygaszalni”, by głosić prawdę pośród upokorzonych starców. To Błażej Pindel alias Kolumb – główny bohater tej szaleńczej opowieści. Wspomniany już cios Raskolnicy ogłusza go i pozwala zabrać na łajbę, która przewiezie bohatera na wyspę. Błażej zmieni nie tylko nazwisko, zmieni także mentalność i zgubi ( a raczej zwymiotuje podczas choroby morskiej) pamięć o uczuciach, ideach i hierarchii wartości dotychczasowego świata. Postać to ciekawa, ale wcale nie czuje się jej dominacji w opisywanej przez Sieniewicza rzeczywistości. Uniwersalność jej istoty odbiera podmiotowe znaczenie każdemu z osobna. Jednocześnie każdy jest ważnym ogniwem. Ogniwem, którego i tak w swoje szpony złapie wciąż pijana Wiosenka – Śmierć.

Do czego doprowadzi rebelia? Jak będzie się rodzić? Kto kogo w powieści pokocha i dlaczego świat, z którego porywani są starcy nazywany jest garderobą? Ile naprawdę lat ma Błażej i kim jest Wielki Bobas? Ale przede wszystkim – jak wiele konwencji literackich można złamać, jaką mnogość nawiązań i asocjacji kulturowych zawrzeć w surrealistycznej opowieści z problematyką jak najbardziej dotykającą współczesności? Na te i na wiele innych pytań odpowie uważna lektura „Rebelii”. Powieści, którą wyróżnia niezwykła plastyczność opisów i która skutecznie na długie godziny oderwie nas od rzeczywistości.

Kiedy zaś do niej powrócimy po lekturze, zadamy sobie pytanie o istotę życia, pamięci i szacunku dla wymienionych. Dostrzeżemy także, że Sieniewicz to współczesny geniusz groteski. Jedynie dekonstrukcja wzorów i tradycji wielowiekowej kultury nie wypada u niego do końca przekonująco.

2007-11-07

"Biało-czerwony" Dawid Bieńkowski


Paweł jest mężczyzną z krwi i kości. Więcej – Paweł jest polskim mężczyzną, z męską polskością we krwi i Twardością nie tylko poglądów, zwyczajów i przekonań, ale również z Twardością w kroczu, która dodaje mu jeszcze więcej siły i umacnia w swej wielkości. Paweł nie myśli, Paweł przetwarza dane w swoim mózgowym procesorze. Uważa, iż jako głowie rodziny należą mu się liczne przywileje – niewolnicze wręcz oddanie żony, Święta Drzemka regenerująca siły, rytualne oglądanie telewizji po pracy oraz nowy, elegancki i koniecznie drogi samochód jako świadectwo wielkości. Rolę ojca Paweł traktuje wedle wielowiekowej tradycji. Ojciec bowiem ma być wobec dziecka zdystansowany, surowy, ma mu pokazywać istotę męstwa oraz uczyć dzielnie brać w skórę i nie mazgaić się przy tym. Paweł jest zdolnym prawnikiem, który zarabia na utrzymanie rodziny, zaś rodzina Pawła to jego żona Maja i Młody (bo przecież nie będzie syna nazywał zdrobniale Wiktorkiem – to takie niemęskie i niewłaściwe).

Główny bohater nowej powieści Dawida Bieńkowskiego jest tak naprawdę cieniem swojego Dziadka – Ojca, fantasmagorycznej postaci panującej w domu i umyśle Pawła. To ten dzielny powstaniec, wojownik, Sarmata i szowinistyczny tyran w jednym nadaje ton poczynaniom Pawła, który próbuje zrozumieć, cóż takiego się na tym świecie porobiło, że mężczyzna przestaje już być mężczyzną. Bo przecież zabawa z dzieckiem w piaskownicy, przygotowywanie mu śniadania, wysłuchiwanie próśb i żalów próbującej iść własną drogą rozwoju zawodowego żony – to wszystko ponad jego siły, takich sytuacji nie przyswaja jego procesor myślowy i nie wie, jak sobie z nim poradzić.

Bieńkowski na kartach „Biało – czerwonego” bezlitośnie szydzi z dumnej polskości, braterskich więzi krwi i sztywno określonych przez historię podziałów na świat doznań męskich (tych bardziej wartościowych) i żeńskich (tych, którymi nie warto się przejmować). Karykaturalna galeria postaci – dziwaków i zdarzenia dziejące się na granicy jawy i sennego koszmaru czynią z powieści godną naśladowczynię Gombrowiczowskiego atakowania stereotypów i przywar Polaków. Bieńkowski Polakom dokopuje, bo Polki jako takie nie istnieją. Kobiety to Lalki, przedmioty do ustawiania na półkach uporządkowanego męskiego świata. Kobiety mają w sobie Miękkość, jaka nie przystoi mężczyznom i opozycja owej Miękkości do Twardości ustawicznie będzie podkreślana.

Rewelacyjnie skonstruowana fabuła prowadząca do tragikomicznego i surrealistycznego finału to niewątpliwe zalety „Biało- czerwonego”. Kolejną z nich jest barwność w ukazywaniu postaci, głównie mężczyzn. Paweł bowiem mieszka w apartamentowcu obok co najmniej oryginalnych sąsiadów – pozbawionego moralności i granic smaku Alexa, który w swym mieszkaniu prowadzi ekscentryczne programy telewizyjne oraz Ministra i Polityka, zwolennika prorodzinnej teorii rozwoju społeczeństwa, która w praktyce nakazuje mu się opiekować gromadką dzieci. I jest jeszcze jeden, ten inny, nowoczesny, niemęski i dziwny co najmniej, do siatki pojęć Pawłowego procesora nieprzystosowany. Nie dość, że milioner to jeszcze nie-mężczyzna, nowoczesny jakiś, dziećmi się opiekujący i role kobiety i mężczyzny w związku mieszający. Taki „pochwiak” z niego, a nie Polak – facet prawdziwy!

Jedyną pożałowania godną postacią jest Maja, żona głównego bohatera. W niej autor zawarł jakiś zdroworozsądkowy głos, który stanowi antidotum na groteskowe obrazowanie świata widzianego przez dzielnego Polaka, pana i władcę, żywiciela rodziny, samca i uwodziciela Lalek. Bo choć mężczyźni przedstawiani są karykaturalnie, nie brak też dozy specyficznego humoru i surrealizmu w ukazywaniu innych, występujących w powieści kobiet. I chociaż wydawać się przez chwilę może, że postaci i zdarzeń w tej książce jest po prostu zbyt wiele, całość stanowi błyskotliwą i ważną dla współczesnej literatury rozprawę z narodowymi mitami, stereotypami i ckliwym romantycznym zadęciem w mówieniu i pisaniu o własnym kraju.

To książka, która przyłoży po męsku Polakowi, ale i Polsce. Ślad pozostanie wyraźny, a czytelnik co najmniej siłą tego wyrazu zaskoczony. Bieńkowski bowiem atakuje w inteligentny i wysmakowany sposób wszystko to, co nakazuje nam tkwić w uznanych przez lata rolach i przydzielonych miejscach. W „Biało – czerwonym” miejsca w polskim pociągu zostaną pozamieniane, kierunek jazdy zupełnie nieznany, a maszynista – autor, śmiać się będzie w twarz tym, którzy zagubieni nie wiedzą, dokąd zmierzają.

Przy lekturze też powieści można się pośmiać. Można także gorzko zapłakać. Książka obowiązkowa dla każdego, kto nadal żyje w matni historycznych uwarunkowań i stereotypów. Okaże się bowiem, że Polak wcale nie brzmi dumnie…

2007-11-05

"Żywoty świętych osiedlowych" Lidia Amejko


Nowa książka Lidii Amejko olśni treścią i zaskoczy formą. Oto bowiem odradza się niczym Feniks z popiołów literatura hagiograficzna we współczesnych czasach. A na co nam ona, skoro dziś ani wzorców właściwych nie uświadczysz, ani też drogi do świętości ludzie nie szukają? Szukają jej jednak i znajdują mieszkańcy pewnego osiedla. Betonowe blokowisko i jego prości, zamknięci w betonowych klatkach z drzwiami i oknami mieszkańcy, po kolei iść będą do nieba za zasługi poczynione dla innych lub też dla świata całego, czego sensu pojąć nikt nie jest w stanie, bo też i nikt nie będzie umiał odpowiedzieć na pytanie jednego z osiedlowych mistyków – Heńka Pajęczarza, który dnia pewnego pod Jerychem monopolowym wypluje z siebie frazę dźwięczną i niepokojącą- czy wiemy co osiedle znaczy?

Zanim czytelnicy odpowiedzą sobie na to pytanie, przyjrzą się bliżej zwyczajom panującym w miejscu, które Pan Bóg chyba przez przypadek stworzył, wszak wspomniany już Heniek głosi w swym Genesis, iż „Idei żadnej już nie mając, formy ani sensu, spuścił Pan resztę pulpy szarej na końcu świata, jak nikt nie widział. Tak powstało nasze Osiedle”. A cuda się na nim dzieją i od rzeczy powszednich swój początek biorą. Żaden z mieszkańców nie żyje po próżnicy, każden metafizycznego sensu nabiera w swym działaniu, cierpieniu, a potem drodze ku Bogu.

Książka Amejko to raczej księga. Pisze ją jeden z mieszkańców osiedla i to on po kolei opowiada historie tych, którzy narodzili się bez sensu, a świętymi pozostali na koniec. Igrając ze starotestamentową konwencją literacką, wprowadzam niejako w klimat tych barwnych opowieści, jako że można z pulpy szarej treść i formę ukształtować, jeśli się tylko bolączki i pragnienia maluczkich dostrzeże.

Stworzyciel osiedlowy, pan i władca pokornie uniżonych mieszkańców, którym trosk szare i nudne codzienne życie nie stroni, pochyla się nad nimi, a każden z szaraczków tych wdzięczen jest jemu za zainteresowanie i sensu nadanie swemu bytowi na pozór bezsensownemu.

Jakich to świętych na blokowisku onym poznamy? Mnogość ich taka, że i dziejopisowi wszyscy się plączą i nijak rangi nadać każdemu nie może. Mamy na osiedlu mistyków, samotników, pijaków, gospodynie domowe, panie obyczajów lekkich i całą resztę maści niejasnej tałatajstwa. Gdzież im do świętości? Po cóż im żywoty pisać? Tajemnic tych zdradzić nie mogę, coby lektury nie psuć i magii nadanej przez autorkę słowem jakim niepotrzebnym nie zniszczyć, struktury twórczej nie okaleczyć, niepomnym się okazać tego, co wielkie jest, chociaż malutkim się wydaje.

Powiem tylko, że współczesnego Chajdegera poznamy, i Szopenhałer także w jednej z betonowych klitek żyć będzie. Pinikiniestra przerzuci pomost między myślą a słowem, zaś Andżelika nadobna frustracje wszelkie i żale ogromne w słoikach zamknie. Święty Szymon w na nowo legendzie spisanej nie Słupnikiem, a Chałupnikiem zostanie, zaś Wojciech od wieków świętym zwany, na osiedlowym gruncie Hakerem nazwany będzie, bo śmiałość onego zniszczy wirtualny pomost, jaki zbudował Pan, któremu jednak na tym betonowym łez padole czynić się cokolwiek konstruktywnego zachciało.

I Pan ten sprawiedliwy, stworzyciel wielki wraz ze świtą swoją, każdemu ulgę i radość przynoszącą, wynosić będzie ku sobie po kolei mieszkańców blokowiska tego dziwnego, by w niebiesiech byt wiedli inni, rozumni się stali i znaczeń nowych odkryli trochę.

Po co takie świętych spisywanie, księgi nowej wydawanie, ludziom uświadamianie, że sensu doszukiwać się trzeba wszędzie, a alegoria martwym środkiem stylistycznym bynajmniej nie jest współcześnie? Po to by rozrywki dostarczyć, z biednych osiedlowych nieudaczników się śmiać? Bynajmniej. Księga Amejko otwiera oczy na to, na co każden z nas co dzień patrzy i nie widzi tego, co świętym każdego może uczynić i co zaczarowane w słowie pisanym być musi.

Pędź ludu do księgarń, a księdze się przyjrzyj, bo tytułowi święci prawdy Ci ukrytej chcą przekazać i na nowo świat w wyobraźni Twej stworzyć. Znaków tam bez liku znajdziesz, a czy zagadkę tych znaków głowa Twa oczytana będzie w stanie pojąć – o to już sam musisz się pomartwić, dlategoż lekturze oddaj się uważnie i gorliwie. Bo może i Ty świętym osiedlowym niebawem zostaniesz?

2007-11-02

"Ja, czyli 66 moich miłości" Bartosz Żurawiecki


Czy wyobrażacie sobie książkę, w której autor przestaje panować nad swoimi bohaterami i przeprasza za to, że ją przerywa, by następnie kontynuować opowieść według swej szaleńczej logiki twórczej? Jeśli nie, warto sięgnąć po najnowszą powieść Bartosza Żurawieckiego. Znany na polskim rynku wydawniczym przedstawiciel tak zwanego gejowskiego nurtu literatury polskiej i tym razem staje się wyrazicielem racji, myśli i pragnień mężczyzn "kochających inaczej". Tylko, że jest Żurawiecki autorem książki nie tyle szokującej, co przede wszystkim oryginalnej. I nie skupia się jedynie na męskim punkcie widzenia.

Narrator - bohater najpierw jest młodzieńcem zakładającym sobie profil na gejowskim portalu randkowym, potem zmienia płeć i na tymże portalu jest szukającą nowych wrażeń kobietą w średnim wieku, a następnie staje się... No właśnie, to o stawaniu się, o dojrzewaniu, o penetracji własnego wnętrza, ale i różnych aspektów homoseksualnego środowiska w Polsce jest ta książka. Tytułowe 66 miłości to postacie przewijające się niczym w szaleńczym kalejdoskopie zdarzeń. Wielokrotne i bezpodstawne używanie pojęcia "miłość", jak również znamienny tytułowy zaimek odmieniany w powieści przez wszystkie przypadki wskazuje z jednej strony na zagubienie i bolesną samotność wyobcowanych gejów i lesbijek, z drugiej zaś w ironiczny sposób podkreśla częste skłonności do narcyzmu, samouwielbienia się przez homoseksualistów wynikające tak naprawdę z licznych posiadanych przezeń kompleksów.

To nie psychologiczny wywód mający na celu wskazanie istoty rozumowania i pojmowania świata przez osoby homoseksualne, dlatego wracam do meritum i skupiam się na książce. Lingwistyczna szkatułkowość powieści prowadzi nas w tak różne rejony patrzenia na świat, jak różni są ludzie, z którymi pośrednio i bezpośrednio styka się bohater- narrator - opowiadacz (trudno ustalić rolę osoby snującej chwilami bardzo zabawne, chwilami dojmująco smutne opowieści). Język opowiadań jest żywy i ustawicznie się zmienia. Czasami wulgarny, czasami subtelny, to czasem język baśni, a niekiedy zabawna stylizacja na staropolską gawędę i barokowy, przestawny szyk naznaczonej dramaturgią i patosem narracji. Nie brak tutaj śmiałych scen erotycznych i opisów ocierających się o pornografię. Najistotniejsze jest jednak, że Żurawiecki w przekonujący sposób ukazuje wszechobecną samotność i ustawiczne napiętnowanie osób homoseksualnych (lesbijka w wieku Balzakowskim zostaje wręcz ukrzyżowana za uwiedzenie młodziutkiej uczennicy, z której matką również wcześniej romansuje). Ta książka próbuje ukazać świat doznań i emocji tych, o których się nie mówi, bo są inni, bo jest ich mniej, bo tak naprawdę się nie liczą.

Autor opublikował swoisty manifest homoseksualizmu. Jednocześnie przystawił środowisku zwierciadło, w jakim samo może się przejrzeć i krytycznie się ocenić. Bawiąc się konwencjami literackimi, naginając prawidła językowe do spraw, o jakich ów język ma mówić, daje polskiemu czytelnikowi świadectwo świata, który nadal istnieje gdzieś pod ziemią heteroseksualnej codzienności. Żurawiecki kpi, bawi, demaskuje, umoralnia i sarkastycznie śmieje się sam z siebie. Ta książka z pewnością wstrząśnie zarówno „heterycką” większością, jak i homoseksualną mniejszością. Dlaczego? Bo do końca nie dowiemy się, co w tym groteskowym świecie wirtualnych i realnych randek jest prawdą, a co fałszem. Niedopowiedzenia ukryte pod maską ironii i obscenicznego czarnego humoru (który chwilami przybiera niebezpieczne natężenie, przestając być humorem, a stając się horrorem) są dominantą kompozycyjną książki, którą trudno jednoznacznie określić mianem powieści.

To przede wszystkim zapis. Naturalistyczny, pozbawiony fałszu (bo głównie demaskujący fałsz), ale prawdziwy i bolesny. Kronika zdarzeń i wrażeń balansująca między światem realnym a wirtualnym. Między prawdą a kłamstwem. Między uczuciem a dojmującą pustką. "Ja, czyli 66 moich miłości" to książka o kształtowaniu - postaw, emocji, rysu fabularnego i kontaminacji słów. Ale nade wszystko to genialnie manipulująca emocjami opowieść o doświadczaniu i przeżywaniu swej seksualności poprzez działanie i interakcje z otoczeniem.

Zapraszam do swoistej gry, jaką toczy na kartach tej książki autor z czytelnikiem. Gry, której reguły ustala nie seksualność, a jej doświadczanie. Nieważne, czy heteroseksualne, czy też homoseksualne. Ważne, że frapującej i dającej do myślenia. Choć obawiam się - a co może było intencją autora- że skandalu obyczajowego ta opowieść nie wywoła.