2008-04-29

"Kieszonkowy atlas kobiet" Sylwia Chutnik

Czasami nie warto dopuszczać kobiet do głosu. Mówią, gdakają, perorują, nic z tego nie wynika. Literatura współczesna zna też liczne przypadki „przegadanych” kobiecych książek, w których autorki doznają spazmów rozkoszy przy swoich słowach i topią się w otchłani samouwielbienia. Takie te kobiety bywają. „Baby odbijają słowa od siebie nawzajem i zapominają włączyć słuch. Czasami są to monologi do kogoś konkretnego bez nadziei na wysłuchanie i zrozumienie, takie gadanie pro forma i tak sobie. Na ławce w parku, w przychodni, na przystanku. Lecą słowa i zaraz spadają na ziemię”. Sylwia Chutnik w swojej debiutanckiej powieści też sobie nieźle pogadała, ale nie jest to bynajmniej skierowany na samą siebie monolog. Nie jest to także semantyczne drzewo, z którego opadają liście – słowa bez treści i znaczenia. Autorka w bezkompromisowy i niepowtarzalny sposób zabrała głos w imieniu pokrzywdzonych kobiet, a uczyniła to tak wdzięcznie, że nawet ocierające się o brudny trotuar słowa hałaśliwe, niepotrzebne i brzydkie nabierają tutaj swojej mocy i dynamicznie ubarwiają tę bardzo żywiołową prozę.

To bardzo smutna książka mimo tego, że podczas lektury wielokrotnie wybuchałem śmiechem. Komizm sytuacyjny i słowny kontrastuje z dramatem egzystencjalnej pustki, w jakiej znajdą się bohaterki (i bohater) tej niezwykłej opowieści. Dlaczego niezwykłej? Sztuką jest napisać o zwyczajnych ludziach, zwyczajnych troskach, prostych marzeniach i czarno – białym widzeniu świata z tak umiejętnie dobraną paletą słownych barw. Iskrzy się bowiem „Kieszonkowy atlas kobiet” fantazyjnie skomponowaną fabułą, przekonującymi i ironicznymi dialogami, a nade wszystko demaskatorską narracją, jaka ukazuje iluzje i pęknięcia świata codziennego stolicy, w której mieszkają nie tylko zaganiani pracownicy anglojęzycznych zawodów nastawionych na zysk i wyzysk wbici w garniturowe uniformy, ale także zwykli, szarzy, prości (trochę też prostaccy) ludzie, dla których ważne jest to, że przeżyło się kolejny dzień i to, że prawdopodobnie uda się przetrwać kolejny. Gdzie? Na obskurnym podwórku zapyziałej kamienicy, przy rozsypującym się straganie z tandetą, na brudnej ławce parkowej z obitą butelką po winie marki wino.

Ten specyficzny atlas nakreśla mapy mentalne i charakterologiczne ludzi, którzy mają jakieś prozaiczne marzenia i którym świat uniemożliwia ich realizację. I tak bazarowa Mańka chciałaby mieć dziecko, Maria Wachelberska święty spokój z demonami wojennej przeszłości, Marian Pawlikowski poczucie, iż jest potrzebny i adorowany w życiu, zaś dorastająca Marysia przyjaciółkę punkówę i świadomość tego, że ludzie naprawdę zwracają na nią uwagę. Cała ta czwórka zostanie sugestywnie sportretowana, aby w tle tego portretowania ukazać rysy charakterologiczne polskich kobiet, tak wielkich w swych wyobrażeniach o sobie i tak małych we własnych postępkach. Chutnik weźmie pod lupę polską kobiecość, ale przede wszystkim polską zawiść, zjadliwość, ksenofobię i złośliwość. Proste marzenia rozbiją się o bruk codzienności, a słowa opisujące paradę rozmaitych typów kobiet zderzą się z ich rzeczywistymi obrazami. Spójrzmy na cztery specyficzne Marie, aby przyjrzeć się, w jaki sposób jedną ścieżką semantycznych podobieństw można oddać wielość emocji i zdarzeń niekoniecznie kobiecego świata.

Pierwsza Maria to królowa. Królowa bazarowa oczywiście. Dodatkowo święta z drucianą aureolą własnego autorstwa. Zakompleksiona i porzucona przez wszystkich zdaje się cierpieć na atrofię emocji, jakie ożywają w niej jednak w momencie, w którym wygrzebany ze zlewu skrzep poronionego zarodka stanie się jej długo wyczekiwaną córką. To taka „Matka Wariatka z rozwianym włosem, bawiąca się w piaskownicy własnymi marzeniami”. Od niej można tylko uciekać. Dlatego też autorka w swym monologu powieściowym ucieknie do drugiej Marii. Sędziwa bohaterka jest żywym grobowcem, żyje z traumą wojennych doświadczeń i świadomością, że zawsze udawało jej się umknąć śmierci, a teraz musi ją odpędzać nożem trzymanym pod poduszką. Histeryczna rzeczniczka tych, którzy odeszli, sama dla siebie jest zagrożeniem. Mroczne widmo, które wegetuje. „Umarła za wszystkich ludzi, którzy zginęli na wojnie. Umarła, żyjąc nadal. Jak błąkająca się dusza bez możliwości zaznania spokoju”. Chutnik zostawia ją w piwnicy kamienicy i nie patrząc na agonię zabiera nas na spotkanie z trzecią Marią, a właściwie Marianem. Człek ten to złota rączka, hafciarz i krawiec, adorowany przez kobiety, ale przez żadną nie usidlony małżeńskim węzłem. Szykowny i elegancki „paniopan” ma takie same problemy z własną tożsamością, jak otoczenie z zaakceptowaniem go w pełni takim, jaki jest. Kiedy Marian dzielnie obroni się przez zakusami takiego, co to myśli, że on mężczyzn lubi, powędrujemy do świata małej kontestatorki, makabrycznie figlarnej Marysieńki, która zabija wzrokiem, wpycha gumy i żelowe misie do zamków i otworów w bankomatach, a nade wszystko stale kpi i wyszydza świat, w jakim nie jest w stanie się odnaleźć. Marysia ma powody do ustawicznej walki z rzeczywistością w jej mniemaniu skutecznymi sposobami. Jej pragnienia? „Choćby na chwilę poprzestawiać cały świat, wrzucić ziarenko do bezbłędnej maszyny. Niech coś się dzieje, niech się wszyscy obudzą, niech na chwilę zatrzymają”. I ta oto Marysia doprowadzi do finałowej katastrofy, która nadać może całej opowieści dodatkowego znaczenia.

Brawa za odwagę i brawa za dociekliwość. Brawa za zabranie głosu w imieniu tych, za których jeszcze tak sugestywnie się nie wypowiadano i brawa za to, że choć ten literacki atlas jest typowo babskim gadaniem, nie jest to gadanie nużące, a wręcz przeciwnie – nastraja i zmusza do refleksji. Nie tylko o typach kobiet.

Korporacja Ha!Art, 2008

2008-04-28

"Kradnąc konie" Per Petterson

Chociaż w tej powieści słyszymy cały czas wyraźnie tętent końskich kopyt przemierzających w pamięci bohatera jego inicjacyjną przestrzeń, jest to jednak książka całkowicie pozbawiona dynamizmu i siły oddziaływania. Chociaż traktuje o zdarzeniach i myślach doniosłych, ważnych i wrzących od ukrytych znaczeń, jest chłodna i w swej oczywistości bardzo przewidywalna. Czyta się „Kradnąc konie” z niesłabnącą nadzieją na to, że statyka zdarzeń jednak prowadzi do jakiejś dynamicznej pointy. Chce się, aby ta książka poruszyła do żywego, bo i mogłaby to zrobić. Niestety, powstaje nam z tego coś na kształt skandynawskiego westernu. Ta efemeryda jest jeszcze bardziej dziwna przez to, że czujemy żar tropikalnego wręcz lata norweskiego (?), a bohaterowie – zarówno ci występujący w fabularnym praesens, jak i ci, którzy pojawiają się w retrospekcjach – są bardzo rozmyci i nieprzekonujący. Są papierowi, a może lepiej użyć określenia – drewniani. Drewna akurat dużo będzie w tej książce, z drewnem mozolić się będą dzielni drwale i drewno pachnieć będzie prawie na każdej stronie tej opowieści. Opowieści właściwie o niczym. O życiowej roli, o opuszczeniu, o poczuciu alienacji, o tęsknocie. Rozmyty jest jednak przekaz tej książki tak, jak rozmywają się w pamięci kontury rączych rumaków, jakich próbują dosiadać bohaterowie.

Trond postanawia w jesieni swego życia osiąść w leśnej głuszy. Dlaczego las tak bardzo jest dla niego ważny? „Stanowił część mojego życia przed wieloma laty, jak nic innego później, a potem zniknął na długi, długi czas, i kiedy nagle wokół mnie zrobiło się zupełnie cicho, zrozumiałem, jak bardzo za nim tęskniłem”. Leśna cisza i klimat pozwolą Trondowi w skupieniu rozliczyć się z własną przeszłością, na nowo przeżyć pewne gorące lato 1948 roku i w tym, co było odnaleźć fundament siebie teraźniejszego. Myślowe ucieczki w przeszłość są próbą mentalnego rozstania się z ojcem bohatera, z którym nie miał on okazji naprawdę się pożegnać i który wciąż pozostaje cieniem w jego pamięci. Bardzo statycznie opisane są perypetie ojca i syna, ich wzajemne zależności i niedopowiedzenia, które staną się źródłem późniejszego kryzysu tożsamości Tronda. Nade wszystko jednak ważne jest w tej powieści rozliczanie się z czasem i oswojenie jego upływu, nadanie mu wyraźności i znaczenia. Trond bowiem myśli następująco: „Czas jest teraz dla mnie ważny, tak myślę. Nie chodzi mi o to, że ma płynąć szybko czy wolno, jest po prostu ważny jako czas, jako coś, w czym żyję i co wypełniam konkretnymi czynnościami i pracami, którymi mogę go podzielić, tak aby stał się dla mnie wyraźny i nie znikam, gdy go zauważam”. Czas ojca i syna przeżyty na nowo pozwoli bohaterowi odpowiedzieć na kilka pytań dotyczących sensu własnej egzystencji. Niestety, próby odpowiedzi bynajmniej nie będą ani frapujące, ani odkrywcze.

Nieopodal Tronda mieszka jeszcze ktoś. Okazuje się, że Lars jest tak samo obarczony doświadczeniami z młodości i równie mocno próbuje odciąć się od nich z dala od ludzi. O ile jednak Trond analizuje to, co się stało, nie wiemy dokładnie, jaką rolę w powieści pełni Lars. Poznajemy tylko pytanie, którego Trond nie jest w stanie mu zadać: „Czy zająłeś to miejsce, które właściwie należało do mnie? Czy dostałeś lata mojego życia, które ja miałem przeżyć?”. Wydawać by się więc mogło, iż postać Larsa jest symboliczną wytyczną do rozważań na temat tej sfery znaczeniowej książki, jaka odnosić się może do znaczenia życiowej roli i odpowiedzialności za własne czyny. Lars na początku fascynuje, potem ma się już wrażenie, że Petterson nie za bardzo wie, co z nim zrobić. I co robi? Ano nic. Rozmywa się ten bohater. Nieprzypadkowo używam po raz kolejny tego określenia. „Kradnąc konie” jest bowiem powieścią, która zwyczajnie ulega rozmyciu, choć mogłaby nam wiele dać. Otrzymujemy za to garść truizmów głoszonych przez Tronda, w stylu „Moim zdaniem, sami tworzymy nasze życie, ja w każdym razie sam je sobie stworzyłem, na tyle, na ile jest ono tego warte, i biorę za to pełną odpowiedzialność”. Na naszych oczach rozegrają się zdarzenia z przeszłości, których wykładnia jest dość oczywista, zaś Trondowskie odizolowanie się od świata, zaczytanie w Dickensie i segregowanie tego, co minione na półkach wspomnień okrywa tę postać staroświeckim kurzem, który bardzo trudno jest usunąć w trakcie czytania i spojrzeć na tę książkę jak na piękną opowieść o dorastaniu, bo taką chyba jest w zamierzeniu autorskim.

Petterson udowadnia, że można napisać powieść wedle wszelkich prawideł gatunku i można także zachwycać się lekkością i pięknem łączenia ze sobą fraz, jednak… jest to opowieść, którą można podziwiać przede wszystkim za formę. Pod misterną formą nie ukrywa się żadna oryginalna treść. A przynajmniej nie treść, która znacząco wpisałaby tę opowieść w kanon egzystencjalnych rozważań literackich na temat istoty życia i przemijania.

Pozostaje tylko tętent kopyt gdzieś na norweskich bezdrożach. Tylko. A to bardzo mało.

Wydawnictwo W.A.B., 2008

2008-04-27

"Kraj, gdzie nigdy się nie umiera" Ornela Vorpsi

Mieszkająca w Paryżu Vorpsi napisała po włosku książkę o Albanii. Pozornie wydawać by się mogło, że nie może to być tekst przekonujący. Wydawać by się mogło także, że ojczyznę bolącą i ojczyznę raniącą można przeżyć wyłącznie wewnątrz, pisząc o niej jej językiem i przyglądając się wszystkiemu wokół. Ornela Vorpsi bazuje jednak na traumie przeżyć z dzieciństwa i szeroki punkt widzenia na swój smutny kraj otrzymuje dopiero, gdy przygląda mu się z oddalenia. Ojczyzna Fatosa Kongoli i Ismaila Kadarego ( o którym przeczytamy w tej książce) jest dla nas nadal miejscem tajemniczym, miejscem odizolowanym od reszty Europy i miejscem, w którym żyje się w innym, własnym rytmie. Tymczasem w oczach Vorpsi to miejsce, w którym żyje się wiecznie. Miejsce, gdzie śmierć jest dopiero początkiem czegoś, co nienazwane za życia upomina się o swoje prawa. Miejscem, z którego trzeba wyjechać, aby tak naprawdę móc o nim napisać. I tak jak sama autorka wraz z kobiecymi bohaterkami tej złożonej z historyjek obyczajowych quasi-powieści odczuwa nieznośną niepewność i czuje się napiętnowana w oczach, w jakich tylko czai się zawiść i zło, tak Albania rodzi się w tej prozie jakby w swej wstydliwej kobiecości, z jaką dusi się sama w sobie i nie jest w stanie wyjść naprzeciw reszcie Europy, spoglądającej na nią niczym na kopciuszka.

Dominująca tematyka w opowiadaniach Vorpsi to problem tożsamości, kobiecej niezależności, masochizm kulturowy i mentalny Albańczyków oraz przede wszystkim grzebanie marzeń, które nie mają możliwości w pełni się narodzić. Albania rysuje się jako kraj bylejakości i dumy z tej bylejakości, jako kraj zawiści i jako kraj szeptanych pokątnie słów rozgrzeszenia. Kraj, w którym wszystko sypie się i kraj, który na gruzach nie jest w stanie zbudować niczego nowego. Państwo, w jakim piekielny żar słońca wypala przyzwoitość i potęguje kompleksy. „Z pyłu i błota zrobiony jest ten kraj; słońce pali tak mocno, że liście winorośli rdzewieją, a rozum zaczyna się topić. Skutkiem ubocznym tego wszystkiego (obawiam się, że trwałym) jest megalomania, obłęd, który pośród owej flory krzewi się jak chwast”. To jednocześnie także miejsce wielbiące narodową martyrologię, nurzające się w błocie historycznych uprzedzeń, donosów, pustych haseł bez wyrazu i oddane jedynej bezwarunkowej miłości do Matki-Partii: „Cały mój cudowny kraj jakże spragniony jest tragedii! Wymyśla ją z niczego, jak Stwórca, który ulepił nas z nicości prochu”. Jak w takim piekle na ziemi przeżyć i jak ująć w słowa to, ile upokorzeń i smutku musi przeżyć młoda dziewczyna, aby zrozumieć swą ojczyznę, której nie jest w stanie się wyprzeć, choć boli ją ona i uwiera?

Vorpsi pisze z perspektywy oszukanej przez iluzję systemu kobiety. Kobiety, która próbuje odbudować swoją tożsamość, zniszczoną przez szereg przejmujących doświadczeń. Autorka stworzyła coś na kształt mini-sagi pokaleczonej psychicznie rodziny. Żal, wstyd i rozczarowania matki noszone są bowiem w sercu córki. To ona będzie rzeczniczką matczynego smutku i kobiecej subtelności, jaka domaga się swoich praw w mało subtelnym świecie.

W tym świecie bajki odbierają dzieciom radosne złudzenia, w miejsca księżniczek wstawiając dzielnych i walczących o jedyne słuszne dobro partyzantów. W tym świecie demoniczna komunistyczna nauczycielka zostawi pręgi na ciele dziecka, a w duszy bolesne ślady traumy. To miejsce, gdzie wody pewnego jeziora przyjmą w swą otchłań kobiece smutki, rozczarowania i nieudane życiorysy. To w końcu przestrzeń, w jakiej marzenia ofiarowane są na cmentarzysku idei, a ich spełnienie wydaje się niemożliwe w kraju, w którym nie ma miejsca na pragnienia inne, niż wytyczone przez jedyną słuszną partię.

Ornela Vorpsi wplotła do swych tekstów bardzo bolesną historię rodzinną, o jakiej już zdążyłem wspomnieć. Poznamy dramat rozstania z obcym i wyniosłym ojcem, który jest tak zamknięty w kręgu własnych spraw, jak zamknięte będą kraty politycznego więzienia, do którego zostanie zesłany. Po powrocie nieudolnie będzie próbował odzyskać kontakt zarówno z córką, jak i z małżonką. Nie uda mu się to jednak, bo – jak każdy mężczyzna w tych opowieściach – nie jest w stanie przekroczyć granicy empatii i zrozumienia, dzięki którym to kobiety są prawdziwymi zwycięzcami w codziennej walce o własną tożsamość. Nie wszystkie, bo niektóre, szukając spełnienia w obcowaniu z literaturą i miłości fizycznej, kończą z przewodem elektrycznym owiniętym wokół szyi…

Przytaczając Tadeusza Różewicza, można z pełnym przekonaniem stwierdzić, że ojczyzna Vorpsi „krwawi i boli”, a krwi i bólu nie są w stanie zatrzeć ani upływ czasu, ani pisanie o swym kraju w innym języku. To książka będąca swoistą formą autoterapii. Możliwością prawdziwego umierania w kraju, gdzie nigdy się nie umiera…


Wydawnictwo Czarne, 2008

2008-04-25

"Sprawa Niny Frank" Katarzyna Bonda

Książka Katarzyny Bondy dostarczy nietuzinkowej rozrywki. Jaka to może być rozrywka, skoro mamy do czynienia z krwawym kryminałem, okraszonym dużą dozą informacji z dziedziny anatomopatologii, psychologii i socjologii społecznej? Kiedy już wydaje nam się, że zagadka zamordowanej w brutalny sposób femme fatale spoglądającej na nas ze szklanego ekranu i dającej świadectwo swego zagubienia i rozpaczy w będącym komentarzem do wartkiej fabuły dzienniku internetowym, jest już całkowicie przez nas rozwikłana, dostajemy mocnego kopniaka i dostrzegamy, jak bardzo iluzoryczne było wszystko to, co do tej pory przeczytaliśmy. O kopniakach będzie zresztą jeszcze mowa. Autorka na pewno bawi się bardzo dobrze, kiedy wyobraża sobie pochylonego nad lekturą czytelnika, który próbuje dociec prawdy o tym, kto zabił tytułową Ninę Frank i jakie zależności łączą poszczególnych bohaterów. Na pewno uśmiecha się na myśl, że po dwóch wieczorach przejmującej lektury z dreszczykiem, dociera on do zakończenia powieści i… śmieje się lub rwie włosy z głowy, mając pretensje do Bondy o jej manipulacje albo zwyczajnie szydzi z samego siebie, który dał się złapać w pułapkę opowieści. Klucz do zagadek Pani Katarzyny znajdzie się dopiero na końcu i jeśli czytający jest przekonany, iż takie rozwiązanie staje się oczywiste, bo buduje nam autorka hitchockowski suspens opowieści z dreszczykiem, może się gorzko rozczarować. Gorzkie rozczarowanie albo słodycz oczarowania, różne reakcje mogą towarzyszyć przy lekturze. Można tupnąć nogą, wygarnąć Bondzie mistyfikacje, rozzłościć się i rzucić książką, ale… można na nią spojrzeć z uśmiechem i uśmiech ten wysłać w stronę autorki.

Ci, którzy znają reprezentowaną przeze mnie linię recenzencką, wiedzą dobrze, że bodajże dwukrotnie dałem się skusić na przeczytanie książki opatrzonej etykietką „kryminał”. W przypadku Grina było to doświadczenie inspirujące, w przypadku Pasewicza traumatyczne. Jak było z Bondą? Oryginalnie. Ciekawie. Zaskakująco. Niepowtarzalnie. Wiedziałem już po lekturze kilkudziesięciu stron, że coś tu jest bardzo nie tak, że te pretensjonalne imiona i nazwiska bohaterów oraz zawikłane zdarzenia, jakie stają się ich udziałem nie są tym, czym się faktycznie wydają. Że w tym był jakiś cel. Jakaś pułapka. Jakiś haczyk. I konia z rzędem temu, kto w tę pułapkę nie wpadnie, nie połknie tego haczyka, i … no dobrze, wystarczy już tych dywagacji. Obowiązek nakazuje przyjrzenie się warstwie fabularnej i semantycznej książki.

Nina Frank – telewizyjna gwiazdeczka, zaaferowana kolejnymi mdłymi rolami w mydlanych operach i kolejnymi perwersyjnymi romansami młódka z podlaskiej prowincji, jest bożyszczem obutych w miękkie pantofle kur domowych i niespełnionych desperatów płci męskiej z licznymi kompleksami i defektami urody. Jej życie toczy się wewnątrz i na zewnątrz jej samej. Obłudna w swej wymowie rola serialowej zakonnicy skrywa duszę niepokorną, krnąbrną, chorobliwie ambitną i perwersyjnie nastawioną na zaspokajanie samczych seksualnych chuci. Kiedy któregoś dnia telewizyjna gwiazdka zostaje znaleziona na terenie swojej posiadłości w stanie prawie szczątkowym, z drugiego końca Polski zostanie sprowadzony policyjny profiler, który ucieka przez rozwścieczoną żoną żądającą rozwodu i labilną emocjonalnie kochanką, jaka wciąż nie może o nim zapomnieć. Hubert Mayer, tworząc profil mordercy aktorki, nakreśla coraz wyraźniejszy wizerunek samej Niny.

Przyglądamy się policyjnemu psychologowi wspieranemu przez dobrodusznego posterunkowego jeżdżącego na interwencję swoją motorynką, a także całej galerii wiejskich i małomiasteczkowych cudaków. Linia tropu rwie się okrutnie i tylko dzięki niezwykłym umiejętnościom Mayera, dochodzi do określenia pełni wizerunku mordercy. W międzyczasie dowiadujemy się o sponsorowanych miłościach Niny Frank, przyglądamy się wielkiemu, pustemu światu gwiazd i szarej rzeczywistości prowincjonalnej mieściny. Katarzyna Bonda bezlitośnie rozprawia się z głupotą i ograniczeniami swoich rodaków. Dostaje się zarówno tym, którzy życie próbują budować na idiotycznych mrzonkach, jak i tym, którzy na takowych mrzonkach budują swoją karierę. Kopniaki rozdaje Bonda wielokrotnie i boleśnie. A to nieudolnej policji, a to skorumpowanym politykom, a to rozmodlonym dewotkom i twardogłowym kawalerom szukającym łatwego łupu na wiejskich potańcówkach. Nina Frank będzie w tej książce symbolem wieloznacznym i wyostrzoną gilotyną, jaka spadnie na pochylone głowy złamanych wpół Polaków. Przede wszystkim jednak „Sprawa Niny Frank” jest celną, rzetelną i dokładną reportersko wizytówką wielu polskich bolączek, o których bezpośrednio lub pośrednio dowiedzieć się będzie można podczas lektury. I jeszcze to zakończenie! Przygotuj się czytelniku na wysokoenergetyczną bombę, która niekoniecznie jest dopracowana literacko, ale z pewnością wybuchnie głośno i zostawi po sobie ślad.

Bójcie się Bondy! I sami rozwikłajcie sprawę Niny Frank.

Wydawnictwo Videograf II, 2007

2008-04-21

"Ta, którą nigdy nie byłam" Majgull Axelsson

Mary? Marie? A może albatros ukryty w kobiecym ciele, który próbuje wzbić się ponad swoje lęki gromadzone pod białymi skrzydłami, które bynajmniej nie są niewinne? O kim jest ta powieść? O tej, która opowiada o innej, czy o tej, która usiłuje siebie opowiedzieć? O tej, która oksymoronicznie zabiera głos w swoim milczeniu, czy o tej, której odebrana jest mowa, bo nie jest w stanie ująć w słowa tego, co chce powiedzieć? Kim jest bohaterka nowej powieści Axelsson? I czy możemy mówić tutaj o bohaterce? Czy ta, która nazywa siebie dwoma imionami i ta, której tożsamość ukrywa się gdzieś pomiędzy dwoma trudnymi do określenia bytami jest jednocześnie kobietą z krwi i kości? Czy nie mamy tutaj do czynienia z symboliczną fantazją, z pełnym urokliwego piękna moralitetem o zdobywaniu wiedzy o sobie samej? I czy naprawdę Axelsson napisała tę powieść po to, aby demistyfikować kobiece pragnienia i doznania oraz ujawniać silny ból istnienia? A może chodzi w tej wielowątkowej opowieści psychologiczno – obyczajowej o budowanie prawdy na rozstajach kłamstw i celowe wikłanie narracyjne ujawniające bardzo proste w gruncie rzeczy przesłanie? Czego by nie napisać o tej książce, na pewno trzeba przed nią przestrzec. Szwedzka pisarka eksploatuje emocjonalnie czytelnika na każdej stronie. Nie sposób tej powieści czytać bez zaangażowania. Nie sposób się od niej oderwać. Nie sposób nie poczuć bólu tej, która jest naprawdę i tej, która w swej fikcji podważa autentyczność pozornych oczywistości.

Niniejsza recenzja – tak jak cała książka – jest w gruncie rzeczy tekstem pytań, a nie odpowiedzi. Nie jestem w stanie bez obawy użyć któregokolwiek imienia głównej bohaterki, nie jestem także w stanie łączyć ich w całość, jak czynią to przyjaciele i rodzina MaryMarie. Trudno pisać o powieści, jaka wydaje się od początku schizofrenicznym strumieniem świadomości, a która jest tak naprawdę ustawicznym stawianiem pytań o to, o co pytać nie ma potrzeby. Axelsson tworzy postać żyjącą w lękach i frustracji. Kobietę, która ustawicznie czegoś się obawia i której obawy urastają momentami do paranoicznych stanów niepewności własnego jestestwa. Sama mówi o sobie w następujący sposób: „Zawsze się bałam. Bałam się być brzydka i bałam się być piękna. Bałam się za bardzo zbliżyć do drugiego człowieka i równie mocno obawiałam się odrzucenia. Bałam się drwin. Bałam się oskarżeń, że się mylę, i równie mocno obawiałam się uznania mnie za arogancką, kiedy miałam rację”. Życie z piętnem lęku staje się egzystencją na wskroś nierealną – tak samo, jak pozornie nierealne wydaje się oddzielenie Mary od Marie i zrekonstruowanie losów ich obu (jeżeli możemy w ogóle podejrzewać, że są jakieś obie). Jeszcze jedno zdanie z książki jest swoistym kluczem interpretacyjnym całości utworu. Bohaterka bowiem czyni takie zwierzenie: „Zawsze lubiłam przyglądać się mojemu światu z zewnątrz”. Możliwe więc, że wielowarstwowa struktura semantyczna i fabularna „Tej, którą nigdy nie byłam” rozpina się po mistrzowsku między tym, co wewnętrzne, a tym, co wokół. Mamy więc liczne i rozmaite „przyglądania się” w tej powieści. Przyglądamy się przede wszystkim ogarniętemu obsesjami i traumami współczesnemu człowiekowi.

Kluczowe znaczenie dla rozwoju zdarzeń rozpiętych na granicy rzeczywistości i zmyślenia jest małżeństwo MaryMarie ze Sverkerem, którego bliżej nieokreślona siła wypycha z okna jednego z zaściankowych państw wschodniej Europy i skazuje na dożywotnie kalectwo. Mamy tutaj do czynienia z małżeństwem fałszu, o którym bohaterka mówi: „Od samego początku myśleliśmy, że małżeństwo zostało ustanowione po to, by dać człowiekowi innego człowieka, przed którym będzie miał sekrety”. Chociaż trauma wzajemnego bycia razem, okrucieństwo kolejnych poronień i bolesność zdrad męża wydają się świadczyć o tym, że ten toksyczny związek jedynie wyniszcza i wypala, jest w nim jednak miejsce na miłość. Chorą i kaleką, ale jednak miłość. Czy to owa miłość nakaże wyciągnięcie wtyczki respiratora, zakończy życie Sverkera i zamknie MaryMarie w więzieniu na długie lata? A może miłość pozwoli być nadal przy oschłym i nieczułym kalece, którego jedyną pasją jest namiętne słuchanie wciąż tego samego utworu Procol Harum?

Ta książka utkana jest z możliwości, z możliwych rozwiązań, ze znaków zapytania i stanów emocjonalnych, o jakich trudno jest w ogóle napisać. W tej książce, poza egzystencjalną opowieścią o nieładzie duszy i niespójności tożsamości, znajdą się wypowiedzi i wypisy komentujące cały umowny ład. Inkrustowana możliwymi rozmowami, faxami, możliwymi listami, nagłówkami gazet i notami prasowymi, historia niemożliwa i zarazem prawdziwa do bólu tworzy godny zapamiętania pamiętnik kryzysu doświadczenia samego siebie.

Dygresyjność narracji tej powieści wzmacnia dodatkowo jej autentyczność. Mimo wszelkich możliwych niejasności i skomplikowanych znaków zapytania, Axelsson stworzy galerię przekonujących postaci młodej, nastawionej na sukces i deptanie bliźnich nowej Szwecji, której chłód jest tak silny, że chwilami ta opowieść może oszronić nasze dłonie…

Wydawnictwo W.A.B., 2008

2008-04-19

"Marsz Polonia" Jerzy Pilch

Jerzy Pilch napisał nową powieść. Już w charakterystycznej dla niego introdukcji z wyraźną nonszalancją informuje czytelników między wierszami: „Aaa, machnę sobie jeszcze jedną książkę”. I machnął. Machnął nieźle, choć nie tak dobrze, jak dotychczas. Mamy bowiem w „Marszu Polonia” mesjanistyczną wizję obolałej Polski nowych czasów. Opinie, które porównują tę książkę do „Wesela” czy „Miazgi”, są opiniami na wyrost. Można tu bowiem dostrzec literackie paralele także ze sztandarowymi dziełami Mickiewicza, z „Nie-Boską komedią” i z twórczością Witkacego. Można, ale co z tego? Ociera się „Marsz Polonia” o literackie tropy, świadomie igra z narodową mitologią przywar społecznych i politycznych, ale wychodzi nam z tego powieść co najwyżej dobra, albowiem w szaleństwie surrealistycznej narracji Pilch wydaje się sam wyraźnie plątać. Co należy o tej opowieści napisać na początku? Czytelnik lubiący zerkać na ostatnią stronę i podglądać zakończenie, nie może tego tutaj zrobić. Klucz do odczytania tej książki kryje się bowiem w ostatnim zdaniu. Jeśli jednak przyjmiemy, że ma to być wizja katastrofy, trudno oprzeć się wrażeniu, że prorokując, autor zbyt silnie opiera się na tym, co już było. Marsz to jednak bardzo żwawy, kontrowersyjny i szaleńczo obłąkany, ale bardzo polski i bardzo w swej wymowie przekonujący.

Bohater – narrator w dniu swoich pięćdziesiątych drugich urodzin uznaje, że ta znamienna dla niego data będzie jednocześnie przyczynkiem do spektakularnego podrywu, mającego na celu przypomnienie sobie rozkoszy utraconej młodości. Mamy więc we wstępie panienki, mamy wódkę, mamy szczere zdziwienie światem i mamy szaroburą polską ulicę, która wyciąga rękę po jałmużnę. Mamy więc Pilcha, jakiego znamy. Potem nie zaskoczy niczym nowym. „Marsz Polonia” jednak będzie mieć w sobie niepowtarzalną moc czarowania słowem i ugotuje nam autor lingwistyczny wywar przyprawiony polskimi wadami, bolączkami, absurdami i konfliktami. Określając tę powieść gatunkowo, należałoby zacytować bohatera, który mówi, że tworzy pewien poemat. Jaki? „Metafizyczno – polityczno – teologiczno – autobiograficzno – sensacyjno – satyryczny”. No to wiemy już wszystko. Albo nie wiemy nic. Ale do rzeczy.

Nasz narrator postanawia wsiąść do wesołego autobusu i udać się na balangę, jaką organizuje niejaki Beniamin Bezetzny. Człek to niezwykły i dobrze znany mieszkańcom nadwiślańskiego kraju, bo lawirujący pomiędzy kartami historii z zaskakującą umiejętnością mimikry. Kim jest Bezetzny? Znamy go przecież. Nie będę odbierał przyjemności rozszyfrowania tego, kim są postacie, których barwna galeria stanie przed nami, pusząc się i przekonując do swoich racji. Bezetzny to jednak postać kluczowa. „Żył pełnią absolutną i niepoczytalną. Folgował piekielnym temperamentom. W resorcie apologii czuł się jak ryba w wodzie. Głoszenie chwały i opiewanie piękna zdychającego, gnijącego i idącego na dno lewiatana podniecało go do szaleństwa. Jego oficjalne wystąpienia przechodziły do historii cynizmu. Radził sobie.” Przyjęcia, jakie organizuje, słyną z tak wielkiej spektakularności, jaka przez całe życie towarzyszyła poczynaniom ich gospodarza. Bohater powieści mknie wspomnianym już środkiem komunikacji i po drodze widzi Polskę na opak, Polskę zrujnowaną przez komunizm i dobitą potem przez kapitalizm, Polskę pomieszanych wartości i ładu architektonicznego. Nim jednak dostąpi zaszczytu imprezowania u Bezetznego, wysiądzie wcześniej i przyjrzy się tym, którzy złorzeczą bawiącym się i tym, którzy w powieści stają się uosobieniem prawdziwego Narodu.

Naród planuje rewoltę. Będzie to protest wszystkich maluczkich, których wywołany krzywdą i niesprawiedliwością szloch zagłusza zabawa elity. Wyraźna opozycja „oni-my” skomentowana jest w ten sposób przez jednego z bohaterów: „My jesteśmy mieszańce, kosmopolici, zbieranina, w sumie – wieża Babel. Oni są naród, jedność, ocalenie, czyli Arka”. Bawiący się stanowią przypadkowy zlepek poranionych i zakompleksionych Polaczków. Planujący rewolucję to dumni, żyjący zgodnie z tradycją i wiecznie poszkodowani przez los Polacy. Rozwiązaniem problemu tych grup stanie się dziwaczny mecz, a powieść przyniesie nam jeszcze kilka dodatkowych atrakcji fabularnych.

Będziemy zastanawiać się nad tym, jakie widma mają zostać pogrzebane, a jakie zmartwychwstaną. Ruszymy w surrealistyczną podróż z pewnym kocurem, która przypomni moralitetową wędrówkę w poszukiwaniu prawdy. Dowiemy się, czym szczyci się pewna drugorzędna piosenkarka i w jaki sposób Matka Polka zademonstruje znużenie swoją dotychczasową rolą. Dostanie się od Pilcha wszystkim po kolei. Dostanie się polskim lękom oraz nastrojom chwiejnym i niewyraźnym. Kopniaka dostanie także polska literatura, której specyfikę tak wyjaśnia się na kartach powieści: „Jak się nie chce albo nie umie dać wielkiej realistycznej powieści – zawsze można dać mały nierealistyczny poemat. Dlatego jesteśmy krajem liryki. Z lenistwa i nieporadności. Z nadmiaru fantastyki i niedostatku zmysłów”. Dokopie więc na koniec Pilch – prozaik samemu sobie, ale będzie to kopniak bezbolesny i mocno ironiczny.

Reasumując – to bardzo dziwny marsz, ale wart jest tego, by do niego się włączyć. Bez typowo polskiego napuszania się. Książka zdziera bowiem z papugi narodów kolorowe piórka, a szarość niespełnienia koloruje – mimo wszystko – nadzieją.

Wydawnictwo Świat Książki, 2008

2008-04-17

"Comédia infantil" Henning Mankell

Wielość tropów interpretacyjnych powieści Henninga Mankella powoduje, że podczas pisania o tej powieści można wskazać tylko kilka zasadniczych myśli. Dekonstruując tę przejmującą opowieść o granicy między życiem a śmiercią, o woli walki o szczęście, o przyjaźni, stadnym życiu, o podróży, przemieszczaniu się i znaczeniu zmian, jakie zeń wynikają oraz o niedoli afrykańskiego państwa ogarniętego wojną domową, należałoby napisać drugą powieść. Nie jestem do tego zdolny i nie umiałbym opowiadać tak pięknie jak Mankell, dlatego też ograniczę się do wskazania tych myśli, jakie pozostaną z pewnością na dłużej z każdym, kto na kartach „Comédii infantil” przeniesie się na ulicę mozambickiego Maputo, aby wdychać kurz brudnej ulicy i doświadczać z młodymi bohaterami nędzy wyrzucenia poza nawias życia.

Pewnej nocy na deskach oświetlonej sceny teatru Dony Esmeraldy rozlegają się strzały, a później piekarz Jose Antonio Maria Vaz odnajduje zakrwawionego chłopca, którego wynosi na dach i opatrując jego rany, wysłuchuje niezwykłej opowieści. Brutalnie skrzywdzony w dzieciństwie Nelio jako dziesięcioletni chłopiec wydaje się być już doświadczonym starcem. Nelio opowie historię dwóch rodzin – tej prawdziwej, zniszczonej przez rebeliantów i tej drugiej, ulicznej, kalekiej, brudnej i obdartej, ale jedynej prawdziwej i akceptującej chłopca. Dlaczego Vaz poświęca mu tak wiele uwagi? Nelio to nie jest zwykły chłopiec. Nelio to kontestator, mały prorok, mędrzec i przywódca dzikiego stada młodych ludzi żyjących na ulicy. Chłopiec to legenda już za życia. Legenda, którą należy zapamiętać i opowiadać. „Bo przecież Nelio nie był po prostu biednym i brudnym małym ulicznikiem. Przede wszystkim był wyjątkowym człowiekiem, niepojętym, wieloznacznym, jak rzadki ptak, o którym wszyscy mówią, choć nikt właściwie go nie widział”. Jest więc umierające na dachu piekarni dziecko symbolem i fantasmagorią, jest realnym doświadczeniem Vaza i jest także ulotnym niczym wiatr znad oceanu uosobieniem pewnych uniwersalnych prawd o życiu.

Przedwcześnie dorosły rzecznik prawdy o brutalnym świecie dokonuje swojego rodzaju spowiedzi. Jest bowiem powieść Mankella swoistym tekstem konfesyjnym, tekstem po cichu zapisanym i teraz niejako szeptanym nam na ucho. W smutnej opowieści Nelio on sam rodzi się na nowo, opowiadanie staje się dlań formą duchowej terapii, dzięki której może już za życia pojednać się z duchami z zaświatów i po raz ostatni pełną piersią „połykać wiatr”, który go owiewa. „Opowiadam, żeby utrzymać się przy życiu. Dokładnie tak samo, jak kiedy uciekałem od bandytów, a biegło moje życie, tak teraz życie leży w słowach, które opisują, co się stało”. Pomiędzy poszczególnymi słowami ukryje się prawda i tylko dzięki wypowiadanym słowom ta prawda nabierze znaczenia.

Opisując postać Nelia, nie sposób nie nawiązać do autorskiej symboliki gwiazd i księżyca. Czego dowiadujemy się w powieści? „Gwiazdy nie mają pamięci. Dla nich księżyc zawsze jest obcym, który przychodzi z wizytą, żeby wkrótce znowu wyruszyć w drogę. Pośród gwiazd księżyc jest wiecznie obcy”. Zadanie słuchającego piekarza jest dwojakie. Musi nadać ważność opowieściom chłopca i wtłoczyć ją w pamięć tych, którzy stoją obok jego losów. Musi także oswoić w sobie Nelia. Nim bowiem chłopiec odejdzie ze świata, który niczego mu nie dał i odbierał tożsamość, powinien choć raz prawdziwie zostać wysłuchanym. Vaz po jego śmierci przyjmie na siebie rolę swoistego misjonarza. Po wysłuchaniu zwierzeń Nelia, misja ta nabierze nowego, egzystencjalnego wymiaru.

Mankell opowiada o dzieciach ulicy, ale tak naprawdę po mistrzowsku portretuje wszystkich wyobcowanych, innych i niejednokrotnie gorszych w oczach społeczeństwa. Udowadnia podmiotowość tych, którzy wiecznie traktowani bywają jak przedmioty. Snuje baśniowe opowieści o drodze i poszukiwaniu, by pokazać, że celem życia wykluczonych nie jest jedynie przetrwanie. A wszystko w sugestywnie nakreślonych realiach pogrążonego w chaosie i biedzie Maputo. Miasto, w którym „domy niczym małpy wspinają się po zboczu i z każdym dniem wydaje się, że mieszka w nich coraz więcej ludzi” jest jednocześnie przestrzenią wywołującą klaustrofobiczne lęki. To przestrzeń przerażająca i nieprzyjazna, szybko wykluczająca outsiderów i rzadko dająca im szansę powrotu do normalnego życia. Miasto smutne, biedne i szare, którego koloryt ukrywa się jednak pod dużą warstwą kurzu, potu, krwi i prochu z karabinów.

Mali buntownicy Mankella odsłaniają swym postępowaniem absurdy rzekomego ładu społecznego, w którym zabrakło dla nich miejsca. Autor pochyla się nad kalekimi w sensie dosłownym i nad kalekami emocjonalnymi. Przepięknie opowiada o tym, że słońce zaświecić może dla każdego, że historia opowiedziana to historia żywa, że odgrywanie rajskiej przestrzeni na deskach teatru w sąsiedztwie piekarni jest odgrywaniem siebie na nowo i nadawaniem sobie samemu prawdziwej wartości.

To wszystko, co można o tej powieści napisać. Całą resztę trzeba przeczytać. Przeczytać i przeżyć – pod piekącym afrykańskim słońcem i pod pręgierzem, jaki człowieczeństwu postawi sam Mankell.


Wydawnictwo W.A.B., 2008

2008-04-14

"Schiza" Paulina Grych

Oto przed nami powieść nowych czasów, której fabułę tkają losy antybohaterów. Oto przekonująca pokoleniowa opowieść o nieprzystosowanych. Oto książka, która zabierze głos w imieniu tych, którzy na co dzień głosu nie mają, których życie odstawiło na boczny tor, a farmakologiczne substytuty szczęścia próbują walczyć z ich lękami, obsesjami i kompleksami. Paulina Grych opowiada o ludziach, których spotyka się coraz częściej. O ludziach zamkniętych w sobie i w swoich mieszkaniach. Ludziach, którzy nieśmiało przyglądają się życiu i z niechęcią patrzą na własne odbicie w lustrze. Reporterska dociekliwość pomogła zburzyć w „Schizie” psychologiczną i emocjonalną wieżę Babel, pozwoliła odtrąconym przez życie wylizać wzajemnie swoje rany, pocieszyć się i nadać sensowny bieg zdarzeniom, których kalejdoskop ukazuje nam przekonująco Polskę zawistną i nietolerancyjną, Polskę ułomną i bardziej chorą, niż wszyscy ci, którzy za takich się uważają.

Neurotyczna Diana za wszelką cenę próbuje wychodzić życiu naprzeciw i mierzyć się z przeciwnościami losu, które dla niej są o wiele bardziej dotkliwe, niż dla innych. Poznając zakompleksionego i niezrealizowanego pisarsko Karola, nieśmiało otwiera się na ludzi i próbuje stanąć mocno na własnych nogach. Zakochana w swym psychoterapeucie niedoszła matka zostaje porzucona przez chorego na schizofrenię Roberta, a potem usilnie próbuje odnaleźć szczęście w ramionach niemieckiego kochanka. Jej przyjaciółka Beata widuje wulgarne anioły, nienawidzi pewnego popularnego serialu i przeżywa traumę przykrego doświadczenia seksualnego. Jenny - matka Diany to impulsywna artystka, dla której historia pewnej żydowskiej rodziny zatoczy symboliczny krąg, zaś córka przez większą część życia stanowić będzie balast. Kobieta zaś zostanie zmuszona do tego, by odbudować na nowo swą tożsamość i podnieść się z głębokiej depresji po nieudanej próbie poszukiwania spełnienia za zachodnią granicą.

Zawikłane losy kobiet to za mało? Proszę bardzo, dodajmy do tego także mężczyzn tak samo kalekich życiowo, ale jednocześnie będących wybawcami dla kobiet. Oto Heniek, damski bokser w młodości, niepogodzony ze swym pochodzeniem, ale przechodzący jednocześnie duchową metamorfozę, dla której bodźcem stanie się odszukanie Jenny i układanie z nią życia na nowo. Mamy w powieści także weterana wojennego Marka, który nie potrafi odnaleźć się w świecie, w jakim kule nie świszczą nad głowami, a piasek pustyń Iraku i Afganistanu nie wdziera się do oczu i ust. Marek usiłuje uciec przed wspomnieniami i dominującą ciotką oraz jej duszącymi perfumami. Kiedy wydawać by się mogło, że jakiekolwiek normalne życie (bez brania pod uwagę życia z kobietą) wydaje się w wykonaniu Marka niemożliwe, okazuje się, że cnotliwa i zamknięta w sobie Beata znajdzie w nim prawdziwego anioła i pomoże mu uporać się z wojennymi demonami.

Kiedy Henryk wesprze na duchu Jenny i doprowadzi do pojednania matki z córką, a Marek pokaże Beacie, że seks z mężczyzną niekoniecznie musi wiązać się z bólem i wstydem, możemy dość do wniosku, że Paulina Grych stawia optymistyczną kropkę nad i, domykając tę wielowątkową opowieść i okraszając ją „happy endem” rodem z najbardziej szmirowatych amerykańskich filmów. Nic jednak bardziej mylnego. To książka o trudzie budowania marzeń w pozbawionym marzeń świecie. Książka o oswajaniu lęków i pozornym ich odpędzaniu. Smutna książka o wykluczonych i książka o wykluczeniu, któremu można zapobiec jedynie poprzez ciepło i empatię w gronie podobnych sobie. „Schiza” opowiada o losie, który się nie wypełnia i o życiowej drodze, jaka się nie kończy. O tych, którzy z puzzli własnego życia próbują ułożyć spójny obraz życia innych poszkodowanych. Ta powieść jest wielowarstwowa i wieloznaczna. Równie pokręcona jak jej bohaterowie, ale na każdej stronie tak samo prawdziwa i sugestywnie wciągająca w ten nieprzyjazny z pozoru świat.

Każdy z bohaterów „Schizy” będzie próbował na nowo zrozumieć siebie i otaczający go świat. Grych napisała przede wszystkim o próbach. Nie ma w tej książce gotowych recept na szczęście, ale są w niej przedstawione różne, nieporadne często drogi dochodzenia do szczęścia. Szacunek dla autorki należy się przede wszystkim za pochylenie nad zgarbionymi życiowo i wysłuchanie tych, których wargi próbują szeptem wyartykułować ból i bunt wobec rzeczywistości. Chociaż ta szczecińska schiza dotyka do żywego czytelnika, warto jest przyjrzeć się jej bliżej, a następnie… rozejrzeć wokół, bo być może jakaś Diana, Janka, Beata, Marek czy Henryk czekają tylko, aby ich wysłuchać i im pomóc…

Wydawnictwo W.A.B., 2008

2008-04-09

"Awersja" Adam Kaczanowski

Doskonały tytuł – ta książka może wzbudzić jedynie niechęć, która nasila się z każdym kolejnym kalekim rozdzialikiem, tak bardzo pustoszącym wyobraźnię czytelnika, jak bardzo pozbawiona jakiejkolwiek treści jest ta powieść. To książka, która w zamierzeniu autora miała być swoistym rozliczeniem poczynionym z matką i ogólnie kobiecym światem, ale wionie z niej jedynie koszmarna nuda, zaś autor w swych coraz bardziej absurdalnych wizjach ujawnia nie tyle swój mizoginizm, co pisarską megalomanię i kompletny brak pomysłów na rozwinięcie fabularne tematu kobiecej dominacji i męskiej frustracji, jaka zeń wynika.

Mamy tutaj niejako dwie opowieści. Pierwsza – jak dowiadujemy się już na wstępie – „jest dla hien szukających cuchnącego ludzkiego mięsa”. Co nam tutaj cuchnie? Rozkład ciała zmagającej się z rakiem demonicznej rodzicielki, która zdradza swojego męża, oszukuje drugiego partnera, w swej chorej miłości próbuje uchylić nieba synom, a tak naprawdę funduje im swoiste piekło na ziemi. To piekło nieprzystosowania i piekło niezrozumienia. Piekło bycia wciąż cieniem femme fatale, która dokonuje coraz silniejszych spustoszeń najpierw w psychice Adama, a potem Wojtka. Nie wnikając już w to, ile tak naprawdę jest wątków autobiograficznych o tej dramatycznej opowieści rodzinnej, można jednak wywnioskować, iż dla niezależnej i bezkompromisowej Danuty życie jest nieustanną walką o przetrwanie, w której trzeba radzić sobie tylko swoimi, wypróbowanymi sposobami. Dla Danuty nie ma rzeczy niemożliwych, jest rozbrajająco szczera, ale jej toksyczność względem partnerów i własnych dzieci odbiera w pewien sposób podmiotowość tej postaci. Okaże się bowiem, iż nakreślona w pierwszej części postać matki będzie jedynie fantazmatem, na którym Kaczanowski wybuduje drugą, oniryczno – deliryczną opowieść o erotomankach – kontestatorkach, które wplątują się w sieć chorych zależności z mężczyznami i które tych mężczyzn niemiłosiernie wykorzystują. Żeby było oryginalniej, Marta i Patrycja wraz ze zmianami form ich imion na anglojęzyczne, staną do boju obok tajemniczego kosmonauty, a kluczem do rozwiązania tej ziemsko – kosmicznej zagadki obyczajowej będzie słowo „suka”.

Druga opowieść przeznaczona jest „dla szaleńców zainteresowanych jedynie mięsem literatury”. Zakładamy więc, iż pierwsza historia była jedynie preludium do głębszej treści, jaką nieść mają semantyczne znaczenia, z których utkana jest historia druga. I tak naprawdę w szczelinie między nimi pogrzebany zostaje jakikolwiek koncept. Młode, pełne witalnej chuci i dotkliwie oschłe wobec mężczyzn bohaterki znajdą się w związku z postacią rodzicielki autora, sportretowaną wcześniej, ale związek ten będzie tak fragmentaryczny i tak kompozycyjnie niewiarygodny, że podczas lektury wzdycha się po prostu i czeka na jakiekolwiek rozwiązanie, pozwalające ostatecznie połączyć w wyobraźni te dwie części albo też postawić między nimi mur i opowiedzieć się za tym, na które mięso Kaczanowskiego mamy większą ochotę.

Autor wykorzystuje napięcia sytuacyjne, aby jego książka wciąż kipiała. Być może powstała z kipiącej awersji, być może jest swojego rodzaju rozliczeniem z dzieciństwem i tą, która odebrała owemu dzieciństwu szczęście. „Awersja” bazuje na urywkach, kompozycyjnie składa się z dramatycznych sytuacji i z wrzących od skrywanych emocji dialogów. Sypie się tak książka jednak bardzo – ma się wrażenie, iż dana scena, konkretny dialog czy kolejna ocierająca się o pornografię scena intymnego zbliżenia rozpadają się już same w sobie, przed ostatnią kropką. To książka, która próbuje wydać się ważną, a staje się zwyczajnie śmieszną. Książka, która jest śmietnikiem tropów i rozbuchanym obyczajowo kolażem. Posklejana ze szczątków pamięci, wymaga takiej samej terapii jak stan emocjonalny autora, który – mam takie wrażenie – napisał „Awersję” w wysokiej gorączce.

Chaotyczne bredzenie Kaczanowskiego wywołało we mnie taką awersję, że prawdopodobnie nie sięgnę już po jego wcześniejszą, debiutancką książkę. Nie sięgnę także raczej po nic, co autor w przyszłości wyda. Taka to moc awersji.

Wydawnictwo Prószyński i Spółka, 2007

2008-04-07

"Kobieta z wydm" Kōbō Abe

Najpierw przeczytałem opinię, że jest to arcydzieło literatury światowej. Potem dowiedziałem się, że literatury japońskiej nie można zrozumieć bez przeczytania „Kobiety z wydm”. Z dużymi wyrzutami sumienia, iż robię to tak długo po pierwszym polskim wydaniu i rok po wznowieniu książki, postanowiłem zajrzeć doń i … chyba się nieco rozczarowałem, bo jest to powieść tylko dobra i nie widzę w niej niczego nadzwyczajnego. Niewątpliwie genialny jest zamysł autora, aby bohaterem uczynić zabłąkanego wędrowca, któremu przyjdzie wykupić bilet w jedną stronę i mierzyć się z potęgą piasku oraz z charakterem pewnej oddanej jego przesypywaniu niewiasty. Opowieść już od samego początku niesamowicie przykuwa uwagę, jednak potem ma się wrażenie, że Abe zabrakło koncepcji rozwoju poszczególnych myśli i tropów znaczeniowych, albowiem zbyt nachalnie i zbyt dydaktycznie inkrustuje tekst quasi – filozoficznymi rozważaniami. Jest to książka, w której zdarzenia po pewnym czasie zaczynają monotonnie przesypywać się niczym piasek na wydmach i książka, która wzbudzając początkowo fascynację i niepokój, potem nie radzi sobie sama ze sobą, z linearnym ciągiem zdarzeń, z myślami bohaterów i przede wszystkim z zasadniczym przesłaniem; z egzystencjalną parabolicznością, jaka traci swoją moc, bo ociera się o truizmy i zderzona jest z dość łatwymi rozwiązaniami kompozycyjnymi.

Żeby było jasne – nie krytykuję tej powieści, a jedynie będę co jakiś czas wspominał o rozczarowaniach czytelniczych, jakich sporo doznałem podczas lektury. Niewątpliwie to opowieść nietuzinkowa i opowieść, w której głównej roli nie zagrają bohaterowie z krwi i kości, a przede wszystkim piasek. Ten piasek, który kusić będzie entomologa podczas jego naukowych poszukiwań; piasek, jaki nadawać będzie sens istnieniu kobiety z opuszczonego domu; piasek, który poprzez swój nieustanny ruch kwestionuje jakąkolwiek stałość i pewność i o którym autor pisze następująco : „Dopóki na ziemi będą wiały wiatry i płynęły strumienie, powstawanie piasku będzie rzeczą nieuniknioną. Dopóki wieje wiatr, płyną rzeki i burzy się morze, dopóty zrodzony z ziemi piasek pełzać będzie po niej bez ograniczenia, niby żywa istota. Piasek nigdy nie odpoczywa. Powoli, lecz zdecydowanie naciera na powierzchnię ziemi”. Ten przemieszczający się nieustannie niemy bohater nakaże ludziom spoglądać na świat przez zupełnie inny pryzmat, szanować trwałość i tolerować ruch, który ją rozbija, nadając coraz to nowych znaczeń temu, co powstaje po rozbiciu. W końcu piasek z wydm, którego tak wiele jest w powieści Abe, dekonstruuje ład świata i nadaje mu zupełnie innych znaczeń, albowiem „Wszystko, co posiada formę, jest ułudą. Jedynie pewny jest ruch piasku, negujący wszelkie formy…”. Niejednoznaczność piasku i jego wszechobecność wywołają jednak klaustrofobiczny lęk podczas lektury i uświadomią nam, jak często jesteśmy zasypywani i musimy na nowo się odkopać, aby przetrwać i żyć w świecie iluzji form i bytów… Niestety, tego piasku zarówno w sensie dosłownym, jak metaforycznym jest po prostu za dużo.

Antycypacja narracyjna każe spojrzeć nam już na początku na „Kobietę z wydm” jako na opowieść paradokumentalną. Wiedząc, że pewien nauczyciel nie powróci już z wydm do swojego domu, próbujemy zrozumieć, co tak naprawdę się stało i co uniemożliwia mu ten powrót. Nie jest to bowiem tylko historia o zamknięciu w piaskowym leju i mozolnej pracy przy kolektywnych hasłach „kochaj swoją wioskę/ kochaj swój dom”, ale przede wszystkim opowieść o Losie i o przestrzeniach, w jakich Los się wypełnia. Mamy wyraźnie rozdzielone od siebie światy – ten, z jakiego przybył entomolog i ten, w jakim żyją autochtoni, próbujący za wszelką cenę zmusić go do pozostania i przejęcia na siebie wyznaczonych przez nich obowiązków. Dom w jarze wypełnionym piaskiem wydawać się może swoistym eldorado, które rządzone jest prostymi, ale sprawiedliwymi prawami. Możemy też spojrzeć na nową przestrzeń, w jakiej znajdzie się zaginiony jak na sferę tworzenia nowego systemu wartości, sferę kształtowania się idei lepszego, pewniejszego, pozbawionego zagrożeń z zewnątrz. Mężczyzna dokona wyboru między dwoma światami i wybierze ten, który – mimo przeciwności i trudów – przynosi mu poczucie tego, iż jego egzystencja jest pożyteczna.

Piaskowy świat i odgrodzona wydmami od świata wioska to wyraźny autorski bunt wobec wkraczającej do Japonii w latach, w jakich powstawała książka coraz to brutalniejszych prawideł tworzących nowy kapitalistyczny świat, odrywający od wielowiekowych tradycji i obrzędów. Abe napisał także opowieść o wolności wyboru, o skutkach zniewalania i konsekwencjach życia w półprawdach. To powieść o niestałości i pewności jednocześnie. O zrozumieniu swojej roli w życiu i o wypadaniu z tej roli. Powieść, która niestety staje się chwilami zbyt statyczna i zwyczajnie przegadana. A przecież pozostający w ciągłym ruchu piasek zobowiązuje do tego, by uczynić fabułę wartką, a przede wszystkim ustawicznie się zmieniającą.

Wydawnictwo Znak, 2007

2008-04-05

"Ruchy" Sławomir Shuty

To książka pełna ruchu. Tłoczą się nie tylko opętani przez szalony wir współczesnych bachanaliów mieszkańcy pewnego miasteczka i bywalcy pewnego klubu. Ocierają się o siebie także słowa, misterne konstrukcje zdaniowe, tworzą się nowe semantyczne byty i nowe znaczenia, od których nie można już uciec. Shuty popełnił powieść, w jakiej lepkie ręce samców obmacują uległe samice i powieść, w której gwałt zadają sobie także słowa, brzęcząc w pozornej kakofonii czyniącej z ich zależności lingwistyczny danse macabre. Krakowski autor napisał powieść odważną, ale i powieść śmiało wychodzącą naprzeciw pustce wartości i nihilizmowi świata, w którym nie sposób już niczego opisać słowami, do jakich się przyzwyczailiśmy. Jeśli natomiast przyzwyczaimy się do nieustannych opisów mniej lub bardziej subtelnych aktów miłosnych i zrozumiemy, że z tej brudnej miłości brzydkich ludzi powstaje nowa słowotwórcza genealogia, szybko zorientujemy się, że „Ruchy” to nie tylko książka demaskatorska i prześmiewcza, ale przede wszystkim swoista biblia – kod, w której poznamy nowego demiurga i jego możliwości.

Jesteśmy w jakimś mrocznym miejscu, o którym Bóg zapomniał tak, jak autor nie pamięta o wielkiej literze, kiedy o nim wspomina. Początkowo centrum zdarzeń staje się pewien lokal. Miejsce, do którego kobiety przychodzą, by kusić mężczyzn, a mężczyźni po to, by dać się ponieść chuci i nieokiełznanemu pożądaniu z kolejną przygodną partnerką. Tyle, że na parkiecie można często spotkać tancerki opisane mniej więcej tak : „Tłusta paszcza pokryta grubą warstwą wyzywającej tapety przypominała pośmiertną maskę wykolejonej baletnicy”. Naturalizm w opisach ludzi, jak i wyzwalanych przez nich działań (które prędzej czy później opierać się będą na dominujących w książce ruchach frykcyjnych) wywołuje niechęć i odrazę, ale tylko dzięki tym uczuciom możemy na zgliszczach starego świata i rozsypanych relacji międzyludzkich budować coś nowego. Shuty tę budowę rozpoczyna od fundamentu, jakie dać może nowe słowo. Ten, który ma tworzyć, ujawnia się nam dopiero pod koniec powieści. O nim to jeden z bohaterów (może on sam?) mówi następująco: „Są trzy osoby boskie – stwórca, twórca i odtwórca. Świat pełen jest indywiduów bezczelnie przekonanych o własnej wyjątkowości, o ponadnormalnej mocy produkcyjnej i wilczym apetycie, ale prawdziwy stwórca jest tylko jeden”. Nie chcąc zdradzać surrealizmu dokonań owego stwórcy, nie będę odnosił się do zakończenia historii, napiszę natomiast o tych, którzy tę historię tworzą.

Najpierw jest to anonimowa zbiorowość. Neologizmy, z jakich ulepione są ich imiona, odbierają bohaterom tożsamość. Mało powiedzieć, że są to ludzie prości. Mało napisać, że nie obdarzymy ich sympatią. Patos i elegancja listów pisanych przez niektórych z nich, silnie kontrastuje z pustką i tępotą, jaką ujawniają ich działania i rozmowy. Jest w tej dzikiej zbieraninie ludzkiej miejsce na miłość, ale jest to miłość nieczysta, miłość drugiej świeżości, miłość o jakiej można snuć jedynie górnolotne rozważania na piśmie, ale której nie ma ani na języku, ani w sercach oszalałych w seksualnym rozpasaniu samotnych wysp, jaką jest każdy z bohaterów. Oni tylko obserwują ruchy, badają drżenia ciał i skupieni są na tym, co widzą, gdyż to, co myślą jest miałkie i nieistotne. Dla mężczyzn ważne jest odnalezienie właściwego kształtu „plaskacza”, dla kobiet wyciśnięcie z partnerów jak najwięcej życiodajnego nasienia podczas kolejnego miłosnego aktu; ich seksualne rozbuchanie to także rozbuchanie dla materii słownej, która te akty opisuje. To ruchy ciał i ruchy intertekstualne. Ruchy stałe i ruchy niepewne. Ruchomy świat i pełna ruchu narracja okaleczona semantycznie tak samo, jak emocjonalnie okaleczeni są bohaterowie.

I kiedy wydaje się, że jest to opowieść o pewnej zbiorowości i o pewnym miejscu zamieszkanym przez tę zbiorowość, Shuty zabiera nas w nieco inny rejon i pozwala przyglądać się sielskiemu życiu Bulsza i Liliany, którzy niczym biblijni Adam i Ewa wydają się być prekursorami nowego porządku, stojącego w opozycji do ruchów klubu i miasteczka. Nic jednak nie może powstać z nicości, nic nie jest w tej powieści stałe i pewne. Chociaż wydawać by się mogło, że dwójka bohaterów z ich witalnym apetytem na życie, będzie w stanie cokolwiek zmienić w umownej rzeczywistości „Ruchów”, pozostaną oni w szarej pulpie tak samo nieruchomi, jak i pozostali snujący się czasami przypadkowo po kolejnych stronach książki ludzie. Zresztą wszystko, co brudne i niepewne, zostanie w tej opowieści zmyte pianą podczas ekscentrycznego party niosącego w sobie dodatkowe tropy interpretacyjne.

Shuty po raz kolejny gra w swoistą grę ze słowami, jakie pisze, z czytelnikami i z samym sobą. Tyle tylko, że w „Ruchach” reguły tej gry są dość jasne, czego brakowało w „Zwale”. Ta nadzwyczajna groteska jest przekonująca i przezroczysta znaczeniowo. Nie obiecuję jednak lektury łatwej i przyjemnej. Zresztą… tu nie narrator ani autor są najważniejsi. Musimy przyjrzeć się ruchom.


Wydawnictwo W.A.B., 2008

2008-04-02

"Horror show" Łukasz Orbitowski

Ani to horror, ani to show, ale coś w tej książce jest. Coś, co zastanawia i nie daje spokoju, mimo dość schematycznej fabuły, papierowych (choć pewnie autor silił się tu na oryginalność) bohaterów i coraz bardziej absurdalnych zdarzeń nieuchronnie zmierzających do katastrofalnego rozwiązania finałowego. I chociaż z tego makabrycznego założenia wychodzi bardziej groteska, w której częściej się śmiejemy niż boimy, jest to książka w jakiś sposób wciągająca i fascynująca. Może to przez niepowtarzalne ukazywanie uroków Krakowa bynajmniej nie w urokliwych miejscach, może to kwestia pozytywnie zakręconej fabuły, w której można zatonąć i której przez chwilę nawet można uwierzyć.

A dzieją się w książce Orbitowskiego rzeczy nie do uwierzenia. Otóż któregoś dnia w ręce niejakiego Giełdziarza wpada skomplikowana układanka i stary świecznik. Wokół tajemniczych puzzli krąży gdzieś widmo leciwego zombie, a opowieść ociera się o symbolikę cyfry „dziewięć”. Krakowski ciułacz giełdowy przypomina moralitetowego Everymana, którego tożsamość określi dopiero skrywane imię, jakie poznajemy w finale powieści. Nie wiemy też do końca, czy nasz główny bohater istnieje naprawdę, czy jest może symboliczną projekcją lęków, marzeń i pragnień. Prowadzi nas Orbitowski przez makabryczną opowieść o Złym, jaki nie zaznaje spokoju po śmierci i czyni z Giełdziarza tego Dobrego, który prowadzi swoistą krucjatę spełnienia w przeżartym zgnilizną moralną świecie.

Z czego bowiem można się cieszyć, skoro towarzystwo znajomych jest niepewne, a relacje między nimi określają jedynie cele biznesowe? Jak można czuć zadowolenie w związku, kiedy któregoś dnia okazuje się, że wybranka serca wywija pupą przy rurze nocnego klubu? I jak zareagować, jeśli razu pewnego niezwykle zręczny rudzielec imieniem Brandon, pomoże nam dostać się do mieszkania na czwartym piętrze, do którego kluczy zapomnieliśmy, a potem za wszelką cenę będzie chciał się w nim ukryć? Nasz Giełdziarz przeżywać będzie nieliche dylematy, pośród których przyjdzie mu się zmagać z wymiotującym białymi robaczkami starcem, który wydaje się wciąż wyprzedzać go o krok w działaniach.

W powieści Orbitowskiego ujrzymy galerię niezwykłych postaci, chociaż są to postaci wtopione w szarość codziennego życia. Poza Giełdziarzem poznamy także ciułającego od okazji do okazji Szpada i jego żonę – klasyczną „anty-matkę Polkę”, zapijającą swoje smutki i frustracje w krakowskich pubach i za nic mającą zobowiązania wynikające z narodzin dziecka. W centrum galopujących naprzód zdarzeń znajdzie się jednak Wuj. Wuj – żeby było śmieszniej – jest dziadkiem, a żeby było już naprawdę śmiesznie, prawdopodobnie nie żyje. Rozwikłanie zagadki jego zgonu zdeterminuje Giełdziarza na tyle, że zapomni on o sobie, swojej dziewczynie – ladacznicy i całym interesie, jaki bujnie rozkwita pod skrzydłami lądujących na Balicach samolotów. Giełdziarz ułoży wreszcie swoją układankę, natomiast nie jestem pewien, czy czytelnik będzie w stanie rozwikłać zagadkę opowieści i samodzielnie złożyć z tych chaotycznych rozdziałów jakąś wspólną całość.

Orbitowski ma u mnie jednak dużego plusa. Za sentyment do Krakowa i za wiarygodność osadzenia swej makabreski w krakowskim klimacie (ciekawa jest zwłaszcza autorska filozofia podobieństw krakowskich knajp do różnych gatunków psów). Za frapujące, acz irracjonalne rozwiązania w swej powieści. Za pazur, którym podrapie czytelnika nie tylko rudy kot, o którym tutaj nic nie piszę, ale który niejako dominuje nad wszystkimi miotającymi się w „Horror show” postaciami ludzkimi.

Może gdyby okroić tę fabułę, wyjąć z ust bohaterów dziesiątki niepotrzebnych przekleństw, może gdyby skupić się bardziej na metafizycznym aspekcie zagadki z dreszczykiem, a nie zapychać kolejne strony mało wyszukanymi dialogami i opisami sytuacji – może wówczas byłaby to książka bardzo dobra. Powstało jednak, co powstało. Długo czaiłem się wokół tej powieści niczym kot (sic!) czekający na dobrą ucztę i… nie była ona za bardzo strawna, ale jednak nieco przyjemności czytelniczego smaku mi dała. Mimo tego, że trup ściele się gęsto, że kolejni bohaterowie ujawniają swe niejednoznaczne oblicze, że zdarzenia pędzą gdzieś do przodu na złamanie karku. Nic to. Dobrze się czytało powieściowy debiut Orbitowskiego. Czas zaczaić się teraz na „Tracę ciepło”, bo autor przegoni mnie, wydając kolejną książkę. Show nie ma się co spodziewać, horror to mało wysmakowany, ale… warto się skusić i przemknąć przez ten dziwaczny świat opisany przez autora.


Korporacja Ha!art, 2006