2009-05-31

"Kato-tata" Halszka Opfer

Mocna rzecz. Nawet bardzo mocna. Książka, od której nie można się oderwać i jednocześnie opowieść, w jaką nie chce się wierzyć. „Kato-tata” jest pamiętnikiem zdarzeń, jakie nigdy nie pójdą w niepamięć i dramatyczną spowiedzią kobiety, która przez całe dorosłe życie musiała borykać się z mrocznymi widmami dzieciństwa. Historia Halszki Opfer jest przerażająca i stanowi ostrzeżenie. Nie jestem w stanie pojąć, czy tak ogromne nagromadzenie zła, którego doświadczyła autorka jest w ogóle możliwe, ale ta opowieść ma w sobie niezwykłą moc sugestii. Nie można bowiem zmyślić tak okrutnych zdarzeń i opowiadać o nich z taką dokładnością. „Kato-tata” to książka, którą czyta się z trudem, ale która jednocześnie sprawia, iż nie można się od niej oderwać. Pamiętnik, który potwierdza, że traumatyczne dzieciństwo na zawsze rujnuje życie i że od bolesnych wspomnień nie sposób skutecznie uciec.

Centralną postacią tej mrocznej historii jest ojciec. Człowiek, o którym autorka pisze następująco: „Od początku mojego życia tatuś umiejętnie urabiał mnie na swoją ofiarę. Zaprogramował mnie, abym spełniała jego wolę. Czułam wewnętrzny przymus słuchania jego poleceń. Moje życie toczyło się wokół jego seksualnych zachcianek. Istniałam po to, aby je spełniać”. Domowy kat i sprawca zła, o którym nie można zapomnieć. Zła, jakie czai się w wielu polskich domach i które wielokrotnie nie pojawia się w ludzkiej świadomości, bo nie sposób o nim opowiedzieć. Opfer opowiedziała. Znalazła słowa, żeby nazwać wszystko to, co przez lata było nienazwane. Stworzyła postać oprawcy, który latami potajemnie zabijał. Ojca, który zamiast chronić, przez lata skutecznie utrzymywał swoje dzieci w poczuciu zagrożenia.

Autorka opisuje, jak mężczyzna regularnie gwałcił swoje dziecko i jaką chorą satysfakcję mu to sprawiało. Wykorzystywanie seksualne córki odbywało się przy milczącej zgodzie małżonki, która z czasem przestała mieć wyrzuty sumienia i zupełnie nie reagowała na to, co się działo w rodzinnym domu. A działo się wiele. Nie tylko molestowanie. Alkoholizm ojca, który zamieniał codzienność w piekło. Jego niekontrolowane wybuchy agresji. Poniżanie żony i dzieci. Odbieranie im radości życia i powolne rujnowanie domu. To wszystko opisywane jest przez Halszkę Opfer stopniowo. Autorka próbuje zrozumieć motywy postępowania ojca, ale trudno powiedzieć, czy gorsze jest opisywanie tego, co robi, czy też odsłanianie wstydliwych i mrocznych kart jego przeszłości. Podobnie rzecz się ma z matką autorki. Jest współwinna tego, co się działo i tak samo okrutna jak ojciec, chociaż jej okrucieństwo jest inne.

Matka jest wciąż nieobecna. Zarzuca dzieciom, że nie ma przez nie pieniędzy i nie może żyć tak, jak by chciała. Jest nieodpowiedzialna, a swoje uczucia ujawnia jedynie w momentach krytycznych, kiedy dzieciom dzieje się największa krzywda. Przez lata gromadzi w domu przeterminowane leki i wymyśla wciąż nowe choroby dla siebie i dzieci, choć z tymi, jakie faktycznie mają miejsce nie chce i nie potrafi sobie radzić. Córki i syn wydają się być dla niej brzemieniem, ale największy dramat to jej życie u boku mężczyzny, który zaspokaja swoją chuć nie tylko z córkami, ale i z wszystkimi kobietami, jakie pojawią się w domu i jakie nie przeciwstawią się jego dzikości.

Ważna jest symbolika Kopciuszka, która skrywa przykre prawdy o dziecku odtrąconym i niezrozumianym. Dziewczynka z pamiętnika Opfer nie odnajduje wsparcia ani w matce, którą mimo wszystko kocha, ani w siostrze, ani w żadnej koleżance. Nieczułe na jej krzywdę są nauczycielki w szkole, okrutne dzieci potęgują wyobcowanie i uczucie zbędności. Ta, którą wszyscy krzywdzą i wyszydzają, przez pewien czas oczekuje na przybycie dobrej wróżki i pięknego księcia, na zmianę losu; na moment, w którym przez chwilę zatańczy swój taniec na zaczarowanym balu. Niestety, przez lata dziecko żyje jedynie marzeniami i pragnieniami, które nigdy nie zostaną spełnione. Bo nawet szansa na bliskość z Tamarą, której pamięć pozostaje wciąż żywa, szybko zostanie zaprzepaszczona i wówczas pozostanie już tylko pustka. Pustka, z którą autorka nie może sobie poradzić nawet w dorosłym życiu.

Chociaż otrzymujemy dość dużo bezpośrednich i pośrednich wskazówek dotyczących motywów napisania tej książki, trudno jest jednoznacznie orzec, dlaczego powstała. To opowieść, która porusza wiele tematów tabu, dotyka problematyki delikatnej, ale nie tak znowu rzadkiej. Nie chodzi tylko o traumatyczne dzieciństwo. To, co było, dzieje się wciąż w myślach autorki. Nieprzypadkowo w pierwszych zdaniach czytamy o dorosłej kobiecie, która próbuje ukryć swój płacz i ból przed najbliższymi.

„Kato-tata” to poruszający zapis wciąż żywej przeszłości. Książka, której czytanie będzie bolesnym przeżyciem. To także głos w dyskusji na temat patologicznej rodziny i możliwości pomocy, której rzadko kiedy udziela otoczenie. W tym znaczeniu nie jest łatwo określić, czy to literatura czy publicystyczny manifest. Czymkolwiek by nie były słowa Opfer, są niesamowicie przejmujące i na długo pozostają w pamięci.

Wydawnictwo Santorski & Co, 2009

2009-05-30

"Miasto poza czasem" Enrique Moriel

Stolica Katalonii jest wdzięcznym tematem literackim. Dość wspomnieć bestsellerowe powieści Zafóna, twórczość Mendozy czy „Złudę” Carmen Laforet. Barcelona to miasto pasjonujące i tak niezwykłe, że doczekało się wielu literackich wizerunków. Do grupy powieści, w jakich poznajemy to miasto, dopisać można wydaną przed dwoma laty w Hiszpanii powieść Enrique Moriela. Książka, która tak bardzo zachwyciła iberyjskich krytyków i czytelników, dzięki staraniom Świata Książki jest dostępna dla polskiego czytelnika. Czy zachwyca? Niezbyt. Trudno jednoznacznie wypowiedzieć się o „Mieście poza czasem”, bo to powieść sama w sobie mało jednoznaczna. Mamy tu do czynienia z misternymi intrygami sensacyjnymi, elementami horroru, powieści obyczajowej i fragmentami o cechach reportażu. Z tego połączenia powstaje książka interesująca, ale nie aż tak, by się nią zachwycać. Chwilami „przegadana”, wewnętrznie niespójna, niewyraźna fabularnie i o zakończeniu nie tyle zaskakującym, co wywołującym rozczarowanie. Jest jednak powieść Moriela historią intrygującą, nie tylko dlatego, że barwnie portretuje Barcelonę na przestrzeni ponad pięciu stuleci. To traktat o walce Dobra ze Złem i powieść, w której Dobro nie ma szans, by zatriumfować. Książka o niepokojach egzystencjalnych i religijnych, które towarzyszą prawie każdemu współczesnemu człowiekowi. Książka, w której zawarta będzie autorska interpretacja dziejów historii oraz kilka oryginalnych koncepcji socjologicznych i historiozoficznych. Powieść, która nie porywa, ale która wywołuje ciekawość. I o tym, dlaczego czyta się ją z ciekawością, chciałbym napisać.

Historia zaczyna się jak dobry kryminał. Mamy bowiem zbrodnię i to nie byle jaką. Guillermo Clavé, barceloński bogacz, zostaje zamordowany w co najmniej tajemniczy sposób. Z ciała wyssano całą krew i okoliczności mordu są co najmniej niezwykłe. Rozwikłania zagadki śmierci człowieka podejmuje się detektyw Marcos Solana i szybko okaże się, że zwłoki są jedynie początkiem czegoś, co zaczęło się w średniowieczu…

Bohaterem „Miasta poza czasem” jest nie tyle Barcelona, co pewien wampir. To bardzo niejednoznaczny krwiopijca, albowiem w swych licznych wcieleniach podejmuje się działań skrajnie od siebie różnych. Opiekuje się niepełnosprawną dziewczynką i jest pomocnikiem kata. Leczy ludzi i prowadzi ich na szafot. Ma wrażliwe i dobre serce, a jest widmem, które ukrywa się przed innymi. Kim jest tak naprawdę? Jaki związek z jego istnieniem ma Szatan i czy przyjście na świat dziecka średniowiecznej prostytutki nie jest początkiem wielowiekowej misji, której sens zrozumie dopiero młoda historyczka Marta Vives?

Moriel buduje swą wielowątkową opowieść głównie na retrospekcjach. Dołącza do tego szereg rozważań na temat sensu istnienia świata. Jeden z rozmówców głównego bohatera, proboszcz Sant Pau del Camp wypowiada znamienne słowa: „(…) Świat nie jest dobrze zbudowany i dlatego nie może być dziełem Boga”. To, co opisuje hiszpański prozaik, ma być przekonującym dowodem na to, że żyjemy w świecie, o którym Bóg zapomniał i który rządzi się prawami ustalanymi przez bliżej niesprecyzowane, mroczne siły.

Jest to bowiem opowieść o tym, czym jest Zło, gdzie się rodzi i jak wielką ma moc. W kolejnych wcieleniach widmowego wampira poznajemy Barcelonę groźną, okrutną, skąpaną we krwi i przerażającą. Wędrówka w czasie ma przynieść odkupienie, ale tak naprawdę jest męką. Moriel próbuje zdefiniować na kartach swej powieści, czym tak naprawdę jest wieczność i jakie tajemnice skrywa. Nieśmiertelność stanie się przekleństwem, a Barcelona ukazana od średniowiecza po czasy współczesne będzie miastem, od którego nie można się uwolnić.

Sędzia Brines, z którym rozmawia Solana, daje swoją własną definicję współczesnej Barcelony: „Barcelona jest miastem, które żyje mitami, choć twierdzi, że jest miastem racjonalistycznym. I zaludniona jest widmami anarchistów, syndykalistów, rewolucjonistów, ludźmi, którzy dziś skrzętnie pracują, a jutro nie wiadomo dlaczego, postanawiają otwierać groby w klasztorach”. Każdy kolejny rozdział powieści Moriela ukazuje miasto jako miejsce, w którym widma wciąż egzystują u boku żyjących. Tych, którzy przeżywają męki i pragną się od nich uwolnić oraz tych, którzy nie pojmują, że największą męką może być życie wieczne.

Wspomniana już Marta Vives to prawniczka, która odkrywać będzie mroczne tajemnice swojego rodu i która z głównym bohaterem wejdzie w specyficzną zależność. Kobieta zadaje pytania, na które odpowiedzi nie przyniosły lata historii. Jej wysiłki, by poznać przeszłość rodu Vives, będą jednocześnie próbą zrozumienia, dlaczego świat jest tak bardzo niesprawiedliwy i okrutny.

Trudno jednoznacznie opisać walkę Dobra ze Złem na kartach tej powieści, bo z czasem odnosi się wrażenie, iż tego Dobra w ogóle nie ma. Moriel napisał książkę mroczną i przerażającą w swej wymowie. Książkę, która jest swoistym hołdem oddanym Barcelonie, ale także powieść, która zmusza do zadania sobie pytania o to, czy opisana w niej wiekowa odyseja i refleksje dotyczące świata nie są nazbyt jednostronne w swej wymowie i przez to mało przekonujące.

Wydawnictwo Świat Książki, 2009

2009-05-24

"Kelner doskonały" Alain Claude Sulzer

Książka szwajcarskiego prozaika wpisuje się w nurt współczesnej literatury o tematyce homoerotycznej. Jak to robi? Niezbyt spektakularnie, ale być może to wina tego, że temat był już poruszany wielokrotnie. Myślę, że powieść Sulzera nie wpisze się jakoś wyraźnie w pamięć czytelnika przede wszystkim dlatego, iż wykorzystuje eksploatowane już wielokrotnie motywy zdrady, zranionej miłości, niezdrowej fascynacji i samotności. To, co wyróżnia „Kelnera doskonałego” to autorska umiejętność stopniowania napięcia, dzięki której do ostatnich stron odkrywa się tę skomplikowaną historię miłosną.

Erneste całe swoje życie był kelnerem. W szwajcarskiej restauracji Am Berg wypracował sobie pozycję i zdobył szacunek współpracowników. Erneste to tytułowy kelner doskonały – taktowny, delikatny, dyskretny i pracowity. Bohater otrzymuje we wrześniu 1966 roku list od Jakoba Meiera, dawnego przyjaciela i kochanka. Powracają wspomnienia i dowiadujemy się, jak obaj mężczyźni się poznali oraz odkrywamy tajemnice ich romansu. Sulzer buduje swą opowieść najpierw ze wspomnień, potem umiejętnie włącza w nią zdarzenia, jakie mają miejsce w 1966 roku i są konsekwencją odczytania listu Jakoba przez Erneste’a. Okazuje się, że związek obu mężczyzn niósł ze sobą wiele innych, poznawanych stopniowo zdarzeń, które doprowadziły do miłosnej tragedii.

Sulzer bardzo sugestywnie opisuje realia życia w 1935 roku, w którym Erneste poznaje Jakoba. Szwajcaria jawi się jako spokojny, odcięty od świata zakątek, gdzie próbują uciec od życia wszyscy ci, dla których rosnąca w siłę III Rzesza staje się niebezpieczna. Jakob przyjeżdża do hotelu nad szwajcarskim jeziorem Brienzersee z Kolonii, w której pozostaje jego rodzina i przyjaciele. Młody kelner szuka nowych możliwości, ale przede wszystkim szansy ku temu, by nie wracać do ojczyzny i nie zostać wcielonym do Wehrmachtu. Szwajcaria jest też miejscem, w jakim próbuje się odnaleźć znany pisarz Julius Klinger, który odcina się od swoich niemieckich korzeni i ubolewa nad tym, że Hitler rośnie w siłę i coraz bardziej dyskryminuje ludność pochodzenia żydowskiego. W atmosferze ledwie uchwytnej psychozy strachu przed Niemcami Sulzer ukazuje rozwój płomiennego uczucia. Uczucia, które połączy Erneste’a i Jakoba, ale z czasem stanie się dla nich obu przekleństwem.

Jakob Meier to postać tragiczna. Mężczyzna, który uwodzi i mężczyzna, którego urok osobisty stanowi jednocześnie groźną broń. Jakob romansuje nie tylko z Erneste i Klingerem. Za wszelką cenę poszukuje spełnienia, którego nie dają coraz to nowe znajomości. Myślę, że ta postać to taki męski odpowiednik „femme fatale”. Meier jest mężczyzną fatalnym, jest postacią, która niepokoi i zastanawia. To przez Jakoba serce Erneste’a się zamyka i to Jakob doprowadza do rodzinnej tragedii w domu Klingera. Mężczyzna wydaje się wszystko wokół niszczyć. Tak naprawdę jednak jego poczynania są aktem autodestrukcji i próbą ucieczki od tłumionych pragnień oraz marzeń. Erneste pragnie uczynić Jakoba kelnerem doskonałym. Udaje mu się jedynie doprowadzić do tego, że młody kochanek będzie na usługach tych, którym tak naprawdę nie chce się oddawać.

Równie ciekawa jest postać Erneste’a, którego pozorny spokój wydaje się przez cały czas dominować nad światem przedstawionym w powieści. Od lat te same zwyczaje, ta sama praca, taki sam uporządkowany rytm dnia i… nagłe emocjonalne poruszenie, którego powodem jest list od Jakoba. Erneste to wdzięczny i wiarygodny narrator, ale jednocześnie postać naznaczona piętnem wyobcowania i smutku. Jego opowieść o miłosnej fascynacji i tragicznych konsekwencjach zauroczenia z czasem staje się niejednoznaczna i niepokojąca. Dzięki temu powieść Sulzera zyskuje na wartości. „Kelner doskonały” to książka, w której przeszłość staje się tak żywa jak teraźniejszość i opowieść, w jakiej czytamy o prawdziwych uczuciach. Szkoda tylko, że autor momentami czyni z niej melodramat i nazbyt często wykorzystuje oczywiste i banalne rozwiązania fabularne. Wszystko to powoduje, że trudno jednoznacznie określić tę powieść jako dobrą. Na pewno jednak jest powieścią interesującą.

Motto ze „Zmierzchu Bogów” Ryszarda Wagnera nabiera na kartach „Kelnera doskonałego” coraz to nowych znaczeń. Sulzer napisał homoseksualną opowieść o rozłące i śmierci. Kogo interesuje tematyka obyczajowa, jaką nakreśliłem w mojej recenzji, na pewno sięgnie po tę książkę. Pozostałym zalecam ostrożność, albowiem to opowieść dość przewidywalna i generalnie może wywołać uczucie rozczarowania treścią.

Wydawnictwo MUZA, 2009

2009-05-22

"Komórka" Ingo Schulze

Trzynaście życiowych epizodów. Trzynaście niezwykłych tekstów o zwykłych ludziach. Trzynaście rozdziałów opowieści o szczęściu, przywiązaniu, o drodze twórczej i o sposobach wyrażania uczuć i emocji. Schulze stworzył pozornie bardzo proste teksty. Równie pozornie te opowiadania mogą wydawać się bardzo statyczne i pozbawione emocji. Myślę jednak, że „Komórka” to zbiór tekstów silnie oddziałujących na odbiorcę i wykorzystujących do tego minimum środków wyrazu. Dla tego niezwykłego połączenia formalnej prostoty i znaczeniowej głębi warto poznać najnowsze dokonanie niemieckiego prozaika.

Bardzo często bohaterem opowiadań Schulzego jest pisarz. Przebywa w Estonii i uczestniczy w polowaniu na cyrkowego niedźwiedzia. Doświadcza niezwykłej metamorfozy po zabiegu u ukraińskiej znachorki. Przeżywa dramat wyobcowania i zdrady w Egipcie. W pociągu wiozącym go do Budapesztu dokonuje rozliczenia ze swą dotychczasową twórczością. Czegokolwiek by nie przeżywał, jest wciąż tym samym człowiekiem, albowiem ze wszystkich kreacji Schulzego powstaje coraz bardziej wyraźny obraz samego autora, ze wszelkimi dylematami i wątpliwościami, jakie przeżywa. Dodatkowo opowiadania z „Komórki” opisują zarówno proces pisania i ujmowania w słowa przeżyć oraz doświadczeń, jak i sposób, w jaki pisanie wpływa na codzienne życie, nadając mu głębszego znaczenia. Bohaterowie tekstów Schulzego próbują na swój sposób opisywać rzeczywistość i z prób tych rodzą się dość ciekawe rozwiązania fabularne oraz wnikliwe analizy psychologiczne postaci.

Trudno wskazać opowiadania, które w tym zbiorze się wyróżniają. Z pewnością na uwagę zasługuje tytułowe, w którym autor pasjonująco zarysuje małżeńską psychodramę i napisze o konsekwencjach podawania innym swojego numeru telefonu. Jednym z ciekawszych jest tekst „Żadnej literatury albo polifonia w niedzielny wieczór”. Wbrew tytułowi, ta zgrabna etiuda o niepokoju duszy jest najlepszym literacko dokonaniem Schulzego i pokazuje, w jak przewrotny sposób pisarz potrafi bawić się słowami i nadawać im nowych znaczeń. Trzecim opowiadaniem, które warto wskazać jest „Kalkuta”. To taka współczesna wersja dziejów Oskara Matzeratha. Opowieść o niespełnionym muzyku i pewnej myszy, której nie może pozbyć się z mieszkania jest imiennie dedykowana Günterowi Grassowi.

Ważną rolę w tekstach Schulzego odgrywają kobiety. Ich wizerunki nie są jednoznaczne. Do końca nie wiadomo, czy Magda z „Wiary, nadziei, miłości nr 23” jest cyniczną uwodzicielką, czy wrażliwą uczuciowo kobietą, która daje się uwieść. Julia z „Niepokojów nocy sylwestrowej” to wielka miłość narratora, ale jednocześnie ucieleśnienie pewnej idei piękna, którą mężczyzna próbuje przenieść do codziennego życia. Dorothea z „Berlin Bolero” boryka się nie tylko z problemem alkoholowym, ale uosabia także życiowe lęki swego męża. Kobiety Schulzego wprowadzają do jego tekstów niepokój. Są postaciami, które prowokują, zastanawiają, zmuszają do refleksji. Dzięki wizerunkom kobiet ta proza jest bardziej wyraźna, bardziej frapująca, ale i bardziej intymna. Trzynaście tekstów zbioru „Komórka” to dość osobisty zapis doświadczeń z kobietami. Warto zwrócić uwagę na to, kim są dla autora kobiety i jak wieloznaczna jest przez nie proza niemieckiego twórcy.

„Komórka” ukazuje również, jak różnie można rozumieć pojęcie narratora i jak bardzo opowiadający historię może manipulować emocjami odbiorcy. Wiele z tych tekstów zawiera intrygujące puenty i wiele z nich rozpoczyna się tak naprawdę w momencie końca. Schulze opowiada trzynaście razy o podobnych problemach, ale za każdym razem zaskakuje kreacją tego, który opowiada oraz niedopowiedzeniami, jakie kryje w sobie większość opowieści. To wszystko daje złudzenie, że wciąż jest się „wewnątrz” tego wszystkiego, co opisuje autor. I to także powód, dla którego warto poddać się specyficznemu klimatowi tej prozy.

Trzynaście opowieści. Trzynastu bohaterów. Trzynaście dowodów na to, że można opowiedzieć proste, życiowe historie w sposób daleki od prostoty.

Wydawnictwo W.A.B., 2009

2009-05-20

"Afrykanin" J.M.G. Le Clézio

Piękna, wzruszająca i wartościowa książka. Rozważania na jej temat chciałbym zacząć od słów, jakimi Le Clézio kończy „Afrykanina”: „To do Afryki nieustannie wracam, do swojej dziecięcej pamięci. Do źródła moich uczuć i decyzji. Świat się zmienia, to prawda, i ten chłopiec, który tam stoi pośród bezkresu wysokich traw, w gorącym podmuchu niosącym zapach sawanny i przenikliwe odgłosy lasu, który czuje na wargach wilgoć nieba i chmur – jest ode mnie tak daleko, że żadna opowieść, żadna podróż nie pozwoli mi się z nim połączyć”.

Francuski noblista zabiera nas w wędrówkę do krainy własnego dzieciństwa i do Afryki, której już nie ma i po której pozostało jedynie ciepłe wspomnienie. Autor „Uranii” opisuje moment, w którym po raz pierwszy zetknął się z Czarnym Kontynentem i czas, kiedy jako mały chłopiec ten kontynent poznawał, oswajał. Z doświadczeń tych wyrasta także jego „Onitsza”, ale „Afrykanin” to proza dużo bardziej osobista, intymna i przez to piękniejsza.

We wspomnieniach Le Clézio czytamy o Afryce, ale i o człowieku, który tę Afrykę autorowi pokazał. Ojciec autora jest postacią, wokół której koncentrują się wspomnienia. Jest także punktem odniesienia dla rozważań na temat cywilizacyjnych różnic między Afryką a Europą oraz człowiekiem, którego życie znacząco wpłynęło na wrażliwość i sposób postrzegania świata przez Le Clézio. Ojciec wybrał życie wagabundy i samotnika. Po kilku latach pracy w Gujanie, odnalazł swoje miejsce w Afryce. Z dala od wojennej zawieruchy, jaka dotknęła Europę, z dala od francuskiej salonowości, o której ironicznie pisze autor, oraz z dala od ludzi. Samotność to doświadczenie, które dla ojca francuskiego noblisty było ceną, jaką przyszło mu zapłacić za realizację zawodowych planów i życiowych pragnień. Ten człowiek leczy chorych, ale próbuje uleczyć przede wszystkim swoją zranioną duszę. Duszę, której Le Clézio przyjrzy się dokładniej i opisze z całym szacunkiem oraz z zaangażowaniem.

Autor próbuje wyjaśnić, czym jest tytułowe miano i czy odnosi się jedynie do jego ojca. Francuski prozaik widzi w Afryce nie tylko egzotyczny kontynent. Czuje duchową więź z miejscem, które przecież na początku było mu całkowicie obce. Ta publikacja jest wyrazem miłości do ojca, ale przede wszystkim głębokiego uczucia przywiązania, jakim Le Clézio obdarzył Czarny Kontynent. Ta książka ukazuje zapachy, smaki, kolory Afryki. Jest z jednej strony bardzo drobiazgowa w opisie. Z drugiej mamy w niej do czynienia z szerszym, panoramicznym ujęciem afrykańskich zakątków. Sugestywność „Afrykanina” jest tak silna, że niemal czuje się na skórze wiatr z sawanny czy deszcz, który rosi ziemię. Rzadko kiedy literatura tak wiernie oddaje wrażenie przestrzeni, jej różnorodność, wielość barw i woni. Ta książka to nie tylko przejmujący zapis wspomnień, ale przede wszystkim zapadająca w pamięć kronika zdarzeń, któe ukształtowały poglądy Le Clézio i jego sposób postrzegania Afryki.

Myślę, że ta afrykańska opowieść jest bardzo wartościowa nie tylko dlatego, że opisuje świat, jakiego już nie ma. To bardzo osobista spowiedź i tekst próbujący dać odpowiedź na kilka egzystencjalnych rozterek, które przeżywa autor. W jego Afryce można się zakochać. Opisuje proces znajdowania własnego miejsca na tym kontynencie tak szczerze i ujmująco, że zakochać się można także w poszczególnych zdaniach z tej książki. I chociaż polscy wydawcy dość niefortunnie wystartowali z promocją noblisty po ogłoszeniu werdyktu Szwedzkiej Akademii, wydając najpierw wątpliwej urody „Uranię”, „Afrykanin” na pewno zmieni uprzedzenia tych, którzy nie byli w stanie przekonać się wcześniej do twórczości Le Clézio. Ta wzbogacona zdjęciami publikacja ujawnia bardzo osobiste myśli i tym samym pozwala poznać francuskiego prozaika z zupełnie innej strony.

Jeśli miałbym określić tę prozę jednym słowem, użyłbym określenia „baśniowa”. Ta opowieść to piękna baśń. Warto ją poznać, bo takich baśni życie już nie pisze. „Afrykanin” porusza wyobraźnię i wrażliwość w naprawdę niezwykły sposób.

Wydawnictwo Cyklady, 2008

2009-05-18

"Fruwająca dusza" Yoko Tawada

I znowu strzał w dziesiątkę Wydawnictwa Karakter! Czwarta książka i ponownie niezwykle wartościowa pozycja. Doskonała, przepiękna i poruszająca opowieść, której bohaterem jest senna rzeczywistość, ale która tak naprawdę w bardzo realistyczny sposób opisuje, jak żyją i co czują Japończycy, a przede wszystkim barwnie oddaje złożoność odległej kultury japońskiej, dla europejskiego czytelnika mimo wszystko nadal stanowiącej coś na kształt hermetycznie zamkniętego świata.

Risui pewnego dnia otrzymuje list ze szkoły niejakiej Kikyo, do której bardzo trudno jest się dostać i gdzie uczennice zgłębiają mistyczną tajemnicę Drogi Tygrysa. Kobieta udaje się w podróż do szkoły, ale do końca nie wiadomo, czy rzeczywiście jest w niej oczekiwana, bo wspomnienie listu wywołuje z czasem w Risui wątpliwości i do końca nie wiemy, czy zawierał zaproszenie, czy też odmowę przyjęcia do zgromadzenia Kikyo. Nie wiemy bardzo wielu rzeczy, a przede wszystkim tego, czym tak naprawdę jest tajemnicza szkoła i w jaki sposób ma wpłynąć na uczennice, odcięte od wpływów codziennego życia. W opowieści Risui – bo to ona jest także narratorką – pojawia się coraz więcej znaków zapytania i dzięki temu ta niezwykła opowieść gęstnieje, nabiera uroku, coraz silniej fascynuje.

Życie w szkole Kikyo organizują wykłady i studiowanie niezwykłej Księgi. Czym ona jest i co zawiera? Trop interpretacyjny nasuwają następujące słowa: „Tak jak człowiek, rodząc się, nie przynosi z sobą na świat jakiegoś konkretnego celu, tak samo jest z Księgą, ważniejsze jest to, że istnieje niż cel jej istnienia”. Księga może być konkretnym zapisem mądrości, jakie rozważać mają uczennice, może być jednak przede wszystkim symbolem tajemnicy, wobec której staje między innymi Risui. Trudno jednoznacznie określić, w jakim celu Kikyo gromadzi z dala od świata grupę kobiet i kim w istocie jest. Risui będzie poszukiwać przede wszystkim podobieństw między sobą a Kikyo. Z czasem jednak przekona się, że z różnych powodów musi się buntować przeciw temu, jak działa i myśli jej duchowa przewodniczka.

Oniryzm tej prozy ujawnia się już na samym początku. Tawada opisuje bardzo różne sny, które wzajemnie na siebie oddziałują. Snem wydaje się jednak przede wszystkim przestrzeń, w jakiej porusza się Risui. Marzenia senne odzwierciedlają także erotyczne pragnienia bohaterki. Wszystko wydaje się rozmyte i niestałe, dlatego też trudno uznać, które z opisywanych przez kobietę zdarzeń mają miejsce naprawdę. Znaczenie motywu snu jest tym bardziej istotne, że Risui cierpi na bezsenność i to, co przeżywa z czasem staje się snami dziejącymi się na jawie. Oniryzm „Fruwającej duszy” czyni z tej książki zaskakującą, przewrotną i niepokojącą opowieść, która z czasem staje się swoistym labiryntem zdarzeń i ich interpretacji przez Risui.

Yoko Tawada interesująco zmienia zarówno tonację swojej prozy, jak i środki wyrazu, którymi próbuje opisać Japonię ze snu. Metafory i symbole są nie tyle sugestywne, co przede wszystkim niepokojące. To czyni z „Fruwającej duszy” powieść, którą zgłębia się wciąż na nowo i która nieustannie zmusza do zadawania sobie pytań o to, czym jest świat, jaki poznajemy dzięki opowieści Risui. Lingwistyczne konstrukcje w narracji są przejawem tego, że wszystko, o czym czytamy jest mgliste, niejasne, niepokojące. Ta książka bowiem właściwie nie ma początku ani końca. Wrażenie jest takie, że pojawiamy się w świecie doznań i przeżyć Risui na chwilę, po czym opuszczamy go tak samo nagle, jak się pojawiliśmy.

To proza subtelna, elegancka i poruszająca. Tawada po mistrzowsku oprowadza nas po świecie, w którym nic nie jest do końca tym, czym się wydaje. „Fruwająca dusza” to prawdziwa magia słowa i dowód na to, że japońska literatura daje jednak klucz do rozumienia hermetycznego świata, o jakim wspomniałem na wstępie.

Wydawnictwo Karakter, 2009

2009-05-16

"Skugga Baldur" Sjón

To niezwykłej urody książka. Nie tylko dlatego, że jest opowieścią islandzką i że została napisana przez cenionego w Islandii twórcę i tekściarza znanej wokalistki Björk. Jej uroda to piękny język, umiejętność stopniowania napięcia i aura tajemniczości, jaka otacza głównych bohaterów. „Skugga Baldur” to opowieść, w której realizm i magia tworzą niespotykane połączenie. To książka, która porusza problem odrzucenia, samotności i smutku w sposób, jaki trudno jest porównać z jakimikolwiek innymi powieściami.

Mamy mroźny styczeń 1883 roku. Wielebny Baldur Skuggason wybiera się na polowanie. Lisica, na którą się czai, przeczuwa niebezpieczeństwo, ale to nie pozwoli jej uciec od śmierci. Czy tylko zwierzę zginie na tym polowaniu i czy ruda lisica nie jest jedynie symbolem wyrzutów sumienia, jakie gnębią Baldura?

Aby odpowiedzieć sobie na pytanie o tajemnicę, jaką nosi w sobie wielebny, cofamy się do roku 1868. Wówczas do wybrzeży Islandii przybija statek, na którego pokładzie znajduje się upośledzona umysłowo Syrena Jonsdottir. Dziewczyną zaopiekuje się Fryderyk B. Fridjonsson, który ukryje się wraz z nią przed światem w urokliwym otoczeniu Skarpy, gdzie odkrywać będzie wrażliwość Syreny i stopniowo poznawać tajemnicę jej pochodzenia.

Co łączy niezwykłą Abbę i tytułowego wielebnego od samego początku jest dość łatwe do przewidzenia, dlatego też nie będę o tym pisał szerzej. Sjón w swej malowniczej opowieści skupia się bardziej na Fryderyku i Syrenie. Mężczyzna przybywa do Islandii z Danii. W planie ma krótki pobyt na wyspie, chce jedynie sprzedać gospodarstwo rodzinne i wrócić do Europy. Fascynacja Syreną zmieni jego plany, a z czasem okaże się, że bliski kontakt z dziewczyną z Syndromem Downa, odmieni całkowicie życie Fryderyka. Śmierć Abby będzie dla niego wstrząsem i momentem, który pozwoli mu zrewidować życiowe poglądy. Fryderyk osobliwie pożegna dziewczynę i napisze do wielebnego list, w którym wyjaśni motywy swojego postępowania.

Tytułowa postać wielebnego wydaje się mieć co najmniej kilka znaczeń. Z czasem nie jesteśmy pewni, czy mamy do czynienia z postacią z krwi i kości, czy też symbolicznym odzwierciedleniem kilku myśli przewodnich tej opowieści. To, co przeżyje Baldur podczas polowania na lisicę, będzie swego rodzaju aktem ekspiacji. Nakreślona zrazu całkiem konkretnie sytuacja polowania na lisa, zmienia się w magiczne zdarzenie, w jakim doszukiwać się będziemy odpowiedzi na kilka pytań, jakie stawia przed nami rozwinięcie wątku Fryderyka i Syreny. Skugga Baldur bytuje zatem w tej opowieści głównie jako metafora. Widzimy, jak sprawiedliwość zaczyna triumfować i jak ukarany zostaje ktoś, kto zasłużył na karę. Wszystko to jednak dzieje się w mglistej, sennej scenerii pełnej niedopowiedzeń i tajemnic.

Ważne znaczenie w tej islandzkiej baśni – myślę bowiem, że mogę użyć takiego sformułowania w stosunku do powieści Sjóna – mają słowa Owidiusza z „Przemian”, które Fryderyk odczytuje z drewnianej tabliczki: „Wszystko się zmienia – ale nic nie ginie”. Mamy w tej książce do czynienia ze swoistymi metamorfozami; przemiany doświadcza nie tylko para ukryta przed światem w majątku Fryderyka, ale także wielebny, którego postać jest w tej opowieści tak wieloznaczna.

To także książka o języku i słowach. Syrena nie jest w stanie normalnie komunikować się ze światem. Fryderyk poznaje go poprzez dźwięki, które wiąże z konkretnymi treściami. W nowej mowie tworzy się nowy obraz rzeczywistości. Obraz piękny i taki, który zaprzecza okrucieństwu świata, w jakim upośledzona umysłowo dziewczyna skazana jest na izolację.

Przepiękna opowieść islandzka Sjóna to książka, która przenosi nas w przeszłość i na daleką, mroźną wyspę, aby powiedzieć o sprawach, które ważne są do dziś. To doskonałe połączenie skandynawskiego chłodu z ciepłem, jakie kryje w sobie opowieść o miłości, wrażliwości i umiłowaniu życia.

Wydawnictwo słowo/obraz terytoria, 2009

2009-05-15

"Piknik fryzjerów" Felicitas Hoppe

Pisarstwo Felicitas Hoppe jest bardzo hermetyczne. Proza niemieckiej autorki nie daje się oswoić, jest bardzo sucha i najeżona co najmniej trudnymi pułapkami lingwistycznymi (moje wyrazy uznania dla tłumaczy jej twórczości). Wiem, że to wygląda tak, jakbym programowo uwziął się na Hoppe, bo kiedyś skrytykowałem jej morską powieść „Pigafetta”. Trudno. Może i mam jakieś uczulenie na słowa tej pisarki, a może po prostu wydano kolejną przeciętną książkę jej autorstwa. Nagrody, jakie otrzymał „Piknik fryzjerów”, świadczą o tym, że zapewne jest to wartościowy zbiór opowiadań. Nic jednak nie poradzę na to, że ich lektura znużyła mnie tak samo, jak niegdyś czytanie „Pigafetty”.

Nie przekonuje mnie stwierdzenie Macieja Zembatego z okładki książki, że Hoppe wykorzystuje humor anglosaskiego rodowodu. Owszem, jest w jej tekstach sporo pure nonsensu i jest to zasadniczy trop do zrozumienia tej prozy. Wydaje mi się jednak, że wszystkie opowiadania są przede wszystkim bardzo mroczne, a o autorce można powiedzieć wiele, lecz nie to, że ma poczucie humoru. Nie ma się przy czym śmiać podczas lektury „Pikniku fryzjerów”, ale nie ma w tych tekstach także do końca mrocznego nastroju, o jaki autorka stara się zadbać, wykorzystując szereg środków stylistycznych i formalnych. Mój problem z Hoppe polega na tym, że trudno jest mi jednoznacznie stwierdzić, czy jej opowieści imitują życie, czy też się z niego ironicznie wyśmiewają. Niejednoznaczność fabularna i symboliczna tych dwudziestu opowiadań jest dosyć niepokojąca, ale chwilami odnosi się wrażenie, że jest to zbiór przypadkowo dobranych tekstów, do którego klucz ma tylko autorka i wcale nie chce się nim podzielić z czytającym.

Tekst tytułowy wydaje się jednym z ciekawszych. Misja fryzjerów, spotykających się co roku na pikniku, to misja, jakiej celem jest swoiste odradzanie życia na nowo. Ich fach staje się symbolem nadawania nowych znaczeń prozaicznym czynnościom; Hoppe próbuje tutaj także nazwać na nowo to, czego na co dzień doświadczamy i czego zwykle nie chce nam się definiować. Neosemantyczne gry autorki widać także w innych tekstach. Chłopiec brany za niedźwiedzia w klatce traci głowę w dosłownym i metaforycznym znaczeniu. Rycerska zbroja staje się czymś, od czego nie sposób się uwolnić. Skrzaty, które odwiedzają pewien hotel, zmuszają do głębszych refleksji egzystencjalnych. W końcu surowy ojciec o „źle zszytym sercu” pisze książkę o zającach, ale ten proces twórczy nie będzie tym, czym pozornie się wydaje. Jest zatem w „Pikniku fryzjerów” kilka ciekawych zabiegów formalnych, dzięki którym słowo ożywa na nowo. Niestety, to tylko chwilowe wrażenia, a teksty nie zapadają w pamięć na zbyt długo.

Jeśli chcecie przeczytać monolog opuszczonej przez kochanka-czeladnika, o adoratorach pewnej córki młynarza, o tajemniczym jeziorze pochłaniającym ciało kowala, o nieudanych podróżach życiowych wuja-celnika lub o pielgrzymce, której celem jest wymazanie z pamięci córki wspomnień o matce-artystce, można sięgnąć po debiutancką prozę Felicitas Hoppe. Można, ale niekoniecznie trzeba. Połączenie oniryzmu z groteskowymi grami lingwistycznymi to za mało, aby uznać tę prozę za niezwykłą. Mimo uznania w ojczyźnie autorki, ja się do niej jednak nie przekonałem. Tym, którzy nie znają „Pigafetty”, polecam zwrócenie uwagi na opowiadanie „Refektarz”, które niejako zapowiada morską tematykę podróżną wydanej przed kilku laty powieści. Tym, dla których nazwisko Hoppe jest obce, mogę poradzić przede wszystkim zachowanie dystansu wobec tego, co prezentuje autorka. Myślę, że Hoppe sama ten dystans utrzymuje, czyniąc swoją prozę naprawdę trudną.

„Piknik fryzjerów” to nie jest książka, do której można się przywiązać. Felicitas Hoppe nie jest autorką, z którą można poczuć jakąś emocjonalną więź. Otrzymujemy prozę wyniosłą, zbyt manieryczną i sztuczną. I nie obroni jej nawet to, że chwilami jest naprawdę błyskotliwie ironiczna.

Wydawnictwo Czarne, 2009

2009-05-13

"Piękno świata" Rafał Wojasiński

Autor „Piękna świata” zdobył parę nagród literackich i wydał kilka zbiorów opowiadań. Pomyślałem sobie, że obce jest mi jakieś ważne nazwisko, że coś mnie ominęło i nie poznałem autora, którego prawdopodobnie należy znać. Już sam dość pretensjonalny tytuł spowodował, że zabrałem się do lektury z mieszanymi uczuciami. Opowiadania z tego zbioru uświadomiły mi, iż jednak to nazwisko nie jest tak bardzo warte zapamiętania. „Piękno świata” to przyzwoicie skrojona proza, ale także proza, o jakiej można powiedzieć, że jest po prostu przeciętna.

Bohater-przewodnik Wojasińskiego to mistyk, teozof i gnostyk w jednym. Tak przynajmniej przedstawia siebie narrator „Przypadku Pika”, najciekawszego i najlepszego tekstu w tym zbiorze. To mężczyzna w średnim wieku, który wspomina swoją dotychczasową drogę twórczą i próbuje odpowiedzieć sobie na pytanie, jakie prawdy zapisywał w swoich tekstach i czy są one nadal aktualne. W opowiadaniu tytułowym mężczyzna snuje rozważania na temat urody wszystkiego, co go otacza; podkreśla wszechobecność Stwórcy i składa mu podziękowania za życie, jakim dane mu jest się cieszyć. Próbuje odnaleźć kompromis między twórczym pragnieniem samotności a społecznymi rolami, w jakich się znalazł. We wspomnianym „Przypadku Pika” bohater Wojasińskiego jest już nieco bardziej rozgoryczony, ale równie silnie skupiony na osobistych doznaniach i na tym, w jaki sposób postrzega otaczającą go rzeczywistość. Te dwa dłuższe teksty są interesującym zapisem egzystencjalnych dylematów, jakie przeżywa twórca. Może zbyt wiele tam mistycyzmu, zbyt wiele natchnionych odniesień do boskości, w końcu zbyt wiele subtelności (to naprawdę mało „męskie” opowiadania). Są to jednak teksty, które bronią tę książkę i tylko dzięki nim „Piękno świata” pozostaje na dłużej w pamięci. Pozostałe miniatury są już opowiadaniami mało przekonującymi i chwilami trudno jest jednoznacznie określić, o czym lub o kim traktują.

Jest w „Pięknie świata” kilka tekstów o samotności i o tym, jak niszczące może być wyobcowanie. Bohater opowiadania „Za rzeką” ukrywa się przed życiem za rzeczami-pamiątkami po ludziach, których darzył miłością i które wypełniają przestrzeń jego przygnębiającej sutereny. W „Zeznaniach” autor ukazuje niejednoznaczny obraz wiejskiego poety, w którego życiu brutalność miesza się z wrażliwością, a jego los staje się symboliczną wykładnią tego, jak różnie przez otoczenie może być postrzegana jednostka wybitna. „Śmierć chama” w dość przewrotny sposób ukazuje, jak umieranie osamotnionego gbura może być jednocześnie narodzinami w nim boskiego pierwiastka.

Niestety, kilka opowiadań mocno rozczarowuje. W „Wieczorze wigilijnym” dominuje przypadkowość, chaos. Trudno jednoznacznie orzec, czemu miało służyć napisanie tego tekstu. „Epilog” wydaje się zupełnie niepotrzebnym uzupełnieniem „Przypadku Pika”, natomiast „Dom Pawła” marnuje bardzo ciekawą koncepcję opowieści o domu, w którym dobrzy ludzie popełnili bardzo zły uczynek. Pozostałe teksty, których tytułów nie wymieniam, nie wzbudzają żadnych żywszych uczuć i są jedynie dobrymi warsztatowo opowiadaniami. Tylko warsztatowo dobrymi. Bo Wojasiński rzeczywiście potrafi pisać. Szkoda tylko, iż czasami ma się wrażenie, że pisze dla samego pisania, a teksty zebrane w „Pięknie świata” zostały dość szybko i chaotycznie skompilowane w zbiorek na potrzeby wydania.

A poza tym za dużo w tej książce piękna. Świat jest piękny, bohaterowie mają piękne dusze, w każdym elemencie rzeczywistości można odnaleźć znamiona piękna. Wszystko jest tak przepiękne, że… chwilami staje się po prostu mdłe. I to najpoważniejszy zarzut, jaki stawiam Wojasińskiemu. Pięknie to wszystko napisane, ale zupełnie bez wyrazu. Dwa opowiadania to za mało, aby „Piękno świata” uznać za książkę naprawdę interesującą.

Państwowy Instytut Wydawniczy, 2009

2009-05-10

"Starszy brat, młodszy brat" Filip Florian,Matei Florian

Zacznę od trawestacji tytułu jednoaktówki Jeremiego Przybory. Otóż czy wyobrażacie sobie Chrystusa chuligańskiego? Takiego, który brata się z Babą Jagą, potrafi porządnie przylać, usiłuje fruwać w powietrzu i nigdy nie nadstawia drugiego policzka? Książka braci Florianów zaczyna się od kilku słów o takim Chrystusie. A dalej jest już tylko coraz lepiej. Niezwykli przyjaciele ze słoika po musztardzie, młodzieńcze zabawy w Indian, różne znaczenia swędzącej głowy, ojczyzna jako upiorna przedszkolanka i… barwnie portretowany Bukareszt, rodzinne miasto Filipa i Mateia. Takiego pamiętnikarskiego dwugłosu jeszcze w literaturze nie było, dlatego jest to książka, którą trzeba koniecznie znać.

Filip Florian to twórca, którego polski czytelnik miał możliwość poznać, kiedy w ubiegłym roku nakładem Wydawnictwa Czarne ukazała się jego powieść „Małe palce”. Rumuński prozaik tym razem swoje przemyślenia skonfrontował z punktem widzenia młodszego brata. Matei Florian, młodszy brat Filipa, daje specyficzny, liryczny komentarz do słów brata, wchodząc w nim w dialog na temat przeszłości, rumuńskich drużyn piłkarskich, bukaresztańskiego osiedla i nieudanego pożycia małżeńskiego rodziców. Na kartach tej książki opowieści braci są wzajemnie weryfikowane i uzupełniane. Narracyjna dwugłosowość czyni z niej wiarygodne świadectwo życia w Rumunii lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych minionego wieku. Czasów, w których najpierw Filip, a potem Matei dorastali do odpowiedzialności za własne życie.

Myślę, że każdy z mężczyzn koncentruje się na zdarzeniach, osobach i pojęciach, które są wciąż ważne, wciąż nie do końca nazwane, nie całkiem zrozumiane. Mimo tego, że bracia tworzą wspólnie dość spójną opowieść o własnym dzieciństwie i że w tej opowieści dwa różne spojrzenia na te same zdarzenia dowodzą ich ważności, jest to jednak książka, która wyraża mimo wszystko dwa zupełnie inne światopoglądy i sposoby postrzegania świata. Widać wyraźnie, że liryczna narracja Mateia stoi w opozycji do konkretnego i często dosadnego nazywania rzeczy po imieniu przez Filipa. Młodszy brat prezentuje inny typ wrażliwości. Jego narracje zawierają elementy, które Filip pomija – celowo albo przez przypadek. Matei usiłuje ukryć się we własnym wnętrzu, podczas gdy pisanie Filipa jest mocno ekstrawertyczne. Obaj bracia próbują znaleźć wspólny sposób opowiadania o przeszłości, ale widać, że to, jak postrzegają zdarzenia minione jest wyrazem tego, jakimi mężczyznami są obecnie. A są przecież różni. Nie ukrywają tych różnic. Co więcej, podkreślają je i dzięki temu ich książka nabiera dodatkowej wartości.

Wspólnym mianownikiem zwierzeń braci są dwie miłości – miłość do piłki nożnej i miłość do matki. O ile o tej pierwszej potrafią pisać przekornie, dowcipnie i barwnie, o tyle uczucia wobec rodzicielki ujawniają się stopniowo i są bardzo skomplikowane. Z jednej strony Filip i Matei podziwiają matkę, która przez lata podejmowała się coraz to nowych wyzwań podczas nieobecności ojca. Z drugiej zaś, jest w nich żal o to, że w domu zaczął bywać pewien wojskowy, że nie zawsze można było znaleźć w matce wsparcie, że ich dom rodzinny nie był domem ciepłym i że częściowo winę za to ponosi właśnie ona. Dzieciństwo Filipa i Mateia było okresem, w jakim mężczyźni przeżyli wszystkie uczucia, które nie są obce dzieciom. Chociaż inaczej przeżywali niepokój z powodu dziwnej sytuacji rodzinnej, dzieciństwo każdego z nich było okresem oczekiwania. Obaj oczekiwali od rodziców zainteresowania i obaj musieli się mierzyć z tym, że nie zawsze skupiali na sobie ich uwagę. O wyobcowaniu ojca, o jego wiecznych ucieczkach od stabilności i odpowiedzialności szczegółowo opowiada przede wszystkim Filip. Brak ojca – dosłowny i symboliczny – znacząco wpłynął na obu braci i na kształt tej książki.

Opowieści braci Florianów cechuje niezwykła dynamika i plastyczność opisu. Obaj ukazują nam Bukareszt, jakiego nie znamy i obaj zabierają w niezwykłą podróż po zakątkach rumuńskiej stolicy. To jednak książka, która jest przede wszystkim podróżą, jaką bracia odbywają we własnej wyobraźni. I chociaż tak różni ich opisywanie zdarzeń i emocji, są przecież tak podobni do siebie. Bo tak naprawdę to książka o podobieństwach. O więzi między braćmi. I o wspaniałej przyjaźni, jaka ich łączy.

Wydawnictwo Czarne, 2009

2009-05-07

"Dziennik" Chuck Palahniuk

Peter Wilmot leży w śpiączce po nieudanej próbie samobójczej. W szpitalu odwiedza go żona Misty, która stosuje specyficzne tortury, polegające na wbijaniu szpilek w ciało Petera. Mężczyzna bowiem wydaje się już niczego nie czuć, a to książka przede wszystkim o odczuwaniu. O odczuwaniu grozy życia i zagubienia w nim; samotności i uczucia wyobcowania. To książka o tym, jak odczuwa się lęk i o tym, jak przerażające jest życie w pustce.

Palahniuk ujął swą powieść w formę zapisków. Kartki z pamiętnika pisze Misty, ale tak do końca nie można mieć pewności, kto jest prawdziwym narratorem tej przewrotnej opowieści. Jest w „Dzienniku” tak wiele niedomówień i tak wiele niejasności, że trudno z całą pewnością powiedzieć, kto i komu tę historię opowiada. Mistrzostwo autora polega na umiejętnym stopniowaniu napięcia i takim prowadzeniu fabuły, że wciąż zaskakuje czytelnika. Bo taka też jest rzeczywistość opisywana w „Dzienniku” – napięta, zaskakująca i mroczna. Palahniuk buduje nastrój grozy tak umiejętnie, że od lektury trudno się oderwać. Trudno do końca uwierzyć temu, co pisze Misty, a także trudno nabrać zaufania do któregokolwiek bohatera tej przejmującej opowieści.

Misty Wilmot ma wrażenie, że jej życie to reinkarnacja żywota Maury Kincaid i Constance Burton. Dwie artystki, dwie kobiety, dwie zagubione w świecie dusze. Z czasem można się przekonać, że stworzone przez Palahniuka postaci mają nam dać tylko częściowy obraz tego, kim naprawdę jest Misty. Zaczynamy natomiast coraz lepiej rozumieć z każdą kolejną stroną „Dziennika”, kim kobieta chciałaby być.

Życie Misty to pasmo porażek i gorycz niespełnienia. Kobieta nie odnajduje się ani w roli żony, ani w roli matki. Ratunek dają kolejne wypijane drinki, które wespół z aspiryną mają łagodzić ból Misty. Bo jej życie to pasmo bolesnych doświadczeń, z którymi coraz trudniej jej żyć. Misty skoncentrowana jest na własnej złości i bezradności, gdy tymczasem ogromne jej pokłady skrywają się w zamurowanych pomieszczeniach remontowanych domów, gdzie Peter pozostawił enigmatyczne zagadki słowne. Od zrozumienia tego, co zapisał mąż zależy zrozumienie tego, co dzieje się wokół Misty. Jej zwierzenia będą szły w parze z odczytywaniem tajemniczych przesłań, które Peter pozostawił po sobie. Czy to są jednak sygnały od człowieka, który nosi się z zamiarem samobójstwa, czy też Peter pozostawia Misty specyficzne ostrzeżenia, a stan, w jakim znajduje się obecnie, nie jest wynikiem przedawkowania środków nasennych?…

W moim odczuciu „Dziennik” to powieść z kluczem, analizująca wyobcowanie społeczne. Misty, będąca dzieckiem „białej biedoty”, wspomina życie w patologicznej rodzinie. Pewnego dnia znajduje się wśród amerykańskich nowobogackich, którzy od początku traktują ją jak intruza. Peter nie poślubia Misty - poślubia pewną ideę, jaką ona ucieleśnia. Współczesnego Kopciuszka wprowadza w życie dworskie, nie dając mu szansy na ucieczkę, kiedy czar pryska, a prawdziwe powody, dla których Wilmot wziął z nią ślub, docierają do Misty z całą wyrazistością. Bohaterka „Dziennika” jest nie tylko nieszczęśliwą żoną artysty-arystokraty, lecz także matką, której nie udaje się dotrzeć do nastoletniej córki. Misty to symbol zagubienia wewnętrznego. Tragiczna postać obrazująca konsekwencje przełamywania społecznych tabu, za którymi ukrywa się fasadowość życia amerykańskich milionerów. Ci ludzie portretowani są jako wyobcowana grupa także przez to, iż zamieszkują odciętą od stałego lądu wyspę Waytansea. Miejsce, w którym bogaci tworzą swoje własne eldorado. Miejsce, gdzie bohaterka (autorka?) dziennika czuje upokorzenie i wstyd. Miejsce, które zapłonie piekielnym ogniem w finale powieści, obrazując spełnienie marzeń oszukanej i zmęczonej życiem na Waytansea Misty.

Koncepcja artystycznego dziennika to doskonały sposób na sugestywne zobrazowanie stanów napięcia emocjonalnego, które towarzyszy życiu Misty Wilmot. To przejmująca wiwisekcja wyalienowanej duszy, która żyje wśród codziennych ograniczeń i wciąż z tęsknotą wspomina czas, gdy realizowała się twórczo. „Dziennik” to ciekawe i dokładne studium cierpienia oraz rezygnacji. Swoiste sprawozdanie z życia pełnego udręki. Misty nieprzypadkowo cytuje słowa Petera: „Zadaniem artysty jest dostrzeganie, zbieranie, organizowanie, archiwizowanie, zachowywanie, a potem napisanie sprawozdania”. Myślę, że Palahniuk w zadowalający sposób wywiązał się z zadania stworzenia takiego artystycznego sprawozdania.

Można na tę powieść patrzeć różnie. Jest w niej groza, smutek, jest bunt, złość, nienawiść i zapis niespełnionych pragnień. Jest w „Dzienniku” przede wszystkim ciekawie budowany obraz tego, w jaki sposób można umrzeć za życia. Trzeba sobie bowiem podczas lektury zadać pytanie o to, czyje życie ona opisuje. Rozczarowanego codziennością samobójcy w śpiączce czy jego zrozpaczonej żony, dla której życie także jest specyficznym rodzajem snu…

Wydawnictwo Niebieska Studnia, 2008

2009-05-06

"To oślepiające, nieobecne światło" Tahar Ben Jelloun


10 lipca 1971 roku życie Salima zamienia się w piekło. Marokański wojskowy zostaje osadzony w więzieniu po nieudanym zamachu na króla Hassana II. Salim nie przypuszcza, że przekroczenie więziennych murów będzie dla niego początkiem doświadczenia, które zmieni całe jego życie. Tazmamart nie jest bowiem zwykłym więzieniem. To miejsce, w jakim przyjdzie Salimowi umrzeć za życia. Miejsce, w którym brak tytułowego światła będzie jednocześnie brakiem nadziei na to, że kiedykolwiek będzie można wydostać się z podziemnej celi przypominającej grób. Tahar Ben Jelloun spisując dzieje człowieka, który za życia przeżył piekło, konstruuje jednocześnie przejmującą opowieść o duchowym odrodzeniu, o odnalezieniu światła w nieprzeniknionym mroku, o stawaniu się człowiekiem w nieludzkich warunkach i o tym, że można ożyć nawet wtedy, gdy jest się pochowanym za życia.

Trudno jednoznacznie określić tę powieść. Z jednej strony jest to wyrazisty przykład współczesnej literatury łagrowej. Ben Jelloun opisuje próby ocalenia człowieczeństwa w warunkach, w jakich bycie człowiekiem wydaje się niemożliwe. W tym aspekcie „To oślepiające, nieobecne światło” przypomina „Inny świat” Herlinga Grudzińskiego. Z drugiej strony jest to jednak książka tak subtelna i finezyjna, że wydaje się niemożliwe, by o okrucieństwie pisać w tak łagodny sposób. W takim rozumieniu jest to intymny pamiętnik, spisany przez autora w hołdzie wszystkim męczennikom współczesnych obozów zagłady.

Salim oraz inni więźniowie Tazmamartu nie widzą światła zarówno w sensie dosłownym, jak i metaforycznym. Wszyscy stapiają się z wszechobecnym mrokiem, ale to mrok przede wszystkim duszy, bo uwięzieni w większości nie znajdują w sobie nadziei na to, że uda im się przetrwać w zamknięciu. „Noc nie była nocą, bo nie istniały już ani gwiazdy, ani księżyc, ani niebo. My sami byliśmy nocą”. Salim próbuje z tej nocy się wydostać, a więźniowie, którzy umierają, poddają się jej sile. Wieczna noc Tazmamartu ma niszczącą siłę i bardzo trudno jest ją przezwyciężyć. Ben Jelloun pisze o próbach „wychodzenia z nocy” i o tragizmie tych, którym to się nie udało.

To nie jest jednak mroczna książka. Tytułowe światło stanowi przeciwwagę do realnych ciemności, w jakich żyją marokańscy więźniowie. Salim bardzo tęskni za prawdziwym światłem, ale żeby wyjść mu naprzeciw w realności, musi rozświetlić najpierw swoją duszę. Pomaga mu w tym modlitwa, recytowanie Koranu, wchodzenie w dialog z samym sobą na płaszczyźnie mistycznego uniesienia. Religia jest dla Salima wartością, dzięki której może się pogodzić ze swoim losem i mimo wszystko żywić nadzieję na to, że ten los się odmieni. Okazuje się, że przywiązanie do religii będzie skuteczniejszym sposobem uwolnienia się od więziennych ograniczeń niż samobójstwo lub realna próba ucieczki, podejmowane przez innych więźniów. Salim przyjmuje wszystko to, co go spotyka z coraz większą pokorą. Jego walka z więziennymi ograniczeniami nie ma charakteru dosłownego. Bohater toczy walkę o to, by wytrwać w mroku, wytrwać ze sobą, wytrwać w nadziei na to, że jego cierpienia mają sens i niebawem się skończą.

„To oślepiające, nieobecne światło” jest powieścią, w której brutalność rzeczywistości w niezwykły sposób zestawiona jest z duchową łagodnością Salima. Im więcej upokorzeń znosi, im więcej makabrycznych doświadczeń przynosi mu codzienna wegetacja w Tazmamarcie, tym subtelniejszy staje się ton, w jakim więzień wyraża swoje tęsknoty, pragnienia, oczekiwania i wizje. Zderzenie naturalistycznych opisów otoczenia z liryzmem opowieści o duchowym odrodzeniu jest w powieści Ben Jellouna stale obecne i ustawicznie utrzymuje czytelnika w napięciu.

To także wspaniała opowieść o wybaczaniu. Salim wspomina ojca, którego opisuje w następujących słowach: „Kochał elegancję, przepych, przyjaźń możnych i przyjemność zabawiania ich”. Początkowo wydaje się, że ojciec, który o nim zapomina i wypiera się go w obecności króla, jest człowiekiem, którego Salim nienawidzi. Okazuje się, że można wybaczyć nawet komuś, kogo przestaje się kochać. Więzienna rzeczywistość uczy Salima nie tylko pokory wobec życia, ale także daje mu niezwykłą umiejętność wybaczania. Ojcu, oprawcom w Tazmamarcie, samemu sobie.


Ben Jelloun finezyjnie połączył wątki orientalne z uniwersalnymi prawdami dotyczącymi istoty człowieczeństwa. To książka o marokańskim więźniu, ale jednocześnie symboliczna opowieść o duchowym odrodzeniu. To opowieść orientalna, ale jednocześnie bliska europejskiemu odbiorcy. Mroczna, ale i pełna światła. Takiego, które jest obecne i nie oślepia.

2009-05-03

"Low-tech" Michał Olszewski

"Olszewski kreśli swą własną wizję, projekt życia, a tytułowe „low-tech” staje się kategorią poznawczą, której zrozumienie ma być jednocześnie punktem wyjścia do tworzenia nowego ładu architektonicznego w wymiarze symbolicznym. Autor poprzestaje jednak na samym projektowaniu, a tytułowe hasło jest neologizmem, który niczego w sobie nie niesie. Trudno dziennikarzowi napisać prawdziwą powieść, dlatego ta książka to jedynie przykład literackiej publicystyki. „Low-tech” jest wyrazem proekologicznych przekonań Olszewskiego. Dawał im kiedyś wyraz w płomiennych felietonach na łamach krakowskiego wydania „Gazety Wyborczej”, a teraz próbuje sprzedać raz jeszcze. Niestety, ja tego nie kupuję."

Wydawnictwo Literackie, 2009

Całość tekstu na stronie artPAPIERU

2009-05-02

"Szaleństwo psychiatry" Jehudit Hendel

Państwowy Instytut Wydawniczy pozwolił polskiemu czytelnikowi poznać naprawdę ciekawą pisarkę izraelską. Dotychczas ze współczesną literaturą Izraela kojarzone były przede wszystkim takie nazwiska jak Etgar Keret czy Zeruya Shalev. „Szaleństwo psychiatry” to zmieni, a Jehudit Hendel zaprezentuje całkiem przyzwoity kawałek pisarstwa psychologicznego i obyczajowego.

Główny bohater powieści, Elchanan Gil, jest lekarzem, który leczy dusze innych, ale ma naprawdę spory problem z własną. Elchanan przez lata z pasją podglądał (w sensie metaforycznym i dosłownym) rodzinne życie swego najlepszego przyjaciela Joela. Po tragicznej śmierci mężczyzny Elchanan wiąże się z jego żoną. Dramat psychiatry rozpocznie się w momencie, kiedy uświadomi on sobie, że związek nie daje mu pełnej satysfakcji, a widmo nieżyjącego Joela wydaje się być stale obecne między Elchananem a Jael. Bohater skonfrontuje się z nowymi życiowymi rolami. Nie będzie już tylko lekarzem, stanie się mężem, a potem ojcem. Dodatkowo pozna smutną rodzinną tajemnicę i zrozumie, dlaczego przez lata tak zachłannie podglądał z okna własnego mieszkania to, jak żyli na co dzień Jael i Joel.

Elchanan już na samym początku wyznaje: „Moje życie to niepołączone fragmenty”. Małżeństwo i ojcostwo spowodują, że jego życie nie będzie już fragmentaryczne. Oczekiwania względem niego ma nie tylko żona, ale także melancholijna matka i rodzina Jael. Bohater będzie nimi przerażony. Także świadomością, iż związek z Jael jest dla niej jakąś formą rekompensaty po stracie męża. Najważniejsze dla zrozumienia tej powieści będzie jednak nie to, co się dzieje wokół Elchanana, ale jego myśli i uczucia, z którymi coraz trudniej jest mu się mierzyć.

Trudności emocjonalne psychiatry są wynikiem wielu przeżyć, jakie już wcześniej ukształtowały jego spojrzenie na przyszłą żonę. Niewątpliwie najważniejsza jest zazdrość. Najpierw o to, że przyjaciel żyje z kobietą tak mu bliską. Później zazdrość wywołana pojawieniem się syna, któremu Jael poświęca zbyt wiele uwagi. Lęki Elchanana wynikają także z niemożności pogodzenia się z tym, iż Joel nie żyje i z trudności, jakie mężczyzna ma w podjęciu odpowiedzialności nie tylko za własne życie. Egzystencjalny dramat opisany przez Jehudit Hendel rozgrywa się na bardzo wielu płaszczyznach, ale wniosek, do jakiego dochodzi się podczas lektury jest jeden – nie sposób zmienić rzeczywistości wokół, jeśli nie zacznie się od zmiany samego siebie. Nieprzypadkowo bohaterem tej powieści jest lekarz, który przez dłuższy czas jest przekonany o własnej omnipotencji. Dylematy, z jakimi będzie się mierzyć Elchanan, uświadomią mu, że materią, którą najtrudniej zmieniać, jest dusza ludzka.

Warto zwrócić także uwagę na to, w jaki sposób Hendel ukazuje kolejne etapy rozwoju tytułowego szaleństwa. Nie mamy tutaj żadnych onirycznych wizji popadania w obłęd ani spektakularnych czynów w rodzaju próby samobójczej. Elchanan zrozumie własną bezsilność przede wszystkim dzięki konfrontacji z bezsilnością innych. Popadając we własne szaleństwo, uważniej przyjrzy się cierpiącej od lat na depresję pacjentce, przeanalizuje życie zawodowe, dostrzeże w pełni trudność swojego fachu. Najbardziej przejmujące będzie jednak to, że swoimi lękami Elchanan nie będzie potrafił podzielić się z innymi. Trudność w dotarciu do skomplikowanej sfery przeżyć mężczyzny obrazować będzie zwłaszcza przejmujące zakończenie powieści.

Myślę, że izraelska pisarka stworzyła naprawdę poruszające studium ludzkiego zagubienia. Historia popadającego w szaleństwo psychiatry jest jednocześnie symboliczną opowieścią o samotności i o tym, jak trudno jest się z niej wydobyć. Mimo ponurej tematyki, nie jest to bynajmniej książka, która przygnębia. W moim odczuciu stanowi wyraz autorskiej troski o kondycję człowieka zagubionego i utrapionego. Ta troska owocuje powieścią dojrzałą, mądrą i przejmującą. Jest w niej mimo wszystko dużo nadziei. Ona jest obca Elchananowi, ale bardzo widoczna zwłaszcza w finałowej scenie opowieści.

Państwowy Instytut Wydawniczy, 2009

2009-05-01

"Czerwona Orkiestra" Andrzej Mandalian

Czerwona Orkiestra - radziecka siatka szpiegowska, działająca prężnie na zachodzie Europy podczas drugiej wojny światowej. Autobiograficzna opowieść Andrzeja Mandaliana w dwóch odsłonach nieprzypadkowo odwołuje się do tej nazwy. Czerwona Orkiestra wciąż odgrywa swą melodię w uszach tego, który wydaje się nie rozumieć, czy przed laty jako młody chłopak był swej radzieckiej ojczyźnie oddany, czy przeciwko niej spiskował. Ta książka nie jest bowiem sentymentalną podróżą do lat minionych. To przede wszystkim pasjonująca opowieść o narodzinach tożsamości narodowej, o oswajaniu sowieckiej Rosji i jednoczesnym odnajdywaniu w niej własnej… polskości. Mandalian urodził się w Chinach, nazwisko ma ormiańskie, przez lata wychowywany był w Związku Radzieckim, a dzisiaj zastanawia się nad tym, co to znaczy być Polakiem. Na kartach „Czerwonej Orkiestry” przeniesiemy się do okrutnej i smutnej rzeczywistości drugiej wojny światowej, która stopniowo wkracza do Moskwy. Nie jest to jednak książka ani okrutna, ani smutna. To ujmujący poetycką głębią i szczerością zapis tego, jak autor zmaga się z indyferentyzmem narodowym, jakie te zmagania mają konsekwencje dla jego dorastania i z jakimi wątpliwościami wiążą się współcześnie.

Mandalian rozpoczyna od wspomnień z obozu pionierskiego, kończy na kreśleniu własnej drogi twórczej i drogi dojrzewania do bycia poetą. Pomiędzy tymi dwoma okresami odnajdziemy zdarzenia, ludzi, myśli i uczucia, które po latach nazywane są na nowo i w świadomości autora nabierają nowych znaczeń. Zaskakujące jest to, z jakim bohaterem mamy do czynienia na początku i na końcu książki. Chłopiec, którego fascynują obozowi koledzy i namiastka wolności, jaką ten obóz daje, przeradza się w dojrzałego mężczyznę, któremu trudno jest pożegnać się z wieloma bolesnymi wspomnieniami. To wciąż jednak ten sam człowiek, chociaż stale powracają do niego wątpliwości, związane z narodową przynależnością.

Mimo tego, że „Czerwona Orkiestra” opisuje wiele dramatycznych rozterek i jest w gruncie rzeczy książką o duchowym niepokoju, jest w niej jednak wiele humoru i groteski, która w oryginalny sposób pozwala połączyć radość, smutek, niepokój i nadzieję – a wszystkie te emocje opowieści Mandaliana wyrażają bardzo bezpośrednio. Zasadnicze wątpliwości ujawniają się w książce już na samym początku, w następujących słowach: „Kimże byłem wtedy, u licha? Przybranym pociotkiem Trzeciego Rzymu? Zruszczonym Żydem Wiecznym Tułaczem? Zmoskalonym Ter-Armeńczykiem?... Rossija, Rossija, kak tiebia zwať! – jak powiada z litewska pewien mój znajomy z Nowej Wilejki”. Autor będzie rozmyślać o tym, kim jest przez pryzmat tego, kim się stawał. Te refleksje, bliskie także wspomnianemu Tadeuszowi Konwickiemu, osadzone są w kontekście mitów, stereotypów, kultury i historii – nie tylko radzieckiej Rosji. Pytanie bowiem o to, czym Rosja była przed laty i czym jest teraz stanowi u Mandaliana symbol niepokoju, który nie pozwala mu do końca określić siebie mianem Polaka. Myślę jednak, że w tych opowieściach polskość nie tyle się w autorze rodzi, co jedynie gruntuje, nabiera dojrzałych kształtów, staje się w pełni przeżywana. Bo chociaż to barwna opowieść o realiach życia w Związku Radzieckim, jest to przede wszystkim książka, w której polska tożsamość autora ujawnia się coraz silniej i coraz bardziej przekonująco.

Podoba mi się sposób, w jaki Mandalian portretuje świat, w którym dorastał i uczył się życia. Jest w tej książce fotograficzna dokładność w opisach Moskwy, do jakiej najpierw wojna wkracza, a potem próbuje niepostrzeżenie odejść. Jest dużo subtelnego piękna w warstwie opisowej, chociaż przecież poznajemy rosyjską stolicę nękaną i przez terror, i przez wojenny głód. Jest w tej książce wiele szacunku do kultury oraz mentalności Rosjan i jest poetyckie podziękowanie za to, jakim człowiekiem Rosja Mandaliana uczyniła. „Czerwona Orkiestra” to także źródło interesujących spostrzeżeń dotyczących narodu rosyjskiego. Jest choćby takie wyznanie: „(…) Słynna tajemnica duszy rosyjskiej na tym właśnie polega, na tej ucieczce przed codziennością, na tym somnambulicznym wędrowaniu byle gdzie, byle dalej od otaczającego ją życia”. Myślę, że Mandalian przez pewien okres życia także wędrował po omacku pośród rojeń o swej narodowej przynależności i też uciekał od prawdy o samym sobie. Ta książka jest dowodem odwagi. Odwagi spojrzenia w głąb siebie i zmierzenia się z egzystencjalnymi wątpliwościami, których analiza przyniesie niewątpliwą korzyść.

Andrzej Mandalian rozlicza się z historią i z samym sobą. Zadaje pytania o znaczenie przeszłości i wracając do niej, usuwa kurz z lat, o których można opowiedzieć barwnie, choć przecież barwne nie były. A „Czerwona Orkiestra” to naprawdę książka pełna barw. Bardzo ciepła. I przejmująco szczera. Na taką szczerość nie wszyscy potrafią się zdobyć.

Wydawnictwo Sic!, 2009