2008-02-27

"Moralny nieład" Margaret Atwood

Opowiadania Margaret Atwood budujące jej quasi powieść stanowią pozorny nieład. Wydawać by się mogło, że są samodzielnymi strukturami, że żyją swoim własnym życiem, że powstawały bez związku z pozostałymi i jako autonomiczne całości mogą swobodnie istnieć. Na okładce wydanego przez wydawnictwo Znak „Moralnego nieładu” czytamy o tym, iż książka stanowi portret pamięciowy. Tak, kanadyjska pisarka próbuje z tego, co minęło, z doświadczeń własnych i zawirowań dziejów, jakie świadomie przeżyła, zrekonstruować na nowo swoje własne ja. I tak jak portret pamięciowy powstaje stopniowo i wykonywany jest pod wpływem fragmentarycznych, subiektywnych wrażeń i opinii, tak też książka jest próbą literackiego nakreślenia własnych rysów wyłaniających się z pomieszanych linearnie i narracyjnie opowieści. Jest bardzo fragmentaryczna, a jednocześnie pełna i dojrzała. Bardzo rozbuchana emocjonalnie, a z drugiej strony stonowana przez kobietę doświadczoną i umiejącą określić własną wartość. To książka rozpięta między dwoma przeciwnościami – pomiędzy mieniącym się feerią emocjonalnych barw krzykiem ożywiającym wspomnienia a spójną, precyzyjnie przemyślaną i skomponowaną formą oddającą niejednoznaczność wspomnień, myśli i przeżyć samej Atwood.

Odtwarzając siebie i nadając tym odtworzeniom finezyjną formę literacką, autorka koncentruje się głównie na więziach rodzinnych. W kilku tekstach różnorodnie przedstawiona jest postać młodszej o 12 lat siostry. W „Sztuce gotowania i podawania” możemy obserwować buntowniczy moment przecięcia więzi zależności i obowiązków, jakie odbierały Atwood młodość i beztroskę po urodzeniu przez jej matkę kolejnego dziecka. Ta sama siostra będzie koncentrować uwagę czytelnika w ciekawie skonstruowanym opowiadaniu „Jeździec bez głowy”, w którym stale obecne będzie napięcie między wspomnieniem a teraźniejszością obrazujące emocjonalne różnice i mur, jaki przez lata budowały między sobą siostry, teraz wspólnie odwiedzające starą i niewidomą matkę. Siostra pojawi się także jako drugoplanowa, ale bardzo ważna postać w swoistym tryptyku, jaki tworzą opowiadania „Monopol”, „Moralny nieład” i „Biały koń” i w którym Atwood ucieknie od pisania o sobie w pierwszej osobie, kreując postać Nell – tak bardzo złożoną, jak skomplikowana jest w pozostałych tekstach struktura psychiczna narratorki pierwszoosobowej.

Dwie ostatnie miniatury literackie oddają hołd ojcu i matce. Oboje są już zbyt starzy i zbyt zamknięci w sobie, aby pamiętać o tym, co było. To sama Atwood określa ich zapomniane role, ona nadaje im sens i ona jest wyrazicielką tego, czego sami nie są w stanie już opowiedzieć. Portrety rodziców pełne są ciepła i sentymentu, którego początkowo brak we wspomnieniach siostrzanych. Okazuje się jednak, że całą siebie, swój system wartości i wrażliwość, Atwood dostrzega jako wieloletnie iskrzenie wrażeń, myśli i słów mające miejsce między nią a członkami jej rodziny.

To także książka o mężczyznach i ich roli w życiu autorki. Jak sama pisze: „Każdy z nich stanowił możliwość, która wkrótce zamieniała się w niemożliwość”. Czy był to prosty młokos, któremu w młodości próbowała wyjaśnić tajniki poezji Roberta Browninga, czy dojrzały, wciąż żonaty z inną kobietą mężczyzna, z którym wspólnie prowadziła farmę, Atwood wpisuje ich wyraźnie w swoją biografię i historię stawania się kobietą. Rozpięcie między możliwością a niemożliwością było jednocześnie rozumieniem i akceptowaniem męskiego punktu widzenia, męskiej wrażliwości i sposobu odbioru rzeczywistości.

Jest to również książka o niestałości, o ruchu, o zmianach dokonywanych w życiu częstokroć nieświadomie i niezgodnie z własnym przekonaniem. Doskonale opowiada o tym wszystkim dojrzała narratorka opowiadania „Inne miejsce”. Znamion ruchu i efemeryczności nabierają jednak prawie wszystkie teksty tworzące „Moralny nieład”, albowiem z tego ruchu i chwytania doznań ulotnych powstaje wyrazista i frapująca biografia doświadczania oraz rozumienia siebie.

Atwood próbuje ocalić swoje „ja” od zapomnienia, odnaleźć własną wartość w konfrontacji z wartościami rodzinnymi, z upływem czasu i migotliwością zdarzeń. Pisząc „ W końcu wszyscy staniemy się jakimiś historiami”, pisze przede wszystkim historię swojego życia. Fragmentaryczną, moralnie nieuporządkowaną, ale nade wszystko prawdziwą.

Wydawnictwo Znak, 2008

2008-02-24

"Rdza" Ewa Berent

Oto mamy prawdziwie współczesną polską powieść naturalistyczną! Oto przed nami śmiały i bezprecedensowy debiut, którego lektura poruszy nas do żywego. Reymontowska Jagna ożywa ponownie, aby wabić mężczyzn w obcej dla siebie wsi i ponieść karę za rozbuchany seksualizm i zwierzęce pragnienie bycia posiadaną. Współczesna niezrozumiana i wyszydzona Jagna, która zaczyna gardzić samą sobą jest jednocześnie bohaterką parabolicznej opowieści o córce marnotrawnej, której rodzice próbują za wszelką cenę wybić homoseksualne skłonności z głowy. Powieść Ewy Berent kipi od nagromadzonego w niej zła i różnego rodzaju nienawiści. Mamy tutaj historię grzechu zesłania, grzechu fascynacji złem i grzechu autodestrukcji. I jest to powieść grzechu warta, dlatego warto ją znać.

Małoletnia bohaterka przyjeżdża z Warszawy na prowincję, gdzie poznaje dwóch chłopaków. Rafał jest dominującym samcem, który brutalnie posiądzie ją wielokrotnie, zaś subtelność młodszego Kacpra zostanie zniszczona i sponiewierana przez pragnącą tego samego względem samej siebie bohaterki. Jej samoidentyfikacja ma miejsce w każdym zwierzęcym akcie seksualnym, zadającym jednocześnie gwałt jej sumieniu. Tylko czy możemy mówić o sumieniu opętanej przez spiralę autoagresji dziewczyny? Tytułowa rdza to obca substancja, jaka zatruwa jej krew. Rdzewienie krwi jest jednocześnie wypełnianiem się aktu autoagresji zadawanym sobie przez bohaterkę. Wszystko odbywa się tak chaotycznie, jak chaotyczna jest narracja, której logikę narzucają przeczucia, myśli, pragnienia i doznania tej, co chce zardzewieć i spalić się jednocześnie pod piekącym słońcem wiejskiego krajobrazu.

Ewa Berent nie próbuje szokować, jej powieść ma na celu zwrócenie uwagi na motywy postępowania młodej kobiety, której rodzice pozbywają się na jakiś czas ze swojego uporządkowanego drobnomieszczańskiego życia i tej, która za wszelką cenę chce odnaleźć sedno własnego jestestwa na drodze gwałtu i atakowania samej siebie.

„Rdza” przedstawia przedmiotowo nie tylko bohaterkę – narratorkę (nie znamy jej imienia, domyślamy się wieku, niczego konkretnego nie możemy o niej powiedzieć), ale także wszystkich otaczających ją ludzi. Pozostaje jej w sercu ckliwy sentyment do kochanki Julki, ale do końca nie możemy mieć pewności, czy sekretne seksualne spotkania dziewcząt faktycznie mają miejsce. Świat przedstawiony w powieści rozpościera się bowiem gdzieś na granicy sennego koszmaru i trudnej do przeżycia jawy. Ostrość opisów aktów seksualnych kontrastuje z pozorną miałkością rysu psychologicznego młodzieńczej femme fatale, która zafascynowana złem, chce mu się ostatecznie poddać. A jednak przekonuje nas ta postać i w jakiś chory sposób przyciąga do siebie, albowiem Berent zbudowała po mistrzowsku napięcie narracyjne, którego kumulacją jest dramatyczny finał.

To niełatwa w lekturze powieść i powieść, która boli – fizycznie i psychicznie. Cień rdzy pozostanie na duszy każdego czytelnika, który zdobędzie się na odwagę i przeczyta tę książkę.

Wydawnictwo Portret, 2008

2008-02-23

"39,9" Monika Rakusa

Wydaje się, że współczesnej literaturze kobiecej następuje swoiste odświeżenie polskiej siedemnastowiecznej mody na pamiętnikarstwo. Po Soni Raduńskiej i Annie Janko, tym razem Monika Rakusa postanawia upublicznić swój prywatny strumień świadomości, ujawniając nam nasycone emocjami zapiski kobiety, która musi mierzyć się nie byle z kim, bo z samą sobą. Co bowiem zrobić, jeśli nieba i przeznaczenia nie ma, a o swoje szczęście trzeba zadbać tu i teraz, w realnym i nad wyraz bolesnym świecie? Co uczynić z duszą, jeśli ciało bezdyskusyjnie poddaje się upływowi czasu? Jak poradzić sobie z tym, że przekracza się czterdziestkę, a bilans dotychczasowego życia nie nastraja do optymistycznych rozważań? Rakusa radzi sobie na kartkach „39,9” w dwojaki sposób. Próbuje wskrzesić więzi rodzinne z przeszłości oraz nadać nowego znaczenia swojemu życiu poprzez analizę własnych dokonań i scalenie ich w spójną biografię, pod którą można się bez lęku podpisać: „ja, spełniona czterdziestolatka”. Pamiętnik Rakusy jest autoironicznym i nasyconym głębokim humanizmem zapisem stanu gorączki duszy, którą należy jak najszybciej zbić poprzez „leczenie wnętrza”, dokładną i przejmującą wiwisekcję duszy.

W głowie bohaterki dźwięczy dość uciążliwa polifonia. Dopadają ją zarzuty własne i pretensje otoczenia, które ma jej za złe ciągłe wypadanie z naznaczonych ról. W swoim pamiętniku Rakusa próbuje oswoić tę polifoniczność, dystansując się od siebie – pisze o sobie bowiem na przemian w pierwszej i trzeciej osobie. Udaje się jej próba pojednania z samą sobą i zaakceptowanie siebie z taką konstrukcją psychiczną, jaką wybudowało jej czterdziestoletnie życie. Jest to jednak okupione dość bolesną traumą wspomnień i analizy zdarzeń życia tych, których przy niej już nie ma, a którzy mieli znaczący wpływ na to, jaka jest obecnie.

Najsilniej zaznaczony w książce problem to zrozumienie swego żydowskiego pochodzenia. Rakusa wspomina, w jak przypadkowy sposób o nim się dowiedziała i jak bardzo nieprzypadkowo zdeterminowało ono w pewien sposób jej dalsze życie. Swoje pochodzenie autorka traktuje dość ambiwalentnie – raz jest ono bowiem brzemieniem, raz czymś na kształt zbawienia. „Dla mnie bycie Żydem to bycie inteligentem. (…) Bycie Żydem to moja ucieczka przed pustką blokowisk i tożsamością córki inwalidki, bez ojca. Dla mnie bycie Żydem to wielki świat, który wykradam. To także świat wielkich wartości, pod które się podszywam”. Histeryczne wręcz reakcje przy bramie oświęcimskiego obozu zagłady kontrastują z ciepłem sentymentalnych wędrówek w miejsca związane z żydowskimi przodkami. Rakusę boli Żydówka w niej samej, ale jednocześnie jest dla niej swoistą podwaliną osobowościową, ważnym i koniecznym prapoczątkiem rozumienia siebie.

Emocjonalna labilność, która tak często wyziera z kart pamiętnika idzie w parze z religijną niepewnością bohaterki. Wierzy ona ciągłym zwątpieniem i w wierze tej nieustająco poszukuje pewnika, stabilnego punktu odniesienia i steru, który kierowałby nią w życiu. „Całe swoje dorosłe życie utrzymuję Jezusa w przekonaniu, że jeszcze do niego powrócę. Im bardziej wydaje mi się to nieprawdopodobne, tym gorliwsze są moje religijne zrywy. Okresami jestem głęboko praktykującą niewierzącą”.

Trzeci istotny aspekt rozumienia bohaterki to kwestia zerwanych więzi rodzinnych, które – jedynie mentalnie – próbuje ona na nowo odbudować, poddając się terapeutycznym ustawieniom i snując pełne dramatyzmu wspomnienia o matce, ojcu, dziadkach i dalszej rodzinie, której wartki nurt brutalnej historii nie oszczędzał ani przez chwilę. Aby być dobrą matką dla Klary i Antka, aby realizować się jako szczęśliwa żona u boku drugiego mężczyzny życia, bohaterka pamiętnika musi z pełną świadomością zrozumieć błędy popełniane przez jej rodziców i pojąć motywy postępowania matki, która całe życie walczyła nie tylko z okrutną chorobą, ale także z otaczającym ją światem.

Skoro psychiatra nie zechciał zapisać jej farmakologicznego szczęścia, Rakusa musi w inny sposób odpędzić widmo depresji i zagubienia. Ta właśnie książka okaże się terapią najlepszą, terapią oczyszczającą i skuteczną. Lektura „39,9” zbliży nas do bardzo kobiecych, ale jednocześnie uniwersalnych rozważań o życiu i roli, jaką sami dla siebie w nim odgrywamy. I chociaż to bardzo kobieca literatura, czuję się do tej książki przekonany, a przeżycia bohaterki stały się po części moimi przeżyciami. Tak jak „Dzieci Hioba” Kaczmarskiego, w które nigdy uważnie się nie wsłuchiwałem, stały się teraz równie ważną jak dla autorki pamiętnika pieśnią. Dziękuję Monice Rakusie za możliwość doświadczenia jej metrykalnego i emocjonalnego momentu przejścia między tym, co było, tym co jest i tym, co będzie.

Wydawnictwo W.A.B., 2008

2008-02-20

"Dlaczego kochamy kobiety" Mircea Cărtărescu

Nieprzypadkowo tytuł książki Cărtărescu nie jest pytaniem, chociaż zawarte w nim opowiadania intrygują i skłaniają do ustawicznego zadawania pytań. Rumuński autor bowiem nie pyta, a stwierdza i wyjaśnia zarówno złożoność własnej natury, jak i wielobarwność świata, w którym przedstawicielki płci pięknej odgrywają rolę zasadniczą, pobudzając wyobraźnię Cărtărescu, który w pisaniu o nich odkrywa siebie na nowo, rozumie swoją życiową rolę i pojmuje złożoność obyczajowych prawideł rządzących ludzkim życiem. I choć faktycznie o kobietach i dla kobiet pisze (mężczyzna może chwilami poczuć się jak intruz podczas lektury, wszak autor kilkakrotnie z przymrużeniem oka zwraca się bezpośrednio do swoich odbiorczyń – czytelniczek), w motywie spajającym te urokliwe historyjki z jego życia znajduje się jednocześnie wspólny mianownik doznań i wrażeń, jakie ukształtowały Cărtărescu właśnie takim, jaki jest teraz. Przewodniczki, muzy, kobiece źródła inspiracji i fascynacji pozwalają mu określać samego siebie. „Jestem, ostatecznie, poszukiwaniem samego siebie. Nie szukam siebie, aby się odnaleźć: to, że szukam siebie, to znak, że się odnalazłem.” Oddając ukłon poszczególnym kobietom, pisarz kłania się przede wszystkim światu, z jego migotliwością i różnorodnością bodźców, jakie pozwalają mu odnaleźć siebie.

Cărtărescu zaprasza nas w swoich tekstach do różnych okresów swojego życia, w których mniej lub bardziej istotną rolę odgrywały kobiety. Tonacja jest bardzo różnorodna: mamy bowiem wstrząsającą opowieść o miłości pewnego pieśniarza do tragicznie zmarłej Cyganki tuż obok żartobliwej opowiastki o fascynującej Murzynce spotkanej w metrze. Obok nostalgicznego wspomnienia o inicjacji seksualnej z mrocznym widmem Securitate i komunistycznej Rumunii pochłaniającej jego pierwszą kobietę, znajdzie się rubaszna opowieść o szkolnej koleżance, która swym dotykiem uleczyła Cărtărescu z naznaczającej go piętnem gruźlika egzemy. Niespójność nastroju zauważalna jest niejednokrotnie także w obrębie jednego opowiadania, jak na przykład w tym, w którym opisywana jest przelotna znajomość z radosną młódką zmagającą się jednocześnie z cierpieniem własnej choroby.

Autor czyni także odważne i frapujące wyznania osobiste, jak choćby to o wyższości kobiet w wieku balzakowskim: „Szalenie podobają mi się dojrzałe kobiety, często sprawiające wrażenie poważnych, niedostępnych, tak bardzo zamkniętych w schematach swojego życia, które jednak, kiedy zdecydują się z nich wyzwolić, stają się najsłodszymi, najbardziej zmysłowymi kochankami, jakie tylko mogą istnieć.” Szereg aktów miłosnych odbywa się albo obok autora albo w jego wyobraźni, jest to bowiem książka o tym, jak kochać się z kobietą, ale także o tym, jak ją adorować. Pojawia się w zbiorze również wzruszająca etiuda literacka na temat złożoności psychiki kobiet, najważniejszy zaś jednak wydaje się tekst tytułowy, w którym – pół żartem, pół serio – Cărtărescu wyjaśni, dlaczego kobiety tak bardzo są wielbione.

To książka mężczyzny w hołdzie kobietom, ale jednocześnie proza tak subtelna i wyczulona na szczegóły, iż chwilami niepodobna uwierzyć, że napisał ją mężczyzna. Poetycki opis kobiety ze złota spotkanej na plaży czy oniryczna wizja żółtookiej D., która śni z otwartymi oczami są świadectwem wrażliwości niezwykłej, empatycznie nakierowanej na świat doznań i przeżyć kobiecych. Stwarza to wrażenie swoistej gry obyczajowej i jest próbą łamania zarówno myślowych stereotypów, jak i zwyczajowych konwenansów kreślących wyraźną linię podziału między płciami.

„Dlaczego kochamy kobiety” to książka w swej pozornej lekkości dość poważna i stawiająca sobie fundamentalne pytania dotyczącego sensu egzystencji i niezliczonych tropów interpretacyjnych znaków dawanych na co dzień każdemu mężczyźnie w przepełnionym kobietami świecie. Cărtărescu pisze w jednym z opowiadań: „Nie jestem pisarzem „realistycznym” ani „tematycznym” i dlatego zawsze wahałem się, czy opowiadać o tych trzech, czterech zdarzeniach, naprawdę interesujących, których byłem świadkiem.” W mojej opinii jest rumuński prozaik twórcą kuglarsko ekspresyjnym, znawcą kobiecej psychiki i mistrzem budowania wrażenia w skondensowanej, ale nasyconej znaczeniami formie. Jego opowiadania to swoiste bukiety dla kobiet życia, ale także rozdziały egzystencjalnego traktatu, którego celem jest wyrażenie samego siebie poprzez relacje i związki z otoczeniem.

Wydawnictwo Czarne, 2008

2008-02-17

"Czarna Matka" Wojciech Stamm

Czytając powieść Stamma, musimy sobie nieustannie zadawać pytanie, jak bardzo to pisanie było mu potrzebne i jak wiele rozczarowania, frustracji i żalu nakazało skonstruować powieść tragiczną i prześmiewczą jednocześnie, swoisty lingwistyczny gejzer oddający skomplikowany świat uczuć, wrażeń i wartości człowieka, przyglądającego się temu, jak jego ojczyzna transformuje, przeistacza się, daje początek nowej rzeczywistości i jest w niej tak bardzo niejednoznaczna i migotliwa. Stamm napisał książkę o sobie, ale napisał także ważną powieść o Polsce, tej smutnej, inwigilowanej, zastraszonej, niepewnej i pełnej absurdów, których komizm jest komizmem tragicznym i ujawniającym cechy państwa rozbitego tak bardzo, jak rozbity jest wewnętrznie bohater – przewodnik po tej Polsce, nieudacznik i wagabunda Włodek Wolek.

Ta książka stara się wyjść naprzeciw zapisanym i przepowiedzianym już losom, które historia odpowiednio urabia i modyfikuje. Już na samym wstępie (i potem ponownie) przeczytamy, iż „Wszystkie sytuacje są przepowiadane przez wyraźny napis na niebie. Niestety, napis widziany jest bądź za późno, bądź jest przesłonięty, mijają lata i bystre oczy dostrzegają, że to i owo było znakiem (…) Ale nic już nie wróci łez, uśmiechów, westchnień drobnych kłamstw”. „Czarna Matka” jest zatem wyrazem buntu wobec nieuchronności przemijania z wszelkimi jej konsekwencjami i wyrazem nostalgii; to powieść jednocześnie odpychająca i frapująca, dowcipna i tragicznie żałosna. To kalejdoskopowy miraż, jaki tworzą rozsypane przypadkowo i domagające się ułożenia życiowe puzzle. Bo opowieść tę trzeba ułożyć sobie z fragmentów, dopisać niektórym własne znaczenie, a niektóre dość boleśnie samodzielnie przeżyć.

Bohater dorasta zamknięty w klatce falowca, z której mentalnie nie sposób się wydobyć. Przeżywa pierwsze inicjacje seksualne i cierpi z powodu rozczarowań w kolejnych związkach, doświadcza absurdów rzeczywistości, w jakiej nieśmiało rodzi się Solidarność, otula go mocno mrok stanu wojennego, a potem szybko oślepia blask nowego ustroju i szaleństwo przemian, do jakich Włodek nie może się dostosować. Jego perypetie w roli najemnego robotnika w Norwegii i Niemczech, opisy dorastania do roli męża i ojca, ujmujące ciepłem wizerunki oryginalnych przyjaciół i tych, co kłody rzucali mu pod nogi – wszystko to daje świadectwo trudu budowania własnej tożsamości w świecie, który zamiast umożliwiać budowanie, jedynie burzy i rozsypuje wszystko wokół.

Narracja książki odzwierciedla migotliwość dialogów, sytuacji, stanów i doświadczeń zwykłych ludzi, których zwykłość jest jednocześnie wartością podniesioną w „Czarnej Matce” do rangi symbolu. Karkołomna frazeologia i stylistyczne wariactwa utrudnią z pewnością lekturę, niemniej właśnie to na owym nieokiełznanym szaleństwie opisu Stamm buduje przekonująco swoją tożsamość jako pisarz i stwórca głównego bohatera. Jest w tej powieści wiele goryczy, pojawia się niejeden zarzut stawiany Polsce i Polakom, niemniej jednak wizjonerska przestrzeń, po jakiej oprowadza nas Stamm to przede wszystkim przestrzeń prawdy. I to także główna zaleta „Czarnej Matki” – autentyzm i umiejętność sugestywnego wyrażenia prawd, jakie bardzo często bolą.

Drwina i kontestacja, zjadliwa ironia i wisielczy humor, a przede wszystkim wartka akcja i nietuzinkowa wyobraźnia powodują, iż czyta się Stamma szybko, ale pamięta o nim długo.

Wydawnictwo W.A.B., 2008

2008-02-15

"Empire V" Wiktor Pielewin

Czytelniku! Czy jesteś gotów porzucić wszystko, co stanowiło dotychczas treść swojego życia? Czy jesteś w stanie na siebie samego, swoje otoczenie, świat i cywilizację spojrzeć z perspektywy, o jakiej przez wieki nie śniło się najbardziej uczonym mędrcom? Jesteś gotów zdekonstruować ład, w jaki do tej pory wierzyłeś? I chcesz poznać prawdziwą moc wampirów, o których dotychczas myślałeś dość stereotypowo? Jeśli tak, możesz śmiało zatopić się w piekielnej otchłani „Empire V” i poznać rzeczywistość, której ram zwykli ludzie nie są w stanie ogarnąć. Od razu ostrzegam, że lektura powieści Pielewina to wysokoenergetyczna uczta czytelnicza; profesjonalne ukąszenie wampira, po którym nie pozostaje widoczny ślad, ale które zmienia osobowość. „Empire V” ujawnia nowy świat, kwestionujący wszelkie możliwe hierarchie, konwencje, umowy i zasady. Ten świat to nowa filozofia, nowy porządek, nowa antropologia kulturowa i nowa ontologia. Książka kipiąca od znaczeń, prześmiewcza i ironiczna, bawiąca się literackimi tropami i kulturowymi symbolami, kreująca jednocześnie nowy kod semantyczny i wizję świata, do którego wstęp mają tylko wybrani.

Wybranym okazuje się pewien młody mieszkaniec Moskwy, którego przeżerana kapitalistyczną żądzą pieniądza rzeczywistość rosyjska nieudolnie przetransformowana z radzieckiego świata doświadczy jedynie niewolniczą pracą w supermarkecie i toksyczną codziennością u boku zaborczej matki. Bohater przejdzie swoisty akt inicjacyjny i przestanie być człowiekiem, aby stać się niczym wampiryczna „tabula rasa” wzmacniana kodem osobowościowym, jaki musi zrozumieć i oswoić. Roma stanie się Ramą i przekona się o tym, iż świat ludzi jest jedynie projekcją sterowalną przez wszechmocne wampiry. Aby stać się jednym z nich, musi przejść szereg prób i doświadczeń, hartujących jego nową osobowość. Kształtuje się w nim także poczucie potęgi i nadzwyczajnej siły, której tak bardzo brakowało mu w świecie, w jakim był jedynie szarym obywatelem szarego i zmęczonego państwa.

Ów semantyczny kod i jednocześnie przewodnik po nowej rzeczywistości to „język”. Wprowadzający Ramę w tajniki świata wampirów Mitra w ten sposób wyjaśni mu jego rolę: „Osobowość wampira dzieli się na głowę i język. Głowa to ludzki aspekt wampira. Jednostka społeczna z całym dobrodziejstwem inwentarza. Język zaś – to drugi ośrodek osobowości, najważniejszy. Właśnie on czyni cię wampirem”. Z nową tożsamością Rama będzie uczyć się dwóch najistotniejszych dziedzin nauki – glamouru i dyskursu – które rozbijają siatkę pojęć budujących współczesną kulturę. Z czasem pozna ich destrukcyjną dla człowieka siłę i znaczenie, jakie mają w życiu każdego prawdziwego wampira.

Pojęcia glamouru i dyskursu są niezwykle ważne dla zrozumienia dalszych losów bohatera, jak i konstrukcji rzeczywistości, w której dane mu będzie przebywać. Jego nauczyciel Jehowa podkreśla zwłaszcza znaczenie tego drugiego, tłumacząc Ramie, iż „(…) należy nadzorować ludzkie myślenie, to jest kontrolować dyskurs. A władza nad dyskursem należy do tego, kto ustala jego granice. Kiedy granice są ustalone, poza ich obszarem można ukryć cały świat. Właśnie w nim się teraz znajdujesz”. Jest więc nasz bohater wewnątrz i na zewnątrz jednocześnie, rozumie znaczenie granic światów i płynnie jest w stanie je przekraczać. Okaże się jednak, iż bycie wampirem przyniesie mu sporo nowych, niezwykle trudnych wyzwań i spowoduje (zwłaszcza podczas degustacji demonicznego bablosu), że Rama na nowo będzie musiał zrozumieć znaczenie bytu i wszechświata, historia zaś zacznie przed nim otwierać nowe, inaczej zapisane karty.

Pielewin kreuje wampiryczny świat, z perspektywy którego surowo i jadowicie oceni działalność człowieka, jego priorytety i sposoby ich realizacji. Kierowany przez Chaldejczyków i odgórnie sterowany przez wampiry „homo sapiens” zatraci swoją wartość i z podmiotu stanie się przedmiotem wpisującym się w przekształconą historię dziejów. Autor ostro skrytykuje konsumpcjonizm i materializm cywilizacyjny, tak m. in. charakteryzując człowieka: „Jakkolwiek nazywałaby się ludzka profesja, jest to po prostu wycinek wyrobiska, z którego wydobywa się pieniądze. Człowiek pracuje w nim przez całe życie. I nazywa to karierą”. Świat zapracowanych i żądnych mamony ludzi jest karykaturalnym teatrem marionetek nieświadomych tego, kto nimi steruje.

Wielkość prozy Pielewina polega dodatkowo na umiejętnym i chwilami bardzo dowcipnym łączeniu pojęć z różnych od siebie światów wierzeń. Ramę do nowej rzeczywistości wprowadza hinduistyczny stwórca wszechświata Brahma, nowe aspekty historiozofii i filozofii przedstawi mu egipski Ozyrys, mamy w powieści także sumeryjską Isztar oraz szereg dwuznacznie użytych nazw odnoszących się do skrajnie różnych od siebie religii. Tak naprawdę Pielewin tworzy w swej powieści nowoczesne opium dla ludu, a czytającego wiedzie na pokuszenie i kusząc Innym, przekonuje doń skutecznie.

Doskonale skonstruowana i napisana powieść demaskująca fałsz, drwiąca z kultury masowej i inteligentnie atakująca zarówno współczesny świat wierzeń, jak i migotliwych i niepewnych wartości. Do „Empire V” można wejść, ale wyjść stamtąd już tak łatwo się nie da.

Wydawnictwo W.A.B., 2008

2008-02-10

"Na brzegu" Rubén Gallego

Książka jest opisem piekła. Dramatycznym, przejmującym i dotykającym tym bardziej, iż nie jest to piekło wyimaginowane. To mroczna czeluść doświadczeń i emocji, jakie były w młodości udziałem Rubéna Gallego. Autor wprost opowiada o własnych przeżyciach człowieka sparaliżowanego, ale gdyby były to jedynie zapisy wspomnień lub relacja z wydarzeń minionych – choćby najsilniej subiektywna i nasycona emocjami – „Na brzegu” nie miałoby aż takiej wartości. Jest to przede wszystkim opowieść o odrzuceniu, o inności, o obojętności otoczenia na problem ludzi fizycznie ułomnych. Bezpardonowy i cięty język ironisty, ocierający się chwilami o ton publicystyczny, połączony jest z zaskakującą kreacją twórczą. Oto bowiem Gallego stworzy postać Miszy-chorego na dystrofię mięśni chłopaka, który w bezkompromisowy sposób, chwilami groteskowy, a chwilami przygnębiająco cyniczny, rozprawi się z niesprawiedliwością losu, bólem i poczuciem alienacji, jakich doświadczał i doświadcza sam Gallego. Książka ta rozpisana jest na akty, nabiera znamion egzystencjalnego dramatu i buduje napięcie poprzez dialogi, oddające dość szorstki, ale bardzo prawdziwy charakter przyjaźni, jaką zawierają ze sobą sparaliżowany i chory na miopatię. Zanim czytelnik uświadomi sobie, jaką rolę odgrywa w opowieści Rubena (autor nie sili się nawet na zmianę imienia swojego bohatera, budując jednocześnie inteligentną grę między nim a czytającym) Misza, winien poznać go dobrze, a niniejsza recenzja jedynie nakreśli najistotniejsze rysy charakterologiczne postaci niejako prowadzącej przez dramat.

Od samego początku Misza wzbudza w Rubenie ambiwalentne uczucia: „Wszystko mi się miesza w głowie. Misza pije wino i gra w karty na pieniądze. Misza jest zły. Ale dzieli się ze mną czekoladą i olejem. Misza jest dobry. To jest dobry czy zły? Nie znam odpowiedzi, powtarzam sobie: Misza jest moim przyjacielem”. W świecie sierocińca, potem zakładu zamkniętego gdzieś z dala od cywilizacji, w przesiąkniętej atmosferą wzajemnych donosów i pisania charakterystyk komunistycznej Rosji, Misza jest jednocześnie jedynym pewnikiem, jedynym punktem oparcia dla Rubena i niejako kreatorem jego świata, w którym każda rzecz i pojęcie muszą być na nowo nazwane i przeinterpretowane na potrzeby nieludzkiej rzeczywistości, w jakiej żyją kalecy chłopcy. Misza wiedzie Rubena ścieżkami logicznych rozważań na temat istoty dobra i zła natury ludzkiej, dochodząc wreszcie do następującej konstatacji: „Zapamiętaj. Ludzi uczciwych nie ma. Ludzie są mądry albo głupi. Mądrzy dostają wszystko, głupi – nic”. I chociaż w świecie Rubéna Gallego nic nie jest do końca pewne, nie istnieje jasno wytyczona granica między dobrem a złem, kłamstwem a lojalnością, jest to nade wszystko powieść właśnie o wzajemnym zaufaniu i uczciwości zarówno poglądów, jak i działań. Wiele można Miszy zarzucić, ale nie to, że nie jest wobec Rubena uczciwy. Urozmaicając sobie szarą rzeczywistość, grają obaj słowami i gestami, lecz cała ta gra oparta jest jednak na wzajemnej lojalności stawiającej opór dwuznaczności i arogancji otoczenia.

„Na brzegu” porusza wspomniany już problem bycia zbędnym. Dramatyczna wypowiedź Miszy stanowi prawdę o obu bohaterach: „Kim my właściwie jesteśmy, żeby nas karmić? Ciesz się, że ci oddychać pozwalają. Jedzenie przynoszą do pokoju – to drugie dobrze. No, powiedz, jaki pożytek ma z ciebie państwo? Z jakiej racji marnować na ciebie ziemniaki? Ziemniaków w naszym kraju nawet dla zdrowych nie starcza. Jesteś durniem, Ruben, prostych rzeczy nie rozumiesz.” To wykluczenie społeczne i jednostkowe, zbędność okrutnie prawdziwa i bolesna, nieudolność fizyczna i idący za tym brak użyteczności dla innych. Ci kalecy outsiderzy znajdą jednak w sobie jeszcze siłę, aby podkreślać swą obecność i dość pokrętnie tłumaczyć sobie zależności i prawa świata tak, aby odnaleźć w nim jakąś własną rolę.

Gallego napisał powieść będącą krzykiem rozpaczy, a jednocześnie powieść, która jest tekstem o charakterze konfesyjnym, wyciszonym i stonowanym. Autor manipuluje w niej czytelnikiem tak samo, jak Misza manipuluje Rubenem. Pomijając fakt, iż dyskursy młodych chwilami stają się powtarzalne i nużące (takie wrażenie odniesie się nieuchronnie, czytając rozdziały będące wręcz semantycznymi kalkami tych, które je poprzedzają), jest „Na brzegu” poruszającym zapisem doświadczeń i frustracji wykluczonego, okaleczonego emocjonalnie i pragnącego wyrazić swój bunt człowieka, jaki buduje swoją osobowość na nowo i tworząc ją, jest silniejszy niż niejeden system i niejeden sposób represji niewygodnych dla systemu kalek.

Być na brzegu, a jednocześnie w samym centrum zdarzeń i zainteresowania. Czy jest to możliwe?

Wydawnictwo Znak, 2007

2008-02-05

"Słownik" Jenny Erpenbeck

Oto z bolesnych i rozdzierających słów powstała książka o tych słów poznawaniu. Oto przed czytelnikiem krótka opowieść tak silnie nasycona semantycznie, że po lekturze ma się wrażenie, jakby przeczytało się kilkaset stron. Stron uderzających nagą prawdą o świecie zniewolenia i terroru, w którym młoda bohaterka – narratorka tworzy swój własny, życiowy słownik. Słownik oparty na niejednoznaczności i na strachu, który nie pozwala w pełni pojąć poszczególnych słów oraz uniemożliwia także pełne ich wypowiadanie. Oto makabryczny słownik sterroryzowanej psychiki, której okaleczenie będzie silne i trwałe…

„Ojciec i matka. Piłka. Auto. To może jedyne słowa, które były całe, gdy je poznawałam. (…) Wszystkie inne słowa od samego początku były obciążone milczeniem jak kulą u nogi”. Już na samym wstępie dowiadujemy się, iż budowanie sensu pojęć kontrastuje jednocześnie z ich destrukcją wynikającą z niedopowiedzeń. W naiwny, dziecięcy sposób przyglądać się będziemy poszczególnym słowom, wypływającym z rzeczywistości nieostrej, rozmytej, a jednocześnie zaznaczającej w umyśle bohaterki bolesne ślady. Erpenbeck konstruować będzie sens słów na bazie jednostkowych doświadczeń dziecka, które bardzo szybko przestanie nim być. Dziecka, które nie czuje się pewnie samo ze sobą, ze swoimi emocjami, wrażeniami jawy i snu: „Głowę, którą zamieszkuję, od zawsze wypełniały obce sny, tak mi się wydaje. Od czasu do czasu potykam się w niej albo na coś wpadam, albo nie mogę się przecisnąć”. I kiedy wydaje się nam, iż wędrujemy z bohaterką tej prozy po omacku, jaskrawość okrutnego świata zaświeci nam w oczy równie silnie, jak słońce, które w miasteczku prawie nigdy nie zachodzi.

Proza Erpenbeck niesie w sobie wysublimowaną delikatność opowiadania o sprawach brutalnych i bolesnych. Szybko bowiem orientujemy się, iż w świecie otaczającym bohaterkę „Słownika” nie ma niczego stałego i niczego pięknego. To świat szkolnej indoktrynacji i wycinania liter do hasła „niech żyje”. To miejsce, w którym spełnienie prawdziwej miłości może przynieść jedynie samobójcza śmierć. To przestrzeń coraz bardziej obca dziecku stającemu się dorosłą dziewczyną, przestrzeń okrucieństwa, okaleczania, wystrzałów pistoletu, nagłego znikania ludzi i wszechobecnej atmosfery grozy, czającej się w każdym zakamarku domu, szkoły, ulicy.

W tej parabolicznej historii o konstrukcji świata totalitarnego zniewolenia najbardziej znaczący będzie moment przejścia dziecka w dorosłość. Moment umowny, którego umowność wyjaśni wyłaniająca się w finale mroczna tajemnica. Moment, w którym ojciec zabierze bohaterkę Erpenbeck do krainy śniegu, o jakim przez całe życie mogła tylko pomarzyć. Tam opowie o sensie swojej pracy w niezwykłym pałacu, tam też opowieść nabierze znamion brutalności i bezkompromisowości. „Najlepsze miejsce, dzięki któremu można wydobyć prawdę, zarówno u mężczyzn, jak i u kobiet leży między nogami. (…) Ale są też inne miejsca, mówi, język, brodawki czy na przykład oczy (…) Teraz, kiedy ciało jest już przywiązane i nie może się wyrwać, można pojedyncze albo wszystkie z tych miejsc podłączyć do prądu, mówi ojciec, albo wziąć do ręki pręt, przez który płynie prąd, i bić albo kłuć nim ciała, albo w nich dłubać”. Tak wykuwa się prawdę w tajemniczym pałacu, w którym odzywa się jedynie głuche echo młodzieńczych nawoływań bohaterki.

Erpenbeck po mistrzowsku rozegrała swój egzystencjalny dramat. W tej onirycznej prozie nagromadziła liczne groźne ślady, wiodące nad na skraj otchłani, do której chcąc nie chcąc jesteśmy zmuszeni wpaść. „Słownik” poraża siłą słowa i plastycznością opisów miejsc oraz ludzi. Buduje koszmarną rzeczywistość z tego wszystkiego, co na co dzień było doświadczeniem niewolonych przez dyktaturę. Nie jest w sumie istotne, czy proza niemieckiej autorki odsyła nas do konkretnego systemu. Wspomniana już paraboliczność otwiera przed nami sensy tragiczne i porażające swoim autentyzmem. Poznawanie słownika pojęć Erpenbeck będzie taką samą traumą dla czytającego, jaką jest dla tej, która go konstruuje.

Wydawnictwo Czarne, 2008

2008-02-04

"Głód i jedwab" Herta Müller

Dzięki staraniom Wydawnictwa Czarne, polski czytelnik ma okazję zapoznać się z siódmą książką Herty Müller. Tym razem materia słowna nie będzie misternie tkanym gobelinem, po którym kroczy się delikatnie, miękko i subtelnie przez kolejne rozdziały. Eseje, wykłady i odczyty składające się na „Głód i jedwab” w większości uciekać będą od metaforycznych ornamentów, do jakich Müller przyzwyczaiła nas w powieściach. Teksty te nie będą do końca wolne od semantycznej maniery „krojenia słów”, jaka charakteryzuje autorkę, niemniej jednak dotykać będą problemów nad wyraz konkretnych, dlatego też językiem konkretu będą operować.

Müller po raz kolejny poruszać będzie kwestie związane z życiem w totalitarnej Rumunii, jak również dotykające auslandera, który próbuje odnaleźć się w niemieckiej rzeczywistości, oswajając zarówno jej język, jak i system wartości. Siłą tych esejów jest ich bezkompromisowość i silny ładunek emocji, jakie niosą barwnie i plastycznie przedstawiane stany umysłu i ducha zarówno Müller, jak i ludzi, których przez całe swoje życie obserwowała. Można zadać sobie pytanie – czy po raz kolejny eksploatując te same motywy, pisząc o tych samych destruktywnych uczuciach i emocjach, autorka nie popełnia grzechu wtórności? Otóż nie, to doprawdy zachwycające i niezwykłe, iż pisząc o mroku i próbach zeń wychodzenia, Müller za każdym razem potrafi opowiedzieć o tym inaczej i po raz kolejny mocno wstrząsnąć czytelnikiem.

W otwierającym zbiór eseju przeczytamy o umowności i efemeryczności znaków życia, o jego kruchości i niepewności, których nie jest w stanie oddać żadna myśl, ani żaden czyn. Ta swoista introdukcja wstępnie nakreśli materię, o jakiej autorka będzie pisać dalej. I chociaż Müller dotyka tematów niezwykle drażliwych, bolesnych i przykrych, robi to w ten sposób, iż nie można ich od siebie odepchnąć, pozostają z czytelnikiem i nie dają mu spokoju. Kto nigdy nie zaznał koszmaru totalitaryzmu i życia w strachu, jest w stanie wszystko to poczuć. Komu obce są doznania imigranta, próbującego zrozumieć odmienność obcego kraju, jaki ma się stać jego drugą ojczyzną, ten po lekturze „Głodu i jedwabiu” dotknie owej bolesnego punktu przekraczania – nie tylko granicy w sensie dosłownym.

W esejach Müller będziemy mieli do czynienia z dwoma spojrzeniami: jedno z nich lustruje Rumunię okiem emigrantki, drugie natomiast przygląda się Niemcom z perspektywy imigrantki. Dwie bolesne ojczyzny autorki nakazują jej mówienie o trudnych problemach obu krajów z ogromnym zaangażowaniem. Tytułowy esej, najbardziej wstrząsający i oddziałujący na wyobraźnię, przedstawia obraz szarej, pozbawionej nadziei komunistycznej Rumunii, rodaków pełnych bierności i apatii (poruszająca metafora „pustych korytarzy” w ich oczach pozostaje z czytającym na zawsze). Müller przygląda się państwu, z którego uciekła i pisze o głodzie, bylejakości ubiorów i poglądów ludzi, o polityce antyaborcyjnej Ceauşescu i o dramatycznych próbach kobiet usiłujących bronić się przez nakazem posiadania piątki dzieci ku chwale ojczyzny. Pisząc o problemach dotyczących niechcianych ciąż, Müller uczyni bardzo osobiste i wstrząsające wyznanie… Nade wszystko ukaże jednak kraj w stanie zapaści, kraj kontrastu i wszechogarniającego poczucia lęku i zagrożenia. „Tam, gdzie stykał się głód z jedwabiem, gdzie cały kraj kondensował się na kilku metrach kwadratowych i piętrzył przed oczyma jako obłęd, pozostaje strach”.

Spoglądając na Niemcy, Müller porusza głównie problem prześladowań cudzoziemców, pisząc o tym, jak inteligentnie i okrutnie zarazem Niemcy potrafią zrzucać na siebie nawzajem odpowiedzialność za skrajne problemy nietolerancji. Autorka ostro krytykuje rząd i polityków niemieckich, którzy umywają ręce i dystansują się wobec problemu. Pisząc o swej drugiej ojczyźnie, autorka po raz kolejny (jak i w poprzednich książkach) zwróci uwagę na pułapkę semantycznej pajęczyny, która nie pozwala jej po niemiecku wyrażać tego, co miałaby do powiedzenia po rumuńsku.

„Głód i jedwab” to bardzo osobisty zbiór, którego bogactwa tematycznego nie omówi niniejsza recenzja. Dość wspomnieć, że pośród rozważań Müller pojawiają się często nadzwyczaj prywatne deklaracje, jak choćby ta: „Nie wierzę ani w Boga w niebie, ani w idealny stan rzeczy w państwie. Nie istnieją takie okoliczności, w których słowo szczęście oznaczałoby dla wielu ludzi to samo. I nie powinny istnieć.”

Chociaż po raz kolejny przekonujemy się w jak gęstej mgle traumatycznych wspomnień, strachu, wyobcowania i lęku nadal tkwi Herta Müller, dostrzegamy jednocześnie, iż śmiało i zdecydowanie opowiada o tym stanie, czym buduje świadectwo tych poszkodowanych i zniszczonych przez reżim Ceauşescu, którzy nie mieli (a teraz już może nie mają) możliwości opowiedzenia o swym życiowym koszmarze.

Mocna, zdecydowana i wyrazista w swej wymowie książka. Do wielokrotnego czytania. Zwolenników autorki nie muszę zachęcać. Tym, którzy nie znają dokonań Müller, polecam do wstępnego rozpoznania problematyki, jaką porusza w całej swojej twórczości.

Wydawnictwo Czarne, 2008

2008-02-02

"Lato przed zmierzchem" Doris Lessing

„Jesteśmy tym, czego się nauczymy” – słowa znajdujące się na wstępie „Lata przed zmierzchem” stanowią niejako motto do losu opisanego w tej bardzo statycznej, ale jednocześnie ogromnie nasyconej żywiołem emocji i przeżyć powieści. Losu kobiety, która uczy się siebie na nowo. Losu tej, która po latach tkwienia w schematach i pozach, postanawia nauczyć się życia poprzez poznawanie, wychodzenie sobie samej naprzeciw, poprzez kwestionowanie dotychczasowych priorytetów i złudnych pragnień warunkowanych dobrem męża i dzieci, których cieniem bohaterka była tak długo.

„Lato przed zmierzchem” to książka poruszająca problem roli – jej konstytuowania, przyjęcia, odgrywania i rozumienia. Kate na nowo zrewiduje swoje pojęcie roli matki i żony, spróbuje oswoić się w roli kochanki, przede wszystkim jednak będzie próbowała określić swoją życiową rolę jako doświadczona kobieta, która sama sobie przez lata budowała klatkę uzależnień, niepisanych zasad, konwencjonalnych zachowań i teatralnych masek zakładanych na twarz w różnych okolicznościach. Lessing dokona w swej powieści drobiazgowej wiwisekcji duszy tej, która dostrzeże swą własną marionetkowość i zrozumie, iż to, o co w życiu nigdy nie walczyła, to jej własna, jednostkowa wolność sumienia i zachowania.

Doświadczanie Kate Brown odbywa się przede wszystkim przez konfrontację. Najpierw musi pogodzić się z tym, że jej czwórka dzieci rozjeżdża się po świecie i nie potrzebuje dotychczasowej troskliwości i opieki. Następnie kobieta musi zaakceptować fakt, iż mąż po raz kolejny wyjeżdża za ocean do pracy. Potem niespodziewanie jej samej zaproponowane będzie zajęcie. Błyskawicznie stanie się cenioną i szanowaną tłumaczką konferencyjną, która podczas zagranicznego wyjazdu pozna Jeffreya, w którego towarzystwie uda się w pozornie romantyczną wyprawę do Hiszpanii. W prowincjonalnej, hiszpańskiej wiosce Jeffreya zacznie jednak trawić gorączka, zaś Kate wspomnienia o jej dotychczasowym życiu, od których nie będzie w stanie się uwolnić. Romans z młodszym mężczyzną szybko wygaśnie i stanie się jedynie etapem przejścia transformacyjnego, po którym bohaterka nie będzie już tą samą kobietą…

„Czuła się czasem jak ranny ptak zadziobywany na śmierć przez zdrowe ptaki”. Odbierała swój dotychczasowy los jako ciąg nieuświadomionych przeżyć, które boleśnie odciskają się na jej przeżywaniu samej siebie. Ubolewała nad tym, iż przez wiele lat była tłamszona, niezauważana, redukowana do określonej funkcji, jaką piastowała. Dzieje się jednak coś istotnego, co każe zamienić przeszłe „była” na obecne „jest”. Owo „jest” natomiast skonfrontowane zostanie z poglądami i wrażliwością młodziutkiej Maureen, u której Kate zamieszka po powrocie z Hiszpanii. Maureen stanie się swoistym katalizatorem dla dalszego „wychodzenia z siebie” Kate i to właśnie ona uświadomi jej wagę spraw, o jakich do tej pory nie myślała. Rozmowy obu kobiet od początku pełne są napięcia. Im silniej ono narasta, tym większą wartość ma dla samej Kate. Priorytety Maureen, tak bardzo niepokrywające się z tym, co ważne dla Kate budują jednocześnie – i paradoksalnie – drogę, na której znajdą ze sobą nić porozumienia. „Nie wiem nawet, co ma dla ciebie wartość. Nie przejeżdżałam po złotym trakcie do Katmandu ani nie napisałam dysertacji naukowej. Po prostu wychowałam rodzinę…”. Dzięki Maureen Kate zrozumie wagę tego dokonania, spoglądając nań ze swoistym dystansem.

Zaskakujący w powieści Lessing jest jeden istotny kontrast – wielość języków, jakie zna Kate zestawiona jest z jej niemożnością porozumienia się z otoczeniem. Wymowność milczenia, które przełamie dopiero Maureen, jest tu bardzo znacząca i stanowić będzie jeden z tropów interpretacyjnych.

„Lato przed zmierzchem” jest opowieścią o odwadze stawania do egzystencjalnej walki, to poruszające studium otwierania się na samego siebie. Powieść kobieca i w swej kobiecości bardzo subtelna. Nie nastawiona na rozwój linearnej akcji, a na rozkwitanie, dookreślanie tego, co nie jest nazwane w sferze doznań i przeżyć. Powieść, w której kluczową rolę odegra motyw snu, którego interpretacja skomplikuje odbiór historii ukazanej przez Lessing. To bardzo gorące lato. Emocjonalnie gorące.

Wydawnictwo W.A.B., 2008