2008-07-30

"Na imię mam Jestem" Mariusz Maślanka

Niestety, nie jest to książka, która zapadnie w pamięć i która w jakiś sposób każe się nad sobą zatrzymać. Opowieść stworzona z ruchu, w którym ciągle znajduje się bohater, jest jednocześnie książką mocno statyczną i zanurzoną w nurcie wspomnień i traumatycznym dzieciństwie, opowiadając o wychodzeniu światu naprzeciw. Można by powiedzieć, że to wszystko już było. Maślanka w nieco inny sposób ponownie dokonuje wiwisekcji własnej duszy, po raz kolejny natrętnie powraca do tematów poruszanych już w głośnym „Bidulu”. Nie sposób przyglądać się jego dalszej twórczości bez porównania z debiutem, ale przecież sam autor nie chce rozstać się ze swoim życiem porzuconego wagabundy, wychowanego w domu dziecka i przez całe życie samodzielnie uczącego się siebie w wyniku mniej lub bardziej wstrząsających zdarzeń, którym musi stawić czoła. Jest w tej książce kilka tropów interpretacyjnych i myśli wartych uwagi – nimi też na początku się zajmę. Potem spróbuję udowodnić, że nie mamy tutaj do czynienia z wielką literaturą i że lektura „Mam na imię Jestem” może bardzo rozczarować tych, których tak poruszył „Bidul”.

Autor znajduje się w żywiole autokreacji. Czuje się panem swej opowieści i ma wrażenie, że może sterować czytelnikiem. Sam tytuł wskazuje już na to, że będziemy mieli do czynienia z opowieścią o poszukiwaniu i gruntowaniu własnej tożsamości, ale ta książka jest przede wszystkim jednym wielkim fantazmatem, w którym zarówno podmiotem jak i przedmiotem opisu jest sam Maślanka. „Opowiadałem historie wymyślone na poczekaniu, bo w wymyślaniu ad hoc jestem mistrzem świata. Czasem wchodziłem niby w autoironię i żartowałem z historii wymyślonych przez siebie. Rzeczywistość nie istniała, ponieważ była rozmyta między tym, co realne i tym, co wyobrażone”. Odnieść można wrażenie, że autor prowadzi swoistą grę przede wszystkim z samym sobą, że w sposób prosty, a jednocześnie symboliczny usiłuje za wszelką cenę wyjaśnić, co spowodowało, że teraz jest jaki jest. W tej powieści wkraczamy niby przypadkowo w pewien etap życia bohatera, a potem równie szybko opuszczamy go, pozornie pokrzepieni silącym się na łzawy happy end zakończeniem.

Maślanka prezentuje nam młodego człowieka, który wydaje się być samotnikiem z wyboru, bo takie podejście jest najbezpieczniejsze w świecie, w którym bardzo trudno jest się zbliżyć do drugiego człowieka. Myślę, że duże wrażenie wywierają na nim znamienne słowa matki, dla której rzeczywistość po śmierci męża i syna zamienia się w literową rozsypankę, jakiej nie jest w stanie uporządkować. „Życie to kłamstwo i nie wiadomo, gdzie jesteśmy. Może w jakiejś książce, ale ja nie wiem w której. Zgubiłam ją. Ale wiem, że gdzieś tam jest o mnie dużo liter, bo ja cała jestem z liter”. Zakończenie powieści udowadnia, iż kobieta jednak znajduje swoje miejsce pośród liter, ale jej słowa są istotne dla zrozumienia motywów działania jedynego syna, który postanowił skończyć studia, nie wiązać się węzłem małżeńskim, nie tracić swojego czasu dla dzieci i rodziny oraz uciec gdzieś daleko, gdzie nie będzie musiał mierzyć się z demonami przeszłości.

Teraz posłużę się proroctwami Łukasza Orbitowskiego, który w swej recenzji „Na imię mam Jestem” przewidział to, co będzie razić krytyków powieści. Naiwność. Niekoniecznie. Ta opowieść wydaje się tylko pozornie naiwnym złudzeniem i prostą opowieścią o prostych pragnieniach i uczuciach. Zatem nie naiwność, a raczej jej brak. Bo przydałaby się tutaj, by uwiarygodnić tę opowieść. Ckliwa sentymentalność. Tej jest aż nadto, ale tak bardzo mi nie przeszkadza. W końcu ckliwa opowieść bardziej chwyta za serce, ergo zwiększa liczbę potencjalnych czytelników – Maślanka na pewno przemyślał ten mechanizm. Erotyzm zbytni lub niewystarczający. To ja może inaczej napiszę – erotyzm zbyt prosty i zbyt oczywisty w swej wymowie. Czasami także śmieszny. Dzikie rozdziewiczanie tajemniczej Natalii w pociągu przyniesie bohaterowi miłość i spełnienie. Proszę mi wybaczyć, ale mogę się z tego tylko śmiać. Zawieszenie między powieścią fabularną a nowoczesną. Ta narracyjna szarpanina bynajmniej nie jest dla mnie oznaką awangardowości prozy Maślanki i myślę, że autor po prostu nie mógł się zdecydować na to, jaką technikę eksplorowania własnej przeszłości zastosować. I zostaje jeszcze pretensjonalność. Niestety, jest to opowieść pretensjonalna, ale tak jakoś wdzięcznie opowiedziana, więc w sumie nie razi to aż tak bardzo.

Cóż, pozostaje tylko oczekiwanie na nową książkę „Jutro będzie lepiej” i sprawdzenie, jaką drogą dalej pójdzie pisarz. Może pozostawi już w spokoju mocno wykorzystane tematy i pokaże nam jakieś inne, bardziej interesujące oblicze? W każdym razie zamierzam się o tym przekonać, a „Na imię mam Jestem” odkładam na półkę, na której podzieli los powieści przeze mnie zapomnianych.

Wydawnictwo Albatros, 2007

2008-07-28

"Kwietniowa czarownica" Majgull Axelsson

Jak ona to robi? Ciepła, sympatyczna kobieta w średnim wieku pisze książki wstrząsające, przepełnione traumatycznymi zdarzeniami, słowami tnącymi niczym ostry sztylet, tak tajemnicze i tak jednocześnie proste w swej wymowie… Tak przejmujące, że czuje się niemal lodowaty dotyk każdej lektury. Po przeczytaniu „Drogi do piekła” i „Tej, którą nigdy nie byłam” spodziewałem się tego, co czeka mnie podczas obcowania z „Kwietniową czarownicą”. Nie sądziłem jednak, że ta wielowątkowa opowieść o odrzuceniu, potrzebie akceptacji, miłości i przede wszystkim o tragicznych konsekwencjach nieszczęśliwego dzieciństwa dla dalszego życia dotknie mnie tak bardzo. To naprawdę wielka literatura. Prawdziwa. Przeraźliwie prawdziwa. Każde zdanie jest bolesnym cierniem, każda opowieść każe się na nowo przeżywać, wszystko jest tak bardzo namacalne i autentyczne, że chwilami ma się ochotę odłożyć tę książkę i przestać cierpieć razem ze wszystkimi zranionymi, których Axelsson portretuje. To chyba nie jest dobry pomysł, aby „Kwietniową czarownicę” czytać w pełni lata. Tam bowiem ani razu nie zaświeci słońce, a jeżeli już się to stanie, będzie to żar palący i nieprzyjemny. Dużo już napisano o tej książce, skupię się zatem na tym, co w moim mniemaniu jest najistotniejsze. Myślę natomiast, że każda recenzja tej powieści może przynieść inne sugestie interpretacyjne, bo jest to po prostu literatura otwierająca przed czytającym setki możliwości odczytania historii czterech nieszczęśliwych kobiet i mężczyzny, który za wszelką cenę próbował swe szczęście odnaleźć.

Najpierw należy przyjrzeć się rzeczywistości, w jakiej rozegrają się dramaty Axelsson. Autorka próbuje opisać pustkę, w jakiej miotamy się codziennie, aby silniej podkreślić efemeryczność ludzkiego istnienia, ludzkich pragnień i tęsknot. Wszystko zatem rozegra się w świecie umownym i będzie umowne, wydając się jednocześnie nad wyraz namacalne. „Żyjemy w obłoku cząstek pozbawionych masy – fotonów i neutrin – i wszelka materia, z naszym ciałem włącznie, w większości składa się z próżni”. Takie założenie można uznać za fatalistyczne i książka ta pełna będzie fatalizmu, a zdarzenia zamiast wyjaśniać skomplikowane relacje między bohaterami, coraz mocniej otulać je będą mgłą niejednoznaczności. Poza tym kreatorem świata jest Wielki Dowcipniś, a nie Bóg. Któż zatem odegra główne role w tym dramacie zapominania tego, co nigdy nie da się zapomnieć?

Zacznę od tytułowej czarownicy. Jej postać wprowadza elementy baśniowości do książki, ale daleko będzie wstrząsającemu realizmowi przeszłości konfrontowanej wciąż z teraźniejszością do baśniowego uroku i magii. Desiree urodziła się upośledzona. Dzieci takie jak ona w latach 50. w Szwecji oddawano do ośrodków pomocy i wypierano z pamięci ich istnienie. Tak postąpiła Ellen, która z ogromnym zapałem jakiś czas później odda się wychowaniu trzech dziewczynek, dla których będzie próbowała stworzyć raj na ziemi, budując jednocześnie piekło… Desiree odczuwa silną więź ze swoimi „siostrami”, czyli wychowankami Ellen. Ma w sobie mnóstwo goryczy i jadu, jest ironiczna, brutalna i bojowniczo nastawiona do świata. Zdaje sobie sprawę z tego, że bezskutecznie lecząc jej upośledzone ciało, każdy po kolei z czasem zapominał, że ma zdrowy umysł, pragnienia i potrzeby zdrowego człowieka. Desiree potrafi jednak kochać. Obiekt jej westchnień będzie silnie związany z życiem przybranych sióstr, zaś sam od lat uporczywie będzie poszukiwał miłości i akceptacji. Hubertsson tak jak Desiree jest zgorzkniały, ale pragnie czułości. Oboje nawiązują szczególny romans i zaczyna ich łączyć specyficzna zależność.

Te, które wychowała Ellen, nie mają pojęcia o porzuceniu przez nią własnego dziecka. Wie o tym tylko jedna, demoniczna femme fatale, która na zawsze zburzy spokój zarówno w domu Ellen, jak i w dorosłym życiu Christiny i Margarety. Christina przez całe życie borykała się z brakiem akceptacji wśród rówieśników i najbliższej rodziny. Właściwie od początku do końca skazana jest na samotność i nie zmieni tego ani zamążpójście, ani wydanie na świat dwójki dzieci. Jako lekarz poświęca się dla innych, aby nie myśleć o sobie. Nie myśleć o złośliwościach rodzonej matki, o docinkach rówieśników, o braku zainteresowania wywołującym w niej ustawiczne poczucie, że dla całego świata jest nikim. Margareta, porzucona w pralni znajda, inaczej ułożyła sobie życie i jako fizyk próbuje wszystkie traumatyczne doświadczenia z przeszłości przełożyć na logiczną wykładnię przyczyny i skutku, pozwalającą zapomnieć o własnej samotności. Tak jak Christina nie jest w stanie nawiązać żadnej bliskiej emocjonalnej więzi z kimkolwiek i tak jak ona nieustannie nurza się w przerażających doświadczeniach młodości. Desiree przejmująco opowiada o tym, co stanie się w ich życiu z chwilą, kiedy w domu Ellen pojawi się ta trzecia.

„Moje siostry są jak naczynia połączone. Kiedy jedna jest zła albo obrażona, druga z niepokojem jej schlebia, prosi i uśmiecha się tylko po to, żeby przybrać obcesowy ton, kiedy ta w końcu daje się udobruchać. Zawsze takie były, przynajmniej dopóki w pobliżu nie pojawiła się Birgitta. Wtedy stawały się zabójczo zgodne. Naprawdę zabójczo”. Birgitta – przez całe życie zadziorna, buntowniczo nastawiona do świata, żyjąca w ciągłym poczuciu odpowiedzialności za nieudolną życiowo matkę, która jej tak naprawdę nie chciała. Birgitta niszczy siebie i innych. Autodestrukcja kobiety jest jednocześnie przejmującym wołaniem o pomoc. Christina i Margareta nieudolnie próbują wymazać ją z pamięci, ale to właśnie Birgitta po latach każe im tę pamięć odświeżyć i spowoduje, że siostry przez moment staną się jednością…

Każda z bohaterek odczuwa głęboki wstyd i żadna nie jest do końca pewna swojej wartości. Okazuje się, że przekraczające granicę pięćdziesięciu lat kobiety są społecznymi, emocjonalnymi i duchowymi kalekami. Są jeszcze bardziej okaleczone niż ciało Desiree, które już dawno odmówiło jej posłuszeństwa. Są osadzone w przeszłości i został na nie wydany wyrok już dawno temu. Nigdy nie będą w stanie zrozumieć niczego i nikogo tak dobrze jak same siebie. Może dlatego unikają się jak mogą. Dzięki magicznym zdolnościom Desiree dojdzie jednak do konfrontacji, która może być jeszcze bardziej bolesna niż dotychczasowe życie obok siebie.

„Kwietniowa czarownica” niesie w sobie wiele bolesnych tajemnic i jest jednocześnie książką wyjaśniającą nazbyt wiele. Kolejna z powieści Axelsson napisana dość suchym i dziennikarskim wręcz stylem (choć zdarza się autorce przesadna egzaltacja, np. „(…) białe przedwiośnie otula się różowym jedwabiem popołudnia”), jednocześnie będąca wulkanem uczuć i emocji, jakie trudno jest opanować i zrozumieć. To najbardziej przerażająca książka Axelsson i chyba najbardziej prawdziwa. Wspaniała. Ponadczasowa. Wielka.

Wydawnictwo W.A.B., 2008

2008-07-24

"Friszta" Petra Procházková

Petra Procházková napisała książkę poruszającą i frapującą. Na początku wydaje się, iż jest to dokumentalny zapis życia w ogarniętym chaosem Afganistanie. Szybko jednak można się zorientować, że – owszem – autorka próbuje w pewien sposób uczynić z tej opowieści przejmujący dokument, niemniej jednak pisze interesującą historię obyczajowo – społeczną, w jakiej kluczową kwestią będzie pamięć i zapisywanie minionych zdarzeń po to, by nie zostały rozwiane przez silny wiatr afgańskiej pustyni. Procházková już w pierwszych zdaniach „Friszty” przedstawia czytelnikom swoisty imperatyw, dzięki któremu powstaje jej opowieść: „Od dawna wiedziałam, że muszę to napisać. Wiedziałam też, że muszę napisać tak, jak było. Musiałam jednak poczekać, aż umrą ci, którzy tyle mi pomogli, którzy bardziej niż ja przyczynili się do realizacji mojego pragnienia, by komuś to wszystko opowiedzieć”. Chociaż u podstaw tej książki legła podwójna śmierć, jest to przede wszystkim przejmująca historia umiłowania życia, serdecznego ciepła i zrozumienia dla kultury tak bardzo odległej, jak i niezrozumiałej przez cywilizowane społeczeństwa zachodnie.

Narratorka jest Rosjanką, która uległa przed laty urokowi Nazira i wraz z nim wyjechała do Afganistanu. Kobieta od początku traktowana była jako inna, nie tylko z racji wykształcenia, ale także ze względu na to, że poznała smak przerażającej muzułmanów cywilizacji wolności. Herra musi nauczyć się całkiem nowego życia, ukryć się pod burką i obserwować świat z dystansu. Afgańska rzeczywistość jest bowiem światem zdominowanym przez mężczyzn, którzy nieustannie podkreślają przedmiotowość kobiet, nie zezwalając nawet na to, by zwracano się do nich po imieniu. Procházková zajrzy pod szczelnie skrywające ciało i twarz szaty kobiece, pokaże prawdziwy wizerunek płci pięknej; zwróci uwagę na niuanse, których nigdy nie dostrzegłby ani cudzoziemiec przybywający do Kabulu, ani żaden Afgańczyk, który kobietę może jedynie posiadać, ale nigdy nie chce jej zrozumieć.

Autorka opisuje dość dramatyczne zwyczaje panujące w dalekim kraju z wielkim taktem i szacunkiem – mimo, iż mamy do czynienia ze zwyczajnym barbarzyństwem wynikającym z zawężonych horyzontów myślowych i błędnego odczytywania zapisów koranicznych (co w sposób ironiczny i dowcipny zostanie wielokrotnie ukazane na kartach „Friszty”). Herra nie buntuje się wobec rzeczywistości, w jakiej przyszło jej żyć. Zależy jej przede wszystkim na tym, by jak najwięcej zrozumieć. Chociaż akcja powieści toczy się w czasie, gdy po wypędzeniu talibów w stolicy Afganistanu czuje się powiew swobody i demokracji (głównie w respektowaniu podstawowych praw kobiet), obserwujemy konserwatystów, dla których wysłannicy misji pokojowych i żołnierze są przede wszystkim wywołującymi lęk intruzami. Jednocześnie obok dowcipnych komentarzy o mentalności autochtonów („Afgańczycy szanowali każdego, kto z granatnikiem w ręce trwał przy swoich pomysłach, choćby najgłupszych”) pojawiają się pełne głębokiego humanizmu refleksje o tym, co dobrego niesie życie w tak niezrozumiałej dla cywilizowanego człowieka rzeczywistości.

To nie jest opowieść o tytułowej Friszcie, choć kobieta dręczona przez męża i wiodąca nieszczęśliwe życie, wielokrotnie jest centrum zainteresowania autorki. Myślę, że „Friszta” jest wielowątkową i wzruszającą w swej prostocie opowieścią o ludziach, którzy za wszelką cenę próbują walczyć z fatum i wytyczają sobie nowe szlaki w życiu, choć wydaje się, że ono już praktycznie zdecydowało za nich. Procházková pochyla się nad cierpieniem kobiet, ale bacznie przygląda się także outsiderom i odstawionym na boczny tor (ogromne znaczenie będzie mieć w tej historii zdeformowany, lecz niezwykle inteligentny Mad) oraz mężczyznom, którzy są w stanie przyglądać się swoim zwyczajom i kulturze z perspektywy kogoś stojącego z boku (Nazir – jako Afgańczyk- ulega wpływom żony, kultury reprezentowanej przez cudzoziemców, nowinkom technicznym i nowoczesnym prądom myślowym). Sportretowany w tej książce Afganistan nie jest miejscem, w którym rozróżnić można wyraźnie to, co dobre od tego, co złe. „Friszta” jest wielobarwna. Książka przekonująco pokazuje, iż czasami stereotypowe myślenie może wyrządzić dużo krzywdy przede wszystkim temu, który mu ulega.

U Procházkovej zderzeniu kultur, odmienności płci i uwarunkowań społecznych towarzyszy bardzo silne atomizowanie przeżyć jednostek, które wielokrotnie wyrażają krzywdę wielogłosowo i różnorodnie. To na pewno książka o niesprawiedliwości i o tym, jak trudno być kobietą w Afganistanie. Uważam także, że „Friszta” ukazuje, jak trudno być przede wszystkim człowiekiem i jak dużym wyzwaniem jest otwieranie się na inne, które niekoniecznie oznacza gorsze.

Wydawnictwo Czarne, 2008

2008-07-17

"Haszyszopenki" Jarosław Maślanek

Mglista to proza. Zanurzona w trujących oparach mrocznego komunizmu, z piętnem stanu wojennego, codziennej szarości i bezdusznej egzystencji w prowincjonalnym miasteczku, w którym czas się zatrzymuje, a ludzie oddychają powietrzem nasyconym wonią pędzonego w melinie Jędrka Pijaka alkoholu i dymu wydobywającego się z kominów okolicznych Zakładów, będących wybawieniem dla ludzi, którzy nie potrafią nadać życiu rytmu inaczej niż poprzez żmudną, codzienną pracę. Jarosław Maślanek nawiązuje do nurtu współczesnej prozy inicjacyjnej reprezentowanej przez m.in. Pawła Huellego („Weiser Dawidek”), Stefana Chwina („Krótka historia pewnego żartu”) czy znanego szerszemu gronu czytelników „Blaszanego bębenka” Güntera Grassa. Przeczytamy o bardzo przeciętnym i zwyczajnym świecie, w którym próbuje się rozwijać nietuzinkowa osobowość. Będziemy świadkami wszelkiego rodzaju doświadczeń wprowadzających 12 – letniego Maksymiliana do piekła, do jakiego nie chce się dostać. Będziemy również obserwować jego upadek, ale przede wszystkim poznawać ból rozczarowania, klęskę pożegnania się z marzeniami i przejmującą samotność, jaka towarzyszyć będzie bohaterowi od pierwszej do ostatniej strony powieści.

Maks przechodzi kolejne stadia wtajemniczenia w dorosłość. Przedziera się przez kolejne kręgi piekielne, aby w końcu dotrzeć tam, gdzie w pełni świadomie jest w stanie ujrzeć własne oblicze. To bardzo trudna droga, w której towarzyszy mu Wronek. Wzajemne relacje chłopców budowane są na zależnościach, podległości i szantażu emocjonalnym, ale tylko Wronek zasługuje w mniemaniu Maksa na miano prawdziwego przyjaciela. Jest w tej przyjaźni coś niepokojącego, staje się coraz bardziej szorstka, brutalna, wydaje się jedynie symbolicznym potwierdzeniem upośledzonych relacji społecznych, jakie budowali ludzie po traumatycznym przeżyciu stanu wojennego i odebraniu im elementarnej potrzeby przynależności do kogoś i bliskości z drugą osobą. A tłem dla wszystkiego są ostatnie gorące dni sierpnia, zwiastujące powrót do szkoły, do przewidywalnej do bólu codzienności, do świata, w którym nie będzie miało już znaczenia to, czego Maks pragnie, ale to, co powinien robić.

Wronek manipuluje uczuciami i światopoglądem bohatera, czyniąc to w sposób dość niejednoznaczny. Młody buntownik, agresywny odszczepieniec, syn milicjanta i samotnik z wyboru, próbuje odbierać Maksowi jego własną tożsamość, czyniąc niejako swoim niewolnikiem. Co ma jednak począć chłopiec wyszydzany przez rówieśników, lekceważony przez rodziców, których małżeństwo jest w ruinie i narażony na ostracyzm środowiska małej miejscowości, od którego zdecydowanie odstaje? Komu zaufać i komu wierzyć, gdy jeden sąsiad próbuje go upić, drugi zgwałcić, a pierwsza na jego drodze dziewczyna okazuje rozczarowanie i znika tak szybko, jak się pojawiła? Pozostaje owa piekielna więź z Wronkiem, która doprowadzi do niejednej tragedii… I wszystko w świecie zupełnie nieczułym, pozbawionym jakichkolwiek emocji i wrażeń, w czarno–białej rzeczywistości komunistycznego bloku i obskurnego podwórka wokół niego.

„Nasze miasto było miastem zapominalskich. Jego mieszkańcy uparcie próbowali żyć wyłącznie dniem dzisiejszym. Zapominali, że istniało jakieś wczoraj, o jutrze nie chcieli myśleć”. Ten wszechobecny marazm zabija Maksa. Dusi go. Wyniszcza. Z niego nie ma ucieczki, a eldorado Wysp Kanaryjskich okazuje się tylko kolejną mrzonką Wronka, próbującego za wszelką cenę wybić się ponad bylejakość tego, co go otacza. „Haszyszopenki” są naturalistycznym wręcz opisem dramatu dziecka, które pragnie ruchu i działania, a miota się jedynie w klatce nakazów i przyzwyczajeń. Czy jest dla niego jakakolwiek forma ucieczki od przytłaczającej rzeczywistości? Wydaje się to niemożliwe, wszak „W tym naszym stanie wojennym jakby się wszystkim mniej chciało. Nie to, że wcześniej chciało się jakoś szczególnie, nie; ale odkąd Jaruzel ogłosił czas wojny bez wojny, ludziom nie chciało się już w ogóle. Przecież nie wiadomo, co będzie jutro, Ruskie wejdą, czy co? Po co starać się dzisiaj?”. Wszystko bowiem sprowadza się do bezmyślnego przeżycia czasu teraźniejszego. W świecie Maksa nie ma rozmów, wymiany myśli, nie ma marzeń i planowania przyszłości. Są jedynie nieszczęśliwe karykatury ludzkie zamknięte w czterech ścianach takich samych mieszkań bloku przy ulicy Jodłowej. Z tego świata nie ma ucieczki. Zastyga w swej martwocie i odbiera chęć do życia. Maks próbuje więc czerpać witalne siły od szalonego kontestatora, który paradoksalnie będzie mu je odbierać najsilniej.

I jeszcze tytułowe haszyszopenki. Symbol burzenia porządku, bezideowej rewolucji, symbol początku i końca, symbol przeznaczenia i destrukcji. Powieść Maślanka wynika niejako z buntu pamięci oraz pragnienia wyrażenia rozczarowania i smutku wobec minionych czasów. To książka będąca prywatnym rozliczeniem ze światem, który nigdy nie przestał istnieć i z ludźmi, którzy nadal tkwią półżywi w wyobraźni autora. „Haszyszopenki” są w gruncie rzeczy bardzo smutną opowieścią o rozwoju świadomości i jej zapadaniu się w otchłań niebytu. To dobry debiut, w którym powracają czasy, o jakich niechętnie dzisiaj się rozmawia. Warto przyjrzeć się tej powieści bliżej i może jednak porozmawiać o tym, o czym kiedyś nie dało się dyskutować.

Wydawnictwo W.A.B., 2008

2008-07-14

"Klub samobójców" Daniel Koziarski

W trzeciej książce Daniela Koziarskiego jeden z bohaterów wypowiada dość znamienną myśl, którą chciałbym wykorzystać, przystępując do pisania o „Klubie samobójców”. Otóż, „czy świadome marnowanie czasu nie jest też swego rodzaju samobójstwem?”. Przez ostatnie dwa wieczory moje czytelnicze poczynania stały się niewątpliwą egzemplifikacją tej tezy. Dokonałem mentalnego samobójstwa, wczytując się w kolejne strony tej opowieści, wierząc autorowi, który zapewnia, iż trzeba być naprawdę cierpliwym i przekonać się, co przyniesie finał. Nie będę dokonywał zabójstwa (żeby odejść od „samo”) tej książki, zdradzając jej zakończenie. Napiszę jedynie, że nie warto na nie czekać. Chcę udowodnić, że Koziarski wykazał się bardzo chwiejnym piórem, a jego twórcza wyobraźnia pozwoliła na narracyjne szaleństwa, którym po prostu daleko od dobrego smaku.

Podobno inspiracją do napisania tej subiektywnej literackiej teorii suicydologii stał się film „Babel” i wzajemne współistnienie kilku historii, które zamykają się potem w spójną całość. Cóż, Alejandro González Inárritu zrobił wspaniały film, zaś Daniel Koziarski popełnił fatalną książkę. Rozdziały jego opowieści są kadrami z życia czwórki zagubionych w życiu, zakompleksionych i nieświadomych części własnych lęków i potrzeb bohaterów. Opcja „a” to opowieść o Michale, prawniku i wykładowcy akademickim, wolny czas spędzającym na specyficznym chacie, gdzie bywają skłonni do pożegnania się z życiem internauci. Opcja „b” jest karykaturalną i przerażającą w swej głupocie opowieścią o absolwentce wyższych studiów, która zachowuje się jak idiotka, a jej mentalność oraz podejmowane działania przypominają średnio rozwiniętą intelektualnie nastolatkę. Magda to dziewczyna Michała, która próbuje w Londynie odnaleźć dla siebie raj na ziemi, wdając się w rozmaite romanse, wciągając różne zioła i rozkładając nogi w filmach pornograficznych. Opcja „c” natomiast jest historią pisarza – nieudacznika, którego oczyma obserwujemy pełen zakłamania, układów i niewdzięczności dla prawdziwego literata obraz współczesnej machiny promującej co najmniej kontrowersyjne pozycje prozatorskie. Scena, w której parodiowani są młodzi polscy pisarze jest żywcem wzięta z wątpliwej urody animacji rzekomo satyrycznej „Pod gradobiciem pytań” serwowanej przez stację 4fun.tv. Maciej ma mnóstwo pomysłów na drugą powieść (pierwsza nie sprzedaje się prawie wcale) i nieustannie balansuje między coraz to nowymi koncepcjami – harlequina, powieści o dresiarzach, polskiej kontynuacji ckliwych opowiastek Coelho czy mrocznej wersji polskiego „Twin Peaks” (którego sam autor chyba za dużo się naoglądał, o czym można przekonać się po kilkunastu stronach lektury). Opcja „d” jest natomiast najbardziej nużąca i najszybciej odpychająca od „Klubu samobójców”. Czytamy bowiem o kolejnych wizytach u uzdrowiciela dusz coraz to bardziej zwichrowanych psychicznie oraz społecznie karykatur i naprawdę nie wiemy, czy śmiać się z indolencji psychoterapeuty Wolniewicza, czy płakać nad ludźmi, którzy opowiadają o swych chorych lękach i fobiach.

Tak więc mamy cztery opcje, cztery historie i … żadnego frapującego punktu zaczepienia. Nie chcę nikogo przerażać, ale o poczynaniach czwórki bohaterów czytamy przez kilkaset stron, przez czterdzieści dłużących się niemiłosiernie rozdziałów po to tylko, żeby z wypiekami na twarzy oczekiwać zapowiedzianej niesamowitej pointy… i roześmiać się głośno, kiedy już ją odkrywamy.

„Klub samobójców” rości sobie niewątpliwie prawa do tego, żeby być powieścią prześmiewczą, demaskatorską i prawdziwie brutalnym ostrzem satyry społecznej, na którym niszczone są wszelkie przywary współczesnego świata zabieganych i nieszczęśliwych. Na kartach książki przeczytać można następującą konkluzję: „Zastanawiałem się, czy przeciętny człowiek ma więcej powodów do życia, czy do śmierci i jak prawidłowo zrobić tego rodzaju rachunek? Każdy był księgowym własnego życia, ale nie każdy wiedział, jak prawidłowo sporządzać własne bilanse. Łatwiej już było sporządzić je za kogoś”. Koziarski postanawia być księgowym tych, którzy nie są w stanie wykonać bilansu życia pełnego złudzeń, frustracji i labilności emocjonalnej. Ta książka w założeniu ma stanowić socjologiczny rys upadku i możliwości podniesienia się zeń w społeczeństwie, w którym nie można liczyć na przyjazną dłoń drugiego człowieka, która pomoże nam wstać wówczas, gdy sami tego nie potrafimy. Myślę, że autor próbuje nawiązać do teorii samobójstwa wysuniętej przez Durkheima (do którego zresztą odnosi się we wstępie) i udowodnić, że rozstają się z życiem ci, którzy w jakiś sposób dezintegrują się w życiu społecznym i rozpadają wewnątrz siebie na atomy nieświadome zagrożenia swoją izolacją od życia. Nieprzypadkowo główny bohater (kim się okaże, zdradzić nie mogę, ale z pewnością wpłynie to na percepcję tytułu książki) jest cywilistą, nieprzypadkowo wskazuje na oczywistość solidarności organicznej i konsekwencję zdrady współczesnego społeczeństwa podyktowaną niemożnością podporządkowania się normom dążącym do współpracy. Każdy z bohaterów stanie się z czasem samotną wyspą na oceanie zdarzeń, a postępująca izolacja prowadzić będzie do mniej lub bardziej spektakularnych aktów autodestrukcji.

Byłoby w tej książce sporo prawdy życiowej i byłaby może interesującym studium mrocznej strony ludzkiej natury, niekoniecznie związanej ze stadnym życiem, do jakiego często jesteśmy zmuszani. Byłaby to pozycja w pewien sposób drapieżna i sugestywnie działająca na wyobraźnię czytelnika. Byłaby, gdyby autor zrezygnował ze smętnego snucia czterech fabuł na rzecz odkrywczego i oryginalnego przedstawienia problemu wyobcowania. Dlatego nie jest. Jest po prostu śmieszną opowiastką o tym, że tak naprawdę codziennie w jakiś sposób giniemy z własnej ręki.

Wydawnictwo Prószyński i Spółka, 2008

2008-07-11

"Pies" Miha Mazzini

"Truizmem byłoby napisać, że jest to całkiem nieźle skrojony kryminał z wątkami socjologicznymi i psychologiczne studium wyalienowania, opuszczenia, tęsknoty za przynależnością oraz opowieść o wiecznej walce atawistycznych instynktów drzemiących w każdym z nas. Mazzini porusza przede wszystkim problem konfrontacji nietuzinkowej osobowości ze światem zuniformizowanym, bezdusznym i kalekim emocjonalnie. „Pies” w oryginalny sposób poprowadzi nas przez wszelkie mroczne zakamarki ludzkiej duszy, w której usłyszymy przerażający, zwierzęcy skowyt domagający się uwagi i zrozumienia."

Wydawnictwo Grube Ryby, 2008

Całość tekstu na stronie magazynu Independent.pl

2008-07-09

"Sanatorium" Małgorzata Saramonowicz

Mogę być zadowolony. Tryptyk egzystencjalny Małgorzaty Saramonowicz „zaliczony”. Najpierw długo dochodziłem do siebie po jej powieści o lęku („Siostra”). Potem rozmyślałem o starości, którą autorka przejmująco opisała w „Lustrach”. A o czym jest „Sanatorium”? Precyzyjna odpowiedź na to pytanie nie jest możliwa, bo cała konstrukcja opowieści opiera się na dwuznaczności i na transcendentnym niepokoju. To książka o poszukiwaniach aniołów i o piekle, jakie tworzą na ziemi ludzie. Książka, w której polityczna i historyczna przeszłość Polski przekształca czas teraźniejszy i dokonuje zabiegu nazywania rzeczy i uczuć na nowo. Chociaż autorka po raz kolejny udowodniła, że jest mistrzynią lingwistycznych prowokacji i że swoją twórczością zaskakuje tak bardzo, iż w trakcie lektury nie można przeżywać jej książek, gdyż zbudowane napięcie nie daje możliwości wzięcia głębszego oddechu, „Sanatorium” uznaję jedynie za powieść dobrą. Mam wrażenie, że zbyt wiele w niej ontologicznego dydaktyzmu i zbyt poszarpana, nierówna i nie do końca przekonująca jest koegzystencja tego, co było z tym, co jest obecnie. Jedno jest pewne – w sanatorium Saramonowicz będzie miało miejsce bardzo specyficzne leczenie. Leczenie poprzez przypominanie i leczenie, w którym ból uśmierzać będą liczne odwołania do Biblii i systemu wartości związanego z religią katolicką. Teologiczna wykładnia politycznej i społecznej degrengolady? Może.

Po wielu latach Jan spotyka na swojej drodze śledczego, który w 1947 roku próbował rozwikłać zagadkę śmierci Pełnomocnika - sprawującego niepodzielną władzę jedynego słusznego i ateistycznego systemu, w którym rozbity przez wojnę porządek szybko zastępowany był naprędce skleconą ideologią pracy kolektywnej na rzecz państwa. Mężczyźni podejmują swoistą grę psychologiczną, mającą na celu ustalenie, co tak naprawdę stało się trzydzieści lat temu. O ile dość jasna jest postawa emerytowanego śledczego, który nigdy nie był w stanie rozstać się emocjonalnie ze swoimi sprawami prowadzonymi dla dobra nowej, oswobodzonej z niemieckiego jarzma ojczyzny, o tyle trudno jest jednoznacznie odpowiedzieć na pytanie, dlaczego Jan tak intensywnie eksploruje przeszłość i czemu służyć ma rekonstrukcja zdarzeń dziejących się na granicy snu i jawy.

Myślę, że kluczem do zrozumienia treści „Sanatorium” jest słowo „tożsamość”. Nieprzypadkowo mieszkańcy mrocznego miasteczka masowo przeżywają sny, w których zamieniają się ze sobą rolami. Nieprzypadkowo także zdarzenia toczą się wokół poszukiwań aniołów stróżów i ich coraz to nowych objawień. Zarówno Jan, jak i jego dziecięcy towarzysze naznaczeni traumą wojennych cierpień próbują za wszelką cenę zrozumieć, co pozwoliło im przetrwać wojnę i w imię czego tak naprawdę mają budować swoje życie dalej. Tylko czy oni je naprawdę budują? Tego nie zdradzę, bo bardzo łatwo można zniszczyć przyjemność lektury informacją o tym, kim są Zosia, Staszek, Mateusz, Klara i przede wszystkim pragnąca za wszelką cenę śmierci siostra Jana – Anna.

Na pierwszym planie charakterologicznej bitwy widzimy jednak wspomnianego już Pełnomocnika oraz księdza Antoniego, który w miasteczku, gdzie zapomniano o Bogu, próbuje uświadomić autochtonom sens cierpienia, lęku i smutku, w jakim żyją na co dzień. Z początku oczywistym wydaje się, że obaj bohaterowie stanowią dość wyraźną egzemplifikację tezy o egzystencjalnej walce dobra ze złem w człowieku. Małgorzata Saramonowicz nie byłaby jednak sobą, gdyby pozwoliła sobie na kreację jednoznacznych w swych działaniach postaci. Okazuje się, że sens wewnętrznego cierpienia i krzywdy wyrządzonej w wojennej pożodze ujawnia się tak samo specyficznie, jak specyficznie pojawiają się na ziemi kolejne anioły, aby pomóc tak naprawdę zapomnieć.

Bohaterowie „Sanatorium” nie są w stanie zapomnieć niczego. Pamięć jest w tej powieści nie tylko łącznikiem między żywymi i umarłymi, ale także swoistym pomostem porozumienia między racjonalną logiką a metafizyczną niejednoznacznością. Autorka podjęła się zadania dość kontrowersyjnego – nurzając się w przeszłości, wielokrotnie już wykorzystywanej na kartach literatury do leczenia narodowych ran i kompleksów, podjęła świadomą grę o wyobraźnię czytelnika i o to, by jakakolwiek jednoznaczność sądów poczynań bohaterów znikła już po kilku stronach lektury. Myślę także, że znamienne w interpretacji kluczowych zdarzeń opowieści będą słowa Pełnomocnika kierowane do dwunastoletniego Jana: „Czasem dla dobra większości trzeba poświęcić mniejszość. To nie grzech, tylko wyższa konieczność. Powinieneś to zrozumieć”. O konieczności poświęcania jakiejś cząstki siebie dla innych ludzi i o katharsis, jakie ma miejsce po odwróceniu życiowych ról i powinności mówi „Sanatorium” bardzo niejednoznacznie, ale dość prowokacyjnie. To z pewnością książka o wieloaspektowości cierpienia i próbach walki z tym cierpieniem, ale także powieść silnie chwilami zaciskająca na szyi czytelnika pętlę, która odbiera dech podczas czytania niektórych fragmentów.

Nie jestem pewien, czy wizyta w sanatorium Saramonowicz będzie wizytą leczniczą…

Wydawnictwo W.A.B., 2005

2008-07-07

"Tęskniąc za Kissingerem" Etgar Keret


"Bohaterowie Kereta – bez względu na płeć i wiek – w dość nihilistyczny sposób antycypują zdarzenia, które będą mieć miejsce w ich życiu. Oni także wielokrotnie próbują pogodzić się z pustką i utratą kogoś/czegoś bliskiego, jaka nastąpiła w przeszłości. Są to więc ludzie, którzy nie mogą w żaden sposób określić samych siebie w teraźniejszości, a ich przeżycia wskazują na to, że zanurzeni w mroku tego, co byłe i niepewnej migotliwości tego, co będzie, próbują nadać samym sobie znaczenia przez kontakt z tym, co zewnętrzne. "

Wydawnictwo W.A.B., 2008
Całość tekstu na stronie magazynu Independent.pl

2008-07-06

"Płacząca Zuzanna" Alona Kimchi

Debiutancka powieść izraelskiej pisarki na początku może być męcząca. Bardzo trudno przekonać się do głównej bohaterki, która w wieku 33 lat prezentuje postawę emocjonalnego eskapizmu i świadomie pozostaje w oddaleniu od głównego nurtu życia. Z czasem jednak odkrywa się w Suzannie osobę przede wszystkim mocno zawiedzioną życiem, osamotnioną i oszukaną przez los. To, że dorosła kobieta żyje wciąż na utrzymaniu matki i tylko z nią wiąże ją jakakolwiek głębsza więź emocjonalna, jest przykładem tego, jak wielkie kalectwo i spustoszenie w duszy może uczynić nadopiekuńczość i nadwrażliwość. W świecie Suzanny i jej matki pojawi się intruz i to w dodatku mężczyzna, ale nawet w orbicie jego wpływów cały czas obserwować będziemy dramat psychologicznego uwięzienia w ze wszech miar toksycznym układzie emocjonalnym matki i córki. Cała ta książka jest w gruncie rzeczy wnikliwym psychologicznym studium wyalienowania społecznego i atrofii emocji oraz uczuć, które pogłębiane są przez efekt zamknięcia w czterech ścianach domu i skazania na chimeryczność nastrojów starszej pani i jej jedynego dziecka.

Suzanna jest postacią centralną książki i postacią bardzo niejednoznaczną. Jej labilność uczuciowa idzie w parze z coraz większą dezintegracją osobowości, jaka następuje w momencie ingerencji w jej życie Naora – mężczyzny tajemniczego, emanującego specyficzną aurą wolności i kosmopolityzmu, ale w gruncie rzeczy tak samo nieszczęśliwego jak bohaterka, której łzy stają się egzemplifikacją bólu istnienia i stawiania czoła każdemu kolejnemu dniu. Naor – zawsze przez nią w myślach nazywany Gościem – próbuje za wszelką cenę wyciągnąć Suzannę z egzystencjalnej nicości. Nie jest to zadanie łatwe, zwłaszcza że ona sama doskonale zdaje sobie sprawę z tego, jak bardzo cierpi z powodu swej alienacji: „Jestem kaleką. Nic nie czuję. Zaczynam się zapadać, zapadać. W pustkę. Boję się pustki”. Mężczyzna jednak wybierze specyficzną drogę docierania do Suzanny i to, co na początku wzbudza jej lęki, staje się z czasem punktem wyjścia do budowania siebie na nowo.
Kobieta bowiem musi uświadomić sobie, że jej życie ma wartość i że mimo całego zła wokół (a sugestywnie sportretowany przez Kimchi Izrael jawi się jako miejsce nieustannych konfliktów, napięć i braku stabilności) tylko od niej zależy, czy będzie w stanie rozwijać swoje talenty i odcinać emocjonalną pępowinę zależności od matki. Autorka przedstawia nam zatem intrygującą opowieść nie o tym, jakie skutki niesie depresyjność i nerwica natręctw wraz z zaburzeniami osobowości, ale o tym, dlaczego one powstają i czy poprzez zrozumienie ich źródeł odnajdzie się szansa na to, by powrócić do prawdziwego życia.

Nie bez znaczenia jest silny wpływ lektury angielskiego romantyka Percy’ego Bysshe Shelley’a na życie i system wartości Suzanny. Paralela między kobietą a sposobem odbierania rzeczywistości przez poetę jest bardzo wyraźna i niezwykle istotna. To, o czym już była mowa, czyli emocjonalny eskapizm pozwalał Shelley’owi – tak jak bohaterce Kimchi – budować alternatywny świat wartości i doznań, który stawał się dla niego możliwością ucieczki od własnych lęków i nieporozumień ze światem. Alona Kimchi wielokrotnie odniesie się w swej powieści do znaczących dzieł kultury, aby uwiarygodnić sens swej opowieści o wyobcowaniu.

Mam wrażenie, jakby w tej książce płakała nie tylko tytułowa bohaterka, ale cała jej ojczyzna. Kimchi bowiem stworzyła silnie nasycony emocjami protest wobec chwiejnej i niestabilnej sytuacji Izraela. Suzanna uważa Tel Awiw za brzydkie miasto. Ulice, po których poruszają się bohaterowie wydają się być mrocznymi labiryntami bez wyraźnie wytyczonej ścieżki, po jakiej należy stąpać. W Izraelu odnajdują schronienie różnego rodzaju imigranci po to tylko, by za chwilę dostrzec, iż w tym ogarniętym wewnętrznymi konfliktami kraju nie sposób odnaleźć czegoś takiego jak spokój. Uważam, że wpisana w rozdziały „Płaczącej Zuzanny” izraelskość z całym jej przejmującym fatalizmem dodatkowo podkreśla dramat rozgrywający się w duszy nadwrażliwej kobiety.

I jeszcze jeden zaskakujący aspekt osobowości Suzanny, który może iść w parze z tropem interpretacyjnym zawartym w poprzednim akapicie. „Jedną z rzeczy, które przysparzają mi najwięcej zgryzot, jest wstręt i niechęć wobec ludzi, których kocham”. Myślę, że w samej Kimchi – korzystającej zapewne nie tylko o osobistych doświadczeń, ale także całych teorii rozwoju osobowości Freuda oraz Junga – zrodziła się swoista ambiwalencja emocjonalna i książka ta stała się przede wszystkim rozrachunkiem z ojczyzną, do której miłość idzie w parze z odium. Jest zatem „Płacząca Zuzanna” przenikliwą wiwisekcją zranionych dusz, ale także terapeutycznym wręcz narzędziem do tego, by oswoić w sobie niejednoznaczne uczucia względem własnego kraju.

Ścieżek interpretacyjnych jest w tej bogatej znaczeniowo powieści bardzo wiele. Dotknąłem zaledwie problemów, które mnie osobiście w powieści Kimchi zafrapowały. Ta książka rozwija się wielotorowo tak, jak rozwija się dotychczas blokowana przez Suzannę świadomość i wola samostanowienia.

Wydawnictwo W.A.B., 2006