2009-06-29

"Gorączka w Hawanie" Leonardo Padura

Tak się zdarza, że kiedy sięgam po jakąś kryminalną opowieść, zawsze trafiam do interesującego miasta. Miałem więc okazję przyjrzeć się bliżej Rejkiavikowi w powieści „Trzeci znak” Yrsy Sigurðardóttir i wędrować ulicami Frankfurtu nad Menem na kartach „Zbyt pięknej dziewczyny” Jana Seghersa. Tym razem, idąc tropem kryminalnego wątku, przemierzałem Hawanę. Dzięki wydawnictwu Znak napisana blisko dwadzieścia lat temu powieść Leonarda Padury wprowadza polskiego czytelnika w mroczną opowieść z ciepłą, kubańską zimą w tle.

Mamy początek 1989 roku i dowiadujemy się, że w noc sylwestrową przepadł bez wieści dyrektor firmy należącej do Ministerstwa Przemysłu. Szybko okazuje się, że Rafael Morín jest znajomym z dawnych lat prowadzącego śledztwo porucznika Maria Condego i że człowiek ten bynajmniej nie jest tak wspaniałym, wielkodusznym i czystym etycznie obywatelem, za jakiego mieli go wszyscy ci, z którymi pracował i żył. Zniknięcie Rafaela związane jest z kilkoma wątkami, które snute są malowniczo przede wszystkim dlatego, iż w tle poznajemy codzienność Kubańczyków i różne oblicza Hawany, po której wozi porucznika jego współpracownik sierżant Manuel Palacios. I choć historia rozwija się niespiesznie, choć toniemy w oparach tytoniowego dymu i dużych ilościach rumu, który wlewają sobie do gardeł bohaterowie książki, jest to jednak opowieść, która może zaciekawić. Tym bardziej, że w tle mamy wątek miłosny i opowieść o pięknej Tamarze, żonie Rafaela i obiekcie westchnień nieszczęśliwego Condego jeszcze z czasów szkolnych.

Jak to w klasycznym kryminale, najbardziej wyrazista powinna być postać prowadzącego śledztwo. I jest tak w istocie. Mario Conde to mężczyzna, który z początku nie budzi sympatii. Rozpoczyna dzień skacowany, nie może się utrzymać w pozycji pionowej, utyskuje na to, że szef odbiera mu wolny weekend i każe zajmować się sprawą, która go nie interesuje. Kiedy Conde zapozna się bliżej z tym, czym się ma zajmować, zrozumie dość szybko, że prowadzone przez niego śledztwo nie będzie takie zwyczajne. Rafael bowiem od lat budził zazdrość Condego. Porucznik zazdrościł mu dziewczyny, nieposzlakowanej opinii wzorowego ucznia i studenta, wspaniałej kariery i umiejętności porywania tłumu za pomocą płomiennych przemów. Podczas gdy Rafael zdobywał kolejne dyplomy i odznaczenia, Conde zmagał się z licznymi wątpliwościami natury egzystencjalnej i w efekcie został policjantem, zgorzkniałym i smutnym.

Bo Conde to tak naprawdę bardzo wrażliwa dusza i możemy się o tym niejednokrotnie przekonać. Chciał zostać pisarzem, nie udało się. Jaką książkę chciał napisać? „Coś eleganckiego i wzruszającego, bo choć natknął się w życiu na zbyt wiele rzeczy łączących te dwie cechy, jakoś coraz bardziej ich potrzebował”. Tymczasem w swym trzydziestoczteroletnim życiu zaliczył jedynie dwa rozwody i boryka się z samotnością, choć potrafi być także przyjacielem o wielkim sercu dla Carlosa Chudego, który po latach nie jest już ani chudy, ani też zdrowy i wydaje się, że jego czas jest policzony. Mario Conde to mężczyzna smutny i rozżalony, ale nie traci przez to uroku osobistego, co dostrzega Tamara i dość szybko z żony opłakującej zaginionego męża staje się nęcącą kochanką, w której ramionach Conde próbuje zapomnieć o tym wszystkim, co mu się w życiu nie udało.

Padura wplata do narracji szereg wspomnień z młodości swojego porucznika, dzięki czemu lepiej rozumiemy motywy jego postępowania i dokładniej poznajemy ludzi, z którymi podczas śledztwa się styka. Dzięki retrospekcjom możemy także zbudować sobie w wyobraźni własny obraz Rafaela i snuć rozważania na temat tego, co się z nim stało. „Gorączka w Hawanie” jest zatem powieścią o tym, w jaki sposób przewrotnie przeszłość łączy się z teraźniejszością i o tym, co z tego może wyniknąć. A wszystko w interesującej scenerii Hawany, która tętni życiem i w której jest bardzo ciepło, bo to przecież kubańska zima.

Realia życia w komunistycznej Kubie to dodatkowa atrakcja tej książki. Zdezelowane łady jeżdżące ulicami, punkty Komitetu Obrony Rewolucji inwigilujące mieszkańców na każdej ulicy, pyszne potrawy, ich smaki oraz zapachy – choćby cygara. Nieodłączne „towarzyszu” przy każdej rozmowie i sygnały o tym, że najczęstszym przestępstwem w kraju jest ucieczka z niego w wiadomą stronę, w wielu przypadkach przypłacona życiem. Ulice, skwery, urocze hawańskie knajpki i muzyka, która łagodzi obyczaje i nastroje. Mimo zimy w Hawanie, jest tam gorąco i kolorowo. A Padura zręcznie tę hawańską gorączkę opisuje.

Tych, których – jak mnie – zaintrygują losy porucznika Condego, z pewnością ucieszy fakt, że już niebawem wydana zostanie kolejna książka Padury. Tymczasem zachęcam do egzotycznej podróży do Hawany. Kryminalnej, ale nęcącej.

Wydawnictwo Znak, 2009

2009-06-27

"Śmierć czeskiego psa" Janusz Rudnicki

Z góry przepraszam purystów językowych za słownictwo, jakiego użyję w mojej recenzji, ale recenzowana pozycja jest tak „soczysta” językowo, że kilka wulgaryzmów wzmocni jedynie zainteresowanie nią.

Trudno znaleźć wspólny mianownik dla osiemnastu opowiadań zawartych w najnowszym zbiorze Janusza Rudnickiego. Nie wiem, czy jest sens szukać takowego, bo po pierwsze, to opowiadania o różnej tematyce, po drugie, różnej jakości literackiej i po trzecie, „rozkwitające”. Dlaczego? Z każdego z tych tekstów powstaje właściwie kilka kolejnych, bardzo często zostały napisane dzięki artykułom prasowym czy notatkom encyklopedycznym, prawie wszystkie opisują jedną sytuację, ale z niej rodzą się następne i w taki oto sposób te teksty żyją sobie własnym życiem. „Śmierć czeskiego psa” to książka, przy której lekturze pojawić się może śmiech, ale także łzy. To śmieszna książka, ale i gorzka jednocześnie. Humor, jaki znamy już z poprzednich książek Rudnickiego, jest tutaj także sposobem wyrażenia prawd niewygodnych, smutnych, zatrważających. Opowiadania te, nasycone wulgaryzmami, wyrastają z prozy życia, ale jednocześnie poruszają problematykę uniwersalną, z sensem życia i śmierci na czele. To książka, w której człowiek człowiekowi… psem, wilkiem i człowiekiem. Książka wielobarwna i fascynująca. Wzbudzająca naprawdę bardzo wiele emocji.

Tytułowe opowiadanie mówi o tym, że można zjeść czeskiego psa, zrobić coś dla Niemiec, nie będąc Niemcem i stać się Cyganem, którego się ściga. Zwariowane? Bynajmniej. Rudnicki już od pierwszych stron próbuje zdefiniować pojęcie stereotypu i niemiłosiernie wyszydza wszelkie stereotypowe myślenie o różnych nacjach. Robi to poważnie, ale także w sposób groteskowy. W „Jeżdżąc” tłumaczy Niemcowi, że dla Polaka niepotrzebne jest żadne dodatkowe słowo, by wyrazić się o sąsiedzie negatywnie. Wyjaśnia różnicę między słowami „Polen” (Polacy) i „pollen” (pyłki), opisując ostrzeżenia przed inwazją pyłków kwiatowych, których Niemcy powinni się wystrzegać („Achtung, die Pollen kommen!”) . W „Robaczywym pacierzu” omyłkowo osadzony w niemieckim więzieniu Polak ośmieszy Niemców, ale wystawi także złe świadectwo Polakom – obu nacjom ze wskazaniem cech uznawanych przez sąsiadów za wady. W tym tekście dowiemy się także, dlaczego Czesi, Francuzi, Niemcy i Polacy są popierdoleni.

Polskość boli Rudnickiego i to widać bardzo wyraźnie. Polskość to pijackie zwidy po weselu, to rodacy masowo oddający krew za Odrą, bo tam płacą, a w Polsce tylko czekoladę za to dają. Polak nie zna języka niemieckiego, żyjąc i pracując w Niemczech, Polak to prosty gastarbeiter bez ambicji i marzeń. Ostatecznie Polak to nadwrażliwy człek, który zamienia się z emerytowanego nauczyciela w klauna, a potem wariata. Czy jednak tylko takie świadectwo autor wystawia polskości? Niekoniecznie. Z Polski i Polaków Rudnicki potrafi się szczerze śmiać i sentymentalnie rodaków wspominać. To kolejny dowód na to, że ta książka nie jest jednoznaczna i że opisuje pewne sprawy z kilku punktów widzenia naraz.

Zasadniczą część zbioru stanowią teksty, w których autor podąża tropami znanych postaci. Opowieści biograficznych w „Śmierci czeskiego psa” co nie miara. Dość wspomnieć Hansa Christiana Andersena, Jamesa Joyce’a, Almę Mahler-Werfel czy Marka Hłaskę. Każdą z opisywanych postaci Rudnicki traktuje bardzo podmiotowo. Przygląda się temu, jak żyli, co myśleli, jak postępowali i… ocenia ich, bo jakże miałby nie oceniać, skoro to opowiadania mające na celu demaskowanie stereotypów.

Jest wśród tych tekstów kilka niezbyt udanych albo takich, które jednak zachwytu nie wywołają. W „Tu stacja Kędzierzyn-Koźle!” dochodzi do zapętlenia w absurdzie i grotesce, bo autor zwyczajnie z tym przesadza. „Jednoblatówka” sprawia wrażenie tekstu nijakiego, w „Na wzgórzu” specyficzne stwarzanie świata à rebours przez człowieka-psa wywołuje lekki zawrót głowy i wrażenie, że tekst ucieka w trudne do zrozumienia rejony purenonsensu.

Nic to jednak. Kilka niezbyt atrakcyjnych tekstów nie powoduje, że ta książka przestaje być atrakcyjna. Jest taka, i to z wielu powodów. Autor „Chodźcie, idziemy” po raz kolejny udowadnia, że pióro ma lekkie i potrafi nim zręcznie się posługiwać. Dlaczego warto sięgnąć po „Śmierć czeskiego psa”? Choćby po to, by znaleźć odpowiedź na kilka bardzo ważnych pytań. Czym skończy się sentymentalna podróż do sycylijskiej Taorminy dla głupiego Augusta, przypominającego wzdychającego i cierpiącego bohatera Goethego? Co się stanie, kiedy… stanie kolej krzesełkowa, a w garści pozostanie gromnica? Czy zgrabniej przełożyć na język czeski „stoję jak chuj w rynnie” czy „stoję jak chuj w torcie”? Jakie refleksje mogą zrodzić podróże kolejowe ze współpasażerami, którzy zabawiają się własnymi zębami?

Myślę, że każdy znajdzie w tym zbiorze tekst mu bliski. Myślę także, że one wszystkie bardzo wyraźnie pokażą, jak niezauważalna może być granica między tym, co śmieszne a tym, co tragiczne.

Wydawnictwo W.A.B., 2009

2009-06-26

"Kobiety i władza" Magdalena Środa

Mógłbym powtórzyć za Adasiem Miauczyńskim z „Dnia świra” – nie jestem w pełni mężczyzną. Nie zajmuję się budową domu, nie sadzę drzewa, ani w głowie mi płodzenie syna. Nie mam na to czasu, możliwości i ochoty. Wolę za to czytać książki, z których dowiedzieć się mogę trochę na temat tego, co to znaczy być mężczyzną w pełni, jak bardzo determinuje działania płeć i kto z kim tak naprawdę walczy na tym płciowym froncie, na którym coraz głośniej słychać o zwycięstwach kobiet i rozstawianiu mężczyzn po kątach. Publikacja Magdaleny Środy jest lekturą mądrą i ciekawą. Mądrą, ponieważ daje obraz tego, czym tak naprawdę w Polsce jest męskość i kobiecość oraz przytacza sporo wypowiedzi teoretyków myśli społecznej i filozofów, ukazując na przestrzeni lat ewaluację modelu męskości i kobiecości oraz zadając jednocześnie pytania o to, dlaczego utrwaliły się takie, a nie inne stereotypy i czy można z tym obecnie coś zrobić. Ciekawą, bo świeżą, dynamiczną i chwilami bardzo przekonującą.

„Kobiety i władza” to książka skierowana do kobiet, ale także książka, którą powinien poznać mężczyzna – nieważne, czy czuje się nim w pełni, czy też nie. Dlaczego? Choćby dlatego, by na problemy kobiet we współczesnej Polsce spojrzeć z trochę innej perspektywy niż ta, jaką narzucają Kościół, prawicowe nawoływania polityczne i pisma w rodzaju „Naszego Dziennika”. To nie jest książka wywrotowa; to kilkanaście esejów o tym, dlaczego kobietom jest tak trudno żyć i co w życiu utrudniają sobie sami mężczyźni. I chociaż zarówno filozofię, jak i historię idei traktuje autorka w swych rozważaniach wybiórczo, choć z wieloma poglądami Środy po prostu nie mogę się zgodzić (nie tylko jako mężczyzna, czy też nie w pełni mężczyzna), chciałbym napisać o tym, dlaczego tę książkę warto znać.

„To książka feministyczna. A od feminizmu wszyscy stronią. Od feministek też. Bo albo boją się utraty władzy, albo boją się wolności”. Feminizm, wbrew pozorom, ma się w Polsce dobrze. Myśleć tak mogą ci, dla których feministki to kobiety, które muszą się po prostu wykrzyczeć. Etykieta feminizmu nie zachęci do lektury, ale warto na wstępie zauważyć, że Środa czyni z niej punkt wyjścia do rozważań na tematy dużo obszerniejsze niż te, którymi na co dzień zajmują się feministki (a może raczej te, z którymi zwykle są kojarzone). Autorka próbuje wskazać, iż niekochany przez mężczyzn ruch społeczny może być także szansą dla nich samych. „Feminizm – paradoksalnie – wyciąga do mężczyzn pomocną dłoń. Chodzi o rewizję stereotypów męskości i stereotypów ojcostwa. O zahamowanie procesów reprodukcji patriarchalnych ról, o świadomą zmianę zachowań”. Magdalena Środa dokonuje rewizji nie tylko stereotypów i poglądów. Zadaje pytania, ale stawia także odpowiedzi. Komentuje rzeczywistość widzianą okiem kobiety, matki, polityka, filozofa (filozofki, przepraszam). Ukazuje, jak w Polsce przez lata kobietom odbierana była symboliczna władza i jak mają się polskie poczynania polityczne i kościelne względem kobiet wobec tego, co dzieje się w Europie i na świecie.

Książka porusza problemy, które wciąż są społeczną bolączką i wywołują w niektórych reakcje agresywne. Tak, Środa pisze o tym, że jest za prawem do aborcji, popiera metodę zapłodnienia in vitro, uważa, że kobieta pracująca w domu winna otrzymywać wynagrodzenie za swą ciężką pracę i sprawnie to wynagrodzenie wylicza. Poza tym pisze o tak gorszących sprawach, jak powszechność antykoncepcji, o homoseksualistach, o pornografii, o instytucjach broniących płodu i zupełnie niepomagających płodom, które stają się dziećmi i trafiają do domów dziecka lub miejsc jeszcze gorszych. Pokazuje trudną drogę przemian społecznych, która pozwala na to, by kobiety dzisiaj miały taką, a nie inną pozycję. Coraz mocniejszą pozycję. Czy to pozycja, z której chcą walczyć, czy też pomagać zarówno sobie, jak i mężczyznom?

Kiedy Magdalena Środa działała w parlamencie jako pełnomocnik Rządu do spraw Równego Statusu Kobiet i Mężczyzn, dałem się zwieść medialnemu praniu mózgów i byłem przekonany, że jej działania przyniosą Polsce więcej szkody niż pożytku. Po przeczytaniu jej książki uważam, że Środa jest postacią na tyle wyrazistą i przekonującą, a przede wszystkim potrafiącą udowadniać swoje zdanie, iż faktycznie trudno było jej utrzymać się dłużej w rządzie. „Kobiety i władza” nieprzypadkowo kończą się dokumentem o trzynastu krokach do równości, który stanowił podsumowanie pracy autorki w rządzie. Myślę, że to bardzo dobre zakończenie, w którym widać wyraźnie, że w Polsce do zrobienia jest naprawdę wiele. Nie tylko dla kobiet.

Wydawnictwo W.A.B., 2009

2009-06-25

"Ostatnia" Maciej Malicki

"To dziennik pisany w trzeciej osobie. Diariusz, w którym jego autor przygląda się z dystansu samemu sobie. Malicki notuje własne myśli, zbiera usłyszane opowieści, zapisuje spostrzeżenia, wydarzenia. Pisze o swojej dotychczasowej twórczości i o twórczości innych. Wspomina znajomych, przyjaciół, dom rodzinny. Nic niby nie jest tu poukładane, a jednak składa się w spójną całość. Niczego niesamowitego nie ma w tych opowieściach i wspomnieniach, a jednak zastanawiają i pasjonują. Malicki rozwija opowieści i je urywa, wraca do tego, o czym pisał i opisuje na nowo coś, co zostało już opisane. W swojej książce daje wyraz temu, że wszystko to, co proste, nieuchwytne, trudne do zapamiętania może znaleźć swoje zapisane w notatniku miejsce i ożywać wciąż na nowo. Ta opowieść tak naprawdę nie ma ani początku, ani końca. Lektura jest po prostu towarzyszeniem autorowi w pewnym okresie jego życia. Życia, które przecież nadal trwa i które nieodłącznie związane jest z pisaniem."

Wydawnictwo Czarne, 2009

Całość tekstu na stronie Niedoczytania

2009-06-22

"Wykrzyczeć siebie" Anna Gołos

Zbiór opowiadań Anny Gołos to bardziej broszurka niż książka i nasuwa się od razu pytanie, czy mamy tu do czynienia z prawdziwą literaturą. Bo początek wcale tego nie zapowiada. Introdukcja do dramatycznych opowieści z „Wykrzyczeć siebie” przypomina wpis na blogu nastolatki, która skarży się na to, że świat jest zły, a ludzie dwulicowi. Takimi tekstami raczą nas młodociane autorki w sieci, które zakładają swe internetowe pamiętniczki gdzie popadnie i użalają się nad sobą. Kolejne teksty udowadniają jednak, że ta książka nie jest bynajmniej tak prosta i że potrafi zagrać na emocjach. Czy nie jest to zbyt prosta zagrywka, to już inna sprawa. Faktem jest jednak, że Gołos bardzo się stara, aby jej bohaterów zauważono, usłyszano. To bowiem opowieść o krzyku, który czasami jest niemy, ale który wyraża ból i wielką samotność.

„Wykrzyczeć siebie” to dramatyczna polifonia głosów odrzuconych, samotnych i niezrozumianych. Nasycenie tej prozy traumatycznymi przeżyciami bohaterów powoduje, że chwilami czytanie wydaje się nie do zniesienia, ale myślę, iż o to autorce chodziło. O to, by poruszyć problemy niewygodne, przemilczane i sprawy, o jakich na co dzień się nie myśli. Autorka rozpoczyna od opisu przeżyć dzieci. Poznamy chłopca, który rozpaczliwie błaga matkę, by zabrała go z domu dziecka. Przeczytamy o wstydzie i upokorzeniu dziewczynki wykorzystywanej seksualnie. Będziemy świadkami dramatu, przeżywanego przez chłopca, którego katuje matka-alkoholiczka. W końcu w sensie dosłownym i symbolicznym dowiemy się, czym jest zimno postrzegane oczyma małego bohatera, którego matka tuli do piersi swoją piątkę dzieci i płacze nad ich oraz własnym losem.

Bolesne przeżycia okresu dzieciństwa na pewno dadzą o sobie znać w późniejszym życiu. Gołos oprowadza nas także po świecie skrzywdzonych i zagubionych młodych ludzi, których świat rozbity został już przed laty. Dlaczego młoda studentka wpada w anoreksję? Co spowodowało, że dorastający chłopak jedyną życiową przyjemność widzi w narkotykach? Dlaczego ofiara gwałtu nie jest w stanie zacząć normalnego życia i odnaleźć w nim swego miejsca? Co czuje młoda dziewczyna, kiedy dowiaduje się, że ma raka i musi pożegnać się ze światem? I co spowodowało, że pewna kobieta cierpi na depresję, odcinając się od ludzi i świata? Te pytania będziemy sobie stawiać, poznając losy starszych bohaterów książki.

Większość tekstów to świadectwa krzyku. Donośnego krzyku, chociaż nie zawsze słyszanego. Ta proza jest „wykrzyczana” w sensie dosłownym i metaforycznym. Monologi bohaterów cechuje prostolinijność i szczerość. Myślę, że to dwa zasadnicze atuty tej książki. Nie jest to jakaś wybitna proza, bo i o niczym wielkim nie traktuje. Pozornie. Dramaty bohaterów to przejścia, które na zawsze wpłyną na ich sposób patrzenia na życie. Ich monologi to głosy tych, których na co dzień nie chcemy słuchać. Niewygodnie jest słuchać o smutku i cierpieniu, dlatego właśnie Gołos o tym opowiada. To zatem niewygodna książka i taka, po przeczytaniu której nie chce się wierzyć, że opisuje prawdziwy świat.

I jeszcze słowo o tym, do kogo kierowana jest ta opowieść. Pozornie wydaje się, że do wszystkich. To taki rozpisany na kilkanaście głosów apel o to, by nie pozostać obojętnym na cierpienia innych. Każdy tekst jest jednocześnie dramatycznym wyznaniem czynionym matkom. I to przede wszystkim matki są tutaj głównymi bohaterami. Do matek także Gołos kieruje kilka gorzkich prawd związanych z tym, jak trudno jest być dobrym dla własnego dziecka. Wspomniana już przeze mnie stylistyka wstępu do tej książki każe upatrywać drugiego hipotetycznego odbiorcę w młodej, wkraczającej w dorosłe życie osobie. Można zatem odbierać „Wykrzyczeć siebie” jako pokoleniowy dialog. Dialog, który niestety rzadko prowadzi do porozumienia.

Krzyk Anny Gołos to krzyk tych, za których czasami trzeba zabrać głos. Dlatego ta książka jest ważna.

Wydawnictwo My Book, 2009

2009-06-19

"Topiel" Junot Díaz

To trudna książka. Nie tylko dlatego, że trudno się ją czyta, ale przede wszystkim ze względu na fakt, iż dotyka bardzo trudnych problemów. „Topiel” jest literackim debiutem Junota Díaza i jednocześnie specyficznym rozliczeniem ze swą ojczyzną – Dominikaną. Osiem tekstów, budujących tę książkę, to osiem poruszających i smutnych opowieści o dorastaniu do życia, w którym na co dzień panuje mrok, przemoc i zło. To opowieści skomplikowane nie tylko dlatego, że zrywają z zasadą chronologii. Autor bowiem czasami skupia się na szczegółach, niekiedy opisuje drobne zdarzenia, rozwija akcję w zupełnie nieoczekiwanych kierunkach i powoduje, że lektura „Topieli” wymaga skupienia. Można by rzec, że to tylko nieco ponad 150 stron. To aż 150 stron, a gęstości tej prozy można zaznać już w pierwszym opowiadaniu.

Narratorem wszystkich tekstów jest Junior. Chłopiec przeżył wiele gorzkich rozczarowań w Dominikanie i okazuje się, że wyjazd do rzekomo wspaniałego kraju jakim są Stany Zjednoczone, niewiele zmienia. Junior wydaje się bowiem przechodzić drogę swego ojca, Ramóna. Drogę, na której marzenia konfrontowane są z rzeczywistością i która prowadzi w mroczne rejony, z jakich trudno się wydobyć. Jest to zatem symboliczna topiel, która pochłania i zabija. Junior jednak stara się opierać natłokowi przykrych zdarzeń i we własnym świecie wyobraźni buduje rzeczywistość wręcz malowniczą. To, co wydaje się na pozór walką o przetrwanie zarówno na ulicach Santo Domingo jak i Nowego Jorku, jest przede wszystkim niezwykłą podróżą w głąb wrażliwej i okaleczonej przez życie jednostki.

Nieprzypadkowo piszę o okaleczeniu, albowiem zarówno bohater, jak i członkowie jego rodziny oraz inni Dominikańczycy, którzy szukają szczęścia w Ameryce, są w jakiś sposób okaleczeni duchowo. Książkę Díaza rozpoczyna poruszająca opowieść o chłopcu, który ma zdeformowaną twarz. Israel ukrywa się pod maską, głęboko chowając urazy, jakich doświadcza. Myślę, że tak jak oszpecona jest twarz Izraela, równie mocno zniszczeni są wewnętrznie bohaterowie tej prozy. Israel łudzi się, że amerykańscy lekarze przeprowadzą operację, która zmieni jego wygląd. Z podobnymi nadziejami względem USA wyruszają dominikańscy emigranci, wśród których z czasem znajdzie się sam Junior.

Rodzina bohatera nakreślona jest bardzo barwnie. Papi to apodyktyczny mężczyzna, który sprawia wrażenie szorstkiego i nieczułego. Dowiemy się, dlaczego opuścił rodzinę, jak radził sobie w Stanach Zjednoczonych i dlaczego zdecydował się na sprowadzenie do Ameryki żony, od której uciekał w ramiona innej oraz dzieci, z którymi pozornie nie czuje bliskości. Mami Juniora to z kolei kobieta silna, ale i wyjątkowo sentymentalna. Dzielnie radziła sobie w Dominikanie i równie dzielnie daje sobie radę z trudami życia codziennego w Ameryce. Mami wybacza mężowi nieczułość i zdrady, w imię dobra rodziny przenosi się do USA i próbuje zbudować życie na nowo. W tym życiu będą musieli odnaleźć się Junior i jego brat Rafa, a Díaz za pomocą krótkich obrazków nakreśli, jak niewiele różni wymarzoną Amerykę od ubogiej, pełnej rozczarowań i przemocy Dominikany. Ważne jest także to, że opowiadania te rozgrywają się w obu krajach i że tło opisywanych zdarzeń zmienia się tak często. Należy jednak zadać sobie pytanie o to, co warunkuje życie Juniora i kim się staje, patrząc na Nowy Jork oczyma biednego dominikańskiego uchodźcy.

„Topiel” to książka o tym, jak język ojczysty autora walczy z językiem angielskim. Polski czytelnik otrzymuje naturalnie przekład książki, ale dość szybko dostrzeże, że część zwrotów i pojęć nie jest tłumaczona. To tak jakby dla niektórych słów było miejsce tylko w hiszpańskim zasięgu leksykalnym. Jest tak, że o pewnych sprawach nie sposób napisać inaczej niż po hiszpańsku. Díaz dokonuje rzeczy bardzo trudnej, pisząc o przeżyciach w dwóch językach. Nie sposób nie zauważyć, że mamy w tej prozie swoiste lingwistyczne starcia. To bowiem książka o doświadczaniu rzeczywistości na dwa różne sposoby i opisywaniu tej rzeczywistości dwoma językami.

Debiut Díaza to niełatwa dla czytelnika lektura, w której dostrzec można przede wszystkim niezwykłe umiejętności obserwacyjne autora i z której rodzi się obraz zagubionego w wielkim świecie Latynosa, dla którego jedyną możliwością ucieczki z topieli jest świadomość, że on sam jest odpowiedzialny za własne życie. „Topiel” nasycona jest symboliką, trudnymi do opanowania dygresjami i przede wszystkim fatalizmem. Mimo wszystko to proza dojrzała, niesamowita i pozostawiająca trwały ślad w duszy czytającego.

Wydawnictwo Znak, 2009

2009-06-13

"Single" Piotr Kępski

Nie cierpisz z powodu samotności, prowadzisz uporządkowane życie rodzinne, dzielisz z bliską osobą radości i troski dnia codziennego i jeśli uważasz, że to nie jest książka o tobie, możesz się bardzo mylić. „W każdej chwili, w wyniku błędu krytycznego, którego nie przewiduje twoja teoria programowania, możesz zostać singlem. (…) Każdy kiedyś był, jest albo będzie singlem. Nawet jeśli twierdzi, że teraz go to nie dotyczy". Piotr Kępski napisał przewrotną opowieść o singlach, ale tak naprawdę o wszystkich tych, którzy z różnych powodów nie mogą się odnaleźć w otaczającej ich rzeczywistości. Bo życie – tak jak laptop, na którym Jakub, autor tej opowieści, pisze swoją książkę – może w pewnym momencie się „zepsuć”, a przed oczami ujrzy się wtedy niepokojący sygnał o błędzie krytycznym. W takiej sytuacji znaleźli się bohaterowie tej opowieści. Ludzie, dla których życie w pojedynkę staje się wyzwaniem i męką jednocześnie. Ludzie, którzy za wszelką cenę próbują wyjść naprzeciw życiu, ale mogą to robić jedynie w pojedynkę.

Życie Filipa i Marty łączy się zupełnie przypadkiem. Mieszkają w pewnej podwarszawskiej miejscowości i przez dłuższy czas nie wiedzą o swoim istnieniu. Filip kilka lat temu przekroczył trzydziestkę i jego dotychczasowe życie to pasmo rozczarowań. Pasja o garncarstwie rozbiła się w konfrontacji z codziennością i mężczyzna zmuszony został do tego, by codziennie wbijać się w garnitur i zarabiać pieniądze w biurze, w którym odczuwa coraz silniejszą presję kolegów z pracy. Filip jest sobą rozczarowany i znudzony tym, co przynoszą kolejne, niepokojąco do siebie podobne dni. Podobnie czuje się Marta, sfrustrowana nauczycielka, która ucieka od rzeczywistości w świat książek. Marta jest neurotyczką, która codziennie staje na wadze, nieprzyzwoicie się objada i kompulsywnie myje zęby kilkanaście razy dziennie. Kiedy jeden z jej uczniów prosi ją o przysługę i oddanie pieniędzy za zniszczone auto jego właścicielowi, Marta poznaje Filipa i odkrywa, że łączy ich bardzo wiele.

Okazuje się, że matki bohaterów przepadły bez wieści. Marta nie odczuwa tego tak boleśnie jak Filip, gdyż jej rodzicielka była przez wiele lat kobietą, która skutecznie niszczyła życie bohaterki. Podczas gdy Marta próbuje zrozumieć cierpiącego po stracie małżonki ojca, Filip usiłuje pojąć motywy postępowania matki i na prośbę ojca udaje się do Londynu, gdzie być może kobieta się udała. Szybko okazuje się, że wyjazd do angielskiej metropolii będzie też udziałem Marty i szansą na to, by swoje pełne niepokoju i kolejnych wizyt u terapeutów życie zmienić na takie, które da jej wreszcie satysfakcję. Oboje zatem wyjeżdżają do Londynu i oboje próbują tam odnaleźć to, czego brakowało im w Polsce. Kiedy po jakimś czasie zorientują się, iż życie w Wielkiej Brytanii niekoniecznie tak bardzo różni się od tego w Polsce, podejmą życiowe decyzje, które będą rozpaczliwymi próbami zachowania wierności sobie i wyznawanym przez siebie zasadom.

Poznajemy także Jakuba, który pisze tę opowieść. Jakub to pisarz-amator, który ma już za sobą niezauważony przez krytykę oraz czytelników debiut i który próbuje udowodnić samemu sobie, że potrafi napisać ciekawą powieść. Szybko okazuje się, że fabułę jego historii wykorzystała już pewna amerykańska autorka bestsellerów, a wymyślone przez niego postacie niekoniecznie są papierowymi bohaterami, nad którymi Jakub panuje. Fikcja literacka misternie splecie się z rzeczywistością, a książka Jakuba okaże się czymś, nad czym autor nie do końca panuje.

Zasadniczym atutem „Singli” jest intrygujące powiązanie między losami Marty, Filipa i Jakuba. Poznajemy tę historię w niecodzienny sposób. „Wchodzimy” w jej środek, by potem poznawać wcześniejsze losy bohaterów oraz śledzić perypetie Jakuba. Jeśli po jakimś czasie zatrze się nam granica między autorskim zmyśleniem a prawdą życia, „Single” spełnią swoje zadanie. Myślę bowiem, że w tej książce chodzi nie tyle o wyznaczanie granic między literaturą a życiem, co o zręczne jej przekraczanie i wywoływanie niepokoju, związanego z tym, co tak naprawdę czytamy.

Kępski napisał książkę o singlach po trzydziestce, ale także o tych nieco starszych, o ojcach bohaterów. Obaj przekraczają granice sześćdziesięciu lat i obaj nagle tracą spokój, stabilizację i oparcie, jakie mieli w swoich żonach. Ta książka to wieloznaczna opowieść o samotności. Definiuje ją na nowo, ukazuje w różnym świetle. Udowadnia także, iż doświadczenie samotności jest czymś, z czym każdy z nas kiedyś będzie musiał się zmierzyć. Inny jest typ singla po trzydziestce i po sześćdziesiątce, ale czy mają oni rzeczywiście inne problemy?

To także ciekawa powieść o roli przypadku w życiu człowieka. Przypadkowo łączą się losy Marty i Filipa, przypadkiem ich matki znikają bez wieści w tym samym czasie, w końcu zupełnie przypadkiem losy Jakuba, który rzekomo wymyśla o nich opowieść, staną się integralną częścią fikcji literackiej.

Wielu współczesnych pisarzy pisze o samotności. Myślę jednak, że Kępski wyróżnia się wśród nich, potrafiąc pisać o niej przewrotnie. Bo to przewrotna książka i nie tylko dla singli.

Wydawnictwo Jirafa Roja, 2009

2009-06-11

"Ballada o chaosiku" Wawrzyniec Prusky

Ponieważ w ostatnim czasie byłem mocno przemęczony i mój mózg nie był w stanie przyswoić żadnej poważniejszej książki, z ciekawości wziąłem się za „Balladę o chaosiku”, licząc na dobrą literaturę, uchodzącą za lekką, przyjemną, relaksującą i – jak to czasem się nazywa – „odmóżdżającą”. Ano „odmóżdżyłem” się i to bardzo! Tak bardzo, że po lekturze ponad pięciuset stron doprawdy nie wiem, czy mam się śmiać, czy też płakać nad tą książką.

Autor prowadzi popularnego bloga i zawartość „Ballady o chaosiku” jest ni mniej ni więcej, tylko skopiowaną, poprawioną i uzupełnioną treścią dziennika internetowego. Nie przeszkadza mi to, że wydaje się treści już wcześniej opublikowane. Przypuszczam, że z własnej i nieprzymuszonej woli raczej nie przeglądałbym zasobów blogu Prusky’ego. Zastanawia mnie jedynie fenomen tej książki. Lista patronów medialnych na okładce naprawdę robi wrażenie. Krzykliwa i infantylna okładka ma działać na masowego odbiorcę i zapewne to robi. Wszystko dopracowane tak, aby ten świetnie wylansowany produkt dobrze sprzedać. Pojawia się tylko problem tego, co jest sprzedawane. A nie jest to żadna literatura i choćbym nie wiem, jak bardzo był pobłażliwy dla tej książki, nie jestem w stanie odnaleźć w niej niczego wartościowego i zapadającego w pamięć.

Już na wstępie pada wyjaśnienie dotyczące koncepcji autora-narratora tych swawolnych historyjek o niczym. „Wawrzyniec jest jak laleczka voodoo, na której odreagowuję frustrację, robiąc z niego na blogu większego idiotę, niż jest w rzeczywistości, więc nie należy mnie zanadto z nim utożsamiać”. Paweł Klimczak (właściwe imię i nazwisko autora) zapewne nie będzie mieć do mnie pretensji, że ja też odreaguję na Wawrzyńcu moją czytelniczą frustrację i napiszę kilka słów na temat zawartości tej książki. Co w niej mamy? Opis codziennych zmagań zapracowanego ojca i męża, którego życie jest szare jak tysięcy zapracowanych ojców i mężów, ale który tę szarość rozprasza narracją rzekomo barwną i ciekawą. Ojciec usiłuje wyjaśnić prawidła rządzące światem starszemu Dziedzicowi i młodszej Potomce. Jednocześnie stara się być czułym mężem dla MŻonki, z którą podejmuje się codziennych trudów wychowywania dwójki dzieci. Prusky wykazuje się wobec dzieci anielską wręcz cierpliwością, a względem żony zawsze stara się być mężczyzną, w którym MŻonka odnajduje wsparcie. Autor opowiada ze szczegółami, co dzieci jedzą, wydalają, czym się bawią, co psują, czego nie lubią, co kochają i o tym wszystkim, jak trudno jest w takim świecie odnaleźć się dorosłemu. Trudno powiedzieć, czy ta książka jest poradnikiem wzorowego ojca, czy dokumentalnym zapisem utrapienia, jakie niesie za sobą posiadanie dwóch pociech w wieku co najmniej dla dorosłego męczącym. Bohater „Ballady o chaosiku” doskonale wywiązuje się ze wszystkich zadań, wzorcowo osadza się w społecznych rolach i wspaniale funkcjonuje w świecie, w którym rodzicielstwo i małżeństwo to dwa całkiem poważne wyzwania. Pozwala mu na to przede wszystkim poczucie humoru i umiejętność dystansowania się od wszelkich codziennych problemów. A ja właśnie z poczuciem humoru Prusky’ego mam największy problem.

Barokowa składnia, stylistyczne ozdobniki, pożałowania godne próby parodiowania języka mówionego i wątpliwej jakości komizm słowny oraz sytuacyjny powodują, że książka zaczyna męczyć już po kilkudziesięciu stronach. Dziedzic, ze swym niewyraźnym mamrotaniem, z niepoprawnym gramatycznie mówieniem o sobie, z ciągłą aktywnością i skłonnością do popadania w tarapaty wydaje się być dzieckiem, które należy zdiagnozować pod kątem ADHD. Jego perypetie na początku faktycznie bawią, potem zaczynają nużyć. Wyrastająca na główną bohaterkę końcowych rozdziałów Potomka to dziecko tyleż wdzięczne, co zachowujące się tak samo jak miliony dziewczynek w jej wieku. Zdaję sobie sprawę z tego, że autor za wszelką cenę chce udowodnić, jak bardzo wyjątkowe ma dzieci, ale większość scen przez niego opisanych ma codziennie miejsce w polskich domach i doprawdy nie ma w tym wszystkim niczego wyjątkowego.

Wiem, że chodzi w tej książce o koloryzowanie szarości dnia codziennego, o pokazania męskiej siły i męskiego punktu widzenia na wychowanie dzieci. Wiem, że ma to być publikacja ze wszech miar optymistyczna, dająca siłę i wiarę tym ojcom, którym na co dzień brakuje tej siły i wiary. Zdaję sobie także sprawę, że głównym celem tej książki jest dostarczenie rozrywki i pokazanie, że w Polsce nie tylko kobiety są w stanie dzielnie znosić trudy życia z dwójką dzieci u boku. Wiem to wszystko, ale wiem także, że to publikacja po prostu mizerna. Jeśli ktoś uzna, iż nie mam poczucia humoru i nie odebrałem „Ballady o chaosiku” właściwie, mogę jedynie wyjaśnić, że można się pośmiać podczas lektury kilku stron tej książki, ale ogólnie jej zawartość rozrywki nie zapewnia.

Wydawnictwo Grasshopper, 2009

2009-06-10

"Póki rekin śpi" Milena Agus

"To nie tylko rodzinna opowieść. To przede wszystkim powieść o mieszkańcach Sardynii. Ludziach, wobec których autorka potrafi być ironiczna. Czytamy na kartach „Rekina” między innymi taką refleksję: My, Sardyńczycy, nie jesteśmy ludźmi morza, wycofaliśmy się w głąb lądu ze strachu przed Saracenami, chociaż w gruncie rzeczy mogliśmy wybudować flotę i stawić im czoła, zamiast uciekać w góry. Sardyńczycy nie grzeszą odwagą i nie mają odwagi także wszyscy bohaterowie tej książki, bo tak naprawdę tylko ciotka bohaterki potrafi dzielnie powalczyć o własne szczęście i to jej wyrazistość oraz determinacja tak imponują osiemnastolatce. „Póki rekin śpi” to także opowieść o tym, jak z czasem można zdobyć się na odwagę i udowodnić samemu sobie, że własne życie może mieć treść i może satysfakcjonować."

Wydawnictwo W.A.B., 2009

Całość tekstu na stronie G-punkt.pl

2009-06-07

"Marzyciel" Ian McEwan

„Marzyciel” to kolejna po „Betonowym ogrodzie” powieść Iana McEwana, w której autor przyjmuje punkt widzenia dziecka i z niezwykłą wrażliwością ukazuje, jak wygląda świat widziany oczyma małego bohatera. W introdukcji „Marzyciela” poznajemy chłopca, który opowie o kilku przygodach ze swojego życia. Peter Fortune ma dziesięć lat, bardzo rozwiniętą wyobraźnię i żyje wciąż na granicy snu i jawy. Taka też jest ta książka – rzeczywistość miesza się w niej ze zmyśleniem, a wszystko rozgrywa się w dość mrocznej atmosferze. „Marzyciel” to opowieść pełna napięć. Trudno jest jednoznacznie określić ramy świata, w jakim egzystuje Peter. Chłopiec wydaje się być oddalony od wszystkiego, co go otacza i jest jednocześnie stale w centrum zdarzeń. McEwan daje się poznać nie tylko jako wizjoner, ale także wyraziciel prawdy, że dziecięca fantazja pozwala egzystować w dwóch różnych światach naraz. O onirycznej wędrówce między tymi światami opowiada właśnie „Marzyciel”.

Nieprzypadkowo motto książki odsyła do „Przemian” Owidiusza. McEwan zdaje się mitologizować opisane metamorfozy i nadaje im wciąż nowych znaczeń. Peter w jednej z opowieści staje się kotem, w innej zaś niemowlęciem. Każda z przemian wiąże się z duchową metamorfozą i chociaż wiemy, że opisane procesy to jedynie wymysły Petera, trudno pozbyć się wrażenia, iż wcielenia bohatera noszą znamiona czegoś przerażająco realnego.

Jest bowiem „Marzyciel” książką przerażającą, chociaż opisuje wizje i rojenia dziecka. Autor z mistrzowską precyzją buduje sytuacje, w jakich czytelnikowi przechodzą ciarki po plecach. Kulawa Zła Lalka, która zbliża się do Petera w ciemnym pokoju… Potwór w mieszkaniu, z którym walczy bohater po tym, jak rodzice i siostra znikają… W końcu oczekiwanie na włamywacza i konfrontacja z nim… To wszystko stwarza aurę grozy i tajemniczości, jaka nie opuszcza nas nawet wtedy, gdy czytamy o pozornie radosnych i wesołych przeżyciach Petera.

Chłopiec żyje w świecie własnych prawd i logiki zdarzeń, kreowanych w jego umyśle. Trudno jest mu być synem, uczniem, bratem. Jest marzycielem i wędrowcem, który poznaje wciąż nowe światy. To, z czym Peter styka się na co dzień, nabiera znaczenia w konfrontacji z jego rojeniami o rzeczywistości. Nie wiemy bowiem, gdzie zaczyna się początek wizji, a gdzie tak naprawdę opisane fantasmagoryczne zdarzenie zderza się z rzeczywistością. Myślę, że bardzo ważną opowieścią jest ta, w której prześladowca staje się prześladowanym. W historii poskromienia szkolnego łobuza Barry’ego ujawnia się jedna z ważniejszych myśli tej książki. Czym tak naprawdę jest życie i jak bardzo różni się od snu? Czy nie jest tak, że zdarzenia, postacie, a nawet uczucia śnimy na jawie? W tym znaczeniu „Marzyciel” jest powieścią o odkrywaniu nowych sensów, o nazywaniu rzeczy i ludzi na nowo i o tym, iż wędrówka w krainie marzeń jest jedynym sposobem na to, by najlepiej poznać samego siebie.

Peter w finale konfrontuje się z dorosłością. Ostatni rozdział daje odpowiedź na pytanie, dlaczego McEwan z taką dosadnością akcentuje istotę przeżyć okresu dzieciństwa. Dorosłość Petera to etap jego życia już w tej książce zapowiedziany, ale tak naprawdę nigdy nieistniejący. Peter nie przeżywa dorosłości, on się z nią tylko przez chwilę mierzy. Oczywiście w świecie własnej wyobraźni, bo czy bohater jest w stanie ten świat choć na chwilę opuścić?

„Marzyciel” to opowieść pełna subtelności. Bardzo łatwo przeoczyć szczegóły, które są kluczami do interpretacji zachowań Petera, a które jedynie są sygnalizowane. To proza pełna delikatności i taktu. Mimo mrocznej atmosfery, jest „Marzyciel” ciepłą książką o dorastaniu i o tym, jak trudno wrażliwemu dziecku odnaleźć się w świecie, który tworzą reguły, nakazy i normy, do jakich musi się dostosować.

Zadać sobie trzeba jeszcze jedno pytanie. Czy surrealistyczne są wizje Petera, czy też więcej surrealizmu ma w sobie świat, który rzekomo jest światem racjonalnym? Odpowiedź może być tak samo niejednoznaczna jak cała ta książka. „Marzyciel” bowiem opiera się na niedopowiedzeniach, ale mimo tego jest to powieść, która nabiera w trakcie lektury bardzo realnych kształtów.

Wydawnictwo Znak, 2009

2009-06-06

"Wyjście z Egiptu" André Aciman

Piękna, mądra i poruszająca powieść. André Acimana czyta się ze wzruszeniem i to jedna z tych książek, w których opowiadane zdarzenia ożywają tak silnie, jakby nadal miały miejsce. A przecież to przede wszystkim opowieść o tym, co już minęło. O ludziach, którzy tworzyli wielką rodzinę, o Aleksandrii pozwalającej poznać swoje smaki, zapachy i barwy; w końcu o Historii i jej wpływie na sefardyjskich Żydów, którzy od lat dwudziestych do sześćdziesiątych XX wieku próbowali odnaleźć swe miejsce w Egipcie, skąd w końcu musieli jednak odejść…

Problem, z jakim boryka się autor, to niekoniecznie problem własnej rodziny, której skomplikowane dzieje są rekonstruowane na kartach „Wyjścia z Egiptu”. Dla Acimana najważniejsze jest pytanie o to, czy żydowskie pochodzenie powinno napawać dumą czy też jest powodem do wstydu. Postacie, jakie poznamy w tej książce, trudno jest ocenić jednoznacznie. Niektórzy potwierdzają wszystkie negatywne skojarzenia, jakie rodzi stereotypowe myślenie o Żydach. Inni starają się swą żydowskość wtopić w orientalny świat, w którym – jak na ulicach Aleksandrii – mieszają się religie, życiorysy, przekonania i zwyczaje. Znamienne jest to, że opowieść Acimana rozpoczyna się od przedstawienia wuja Wilego, postaci bardzo niejednoznacznej i ekscentrycznej. Opowieść o człowieku, którego autor nie może zrozumieć, daje początek opowieści o Sefardyjczykach, którym trudno było się odnaleźć w Egipcie, ale którzy mieli problemy także sami ze sobą, ze zrozumieniem własnej religii. W rodzinie Acimana przez lata określenie „żyd” było na przemian symbolem dostojeństwa i upodlenia. W finale opowieści także ujawnia się ta niejednoznaczność. Cóż to bowiem za Żydzi, którzy ostatniego wieczoru przed ostatecznym opuszczeniem Aleksandrii mają problemy z zachowaniem się podczas uczty sederowej? Najtrudniejszy wydaje się jednak problem asymilacji. Rodzina Acimana przez lata usiłuje stać się częścią Aleksandrii, ale przez cały czas z trudem tworzy poczucie wspólnoty między ludźmi tak bardzo od siebie różnymi. Pozostają jeszcze słowa, jakie wypowiada jeden z bohaterów książki i które w pewien sposób ilustrują tezy, o jakich wspominam: „Biedni Żydzi, nigdzie nie jesteście obywatelami, wszędzie zdrajcami, nawet wobec siebie”.

Jeśli jednak ktoś pomyślał, iż jest to powieść smutna i poważna, jest w dużym błędzie. „Wyjście z Egiptu” to książka barwnie opisująca różnorodność. Babcie, ciotki, wujkowie Acimana, a wokół nich arabska służba oraz ważne egipskie persony. Ludzie w tej książce wciąż się ze sobą ścierają, w każdym rozdziale czuje się ogromne natężenie gwaru, który obrazuje między innymi lingwistyczny tygiel, w jakim znajdziemy język francuski, arabski, sefardyjski ladino, hiszpański, hebrajski i kilka innych. A kiedy słowa z tylu języków nie wystarczą, bohaterowie krzyczą, głośno się śmieją i wydają wiele innych dźwięków służących komunikacji niewerbalnej. Głośno zatem w opowieści Acimana… i mimo wszystko wesoło. Bo to naprawdę ciepła książka o miłości, przywiązaniu i serdeczności, chociaż tak trudno o nich bohaterom mówić wprost.

Spośród wielu fascynujących postaci tej książki wyróżnić trzeba na pewno matkę autora. Gigi, „al-tarsha”, głucha kobieta, która wydaje się słyszeć dużo więcej niż inni, od początku portretowana jest jako osobowość silna i kontrowersyjna. Aciman pokazuje także ogromne pokłady siły i determinacji, których matce nigdy nie brakowało, a które nie zawsze były dane jego ojcu, kiedy musiał podejmować życiowe decyzje. Wspomniany wujek Wili to druga z osób, które wywierają wpływ na dorastanie Acimana. Są także dostojne babcie, które uczą wnuka, czym jest duma oraz – co ważne – interesujące postacie drugoplanowe, egipscy służący, z jakimi autor wchodzi w bliski kontakt.

Myślę jednak, że najważniejszym bohaterem tej książki jest Aleksandria. Bajeczna Aleksandria, której już nie ma i którą Aciman doskonale pamięta. Wycieczki tramwajem, barwna rue Memphis, wybrzeże Morza Śródziemnego i letnia posiadłość rodzinna – wszystko opisane szczegółowo i tak sugestywnie, że podczas lektury zwyczajnie chodzi się aleksandryjskimi uliczkami sprzed lat. To także miasto, w którym dopiero po pewnym czasie docierają echa egipskiego przewrotu z 1952 roku. Rodzina Acimana szczyci się koneksjami z królem Farukiem, a tymczasem działania Nasera zmieniają zarówno Egipt, jak i pozycję przybyłych z Konstantynopola Sefardyjczyków. Mimo tego, że z czasem Aleksandria przestaje być dla rodziny autora przyjazna, Aciman zapamiętuje to miasto jako miejsce, w którym nauczył się żyć i z którym wiąże go trwała, emocjonalna więź.

To bardzo osobista i ujmująca Księga Wyjścia. Wyjścia, które po latach owocuje powrotem. Wracamy do Aleksandrii lat pięćdziesiątych oraz sześćdziesiątych ubiegłego stulecia i dzięki tej książce, zatrzymujemy się tam na dłużej. Po to, by poznać i przeżyć to, co ukształtowało Acimana, a co teraz wciąż jest żywym wspomnieniem.

Wydawnictwo Czarne, 2009

2009-06-02

"Koło kwintowe" Szymon Bogacz

"W ostatnich latach Aleksander Kościów dał się poznać jako kompozytor tworzący interesującą literaturę. Po „Świecie nura” i „Przeproś” polski czytelnik ma okazję poznać „Koło kwintowe” Szymona Bogacza i wydaje się, że mamy do czynienia z drugim muzykiem, który swą wrażliwość przenosi z nut na litery. Nie wiadomo, jak zostanie przyjęty debiutancki zbiór opowiadań Bogacza, ale pewne jest to: otrzymujemy prozę, która metaforycznie dźwięczy. „Koło kwintowe” jest specyficzną symfonią, w której – używam słów autora – poznajemy „muzyczne tonacje emocji serca”. Tytuł jest terminem muzycznym i oznacza okrąg, jaki tworzą wszystkie tonacje durowe i molowe. Autor faktycznie zamyka swoich bohaterów w specyficznym kręgu, w którym rozpoznajemy zarówno smutne, jak i radosne brzmienia życiowych opowieści."

Wydawnictwo W.A.B., 2009

Całość tekstu na stronie artPAPIERU