2010-05-26

"Janusz Hrystus" Jaś Kapela

Autor to dla mnie zagadka. Niepozorny chłopczyk czytający swe wierszyki na slamach poetyckich. Gwiazda wieczorków, na których młodzi poeci nawzajem ocierają sobie łzy, czytając dramatyczne monologi ukazujące bezsens egzystencji i sprzeciw wobec takiego bezsensu. Właśnie o tym poczuciu bezsensu jest druga prozatorska propozycja Jasia Kapeli (pierwsza jakoś umknęła mej uwagi i mam wrażenie, że niewiele straciłem). Młody bohater „Janusza Hrystusa” nie jest przekonujący w swym afirmowaniu bezsensu istnienia nie tylko dlatego, że wyciska pryszcze, a jego jedyne doświadczenia życiowe to rozmowy z ekspedientkami w sklepie, kilkoma znajomymi i tak samo zaburzonymi emocjonalnie jak on dziewczynami. Tak naprawdę ani autor, ani jego cierpiący na współczesny „Weltschmerz” bohater nie mają niczego do powiedzenia i „Janusz Hrystus” to po prostu stek bzdur napisanych w wolnych chwilach dla zabicia czasu.

„Skoro świat istnieje, to być może ja też mogę”. To deklaratywne „mogę” jest kluczowe dla tej książki, bo narrator tak naprawdę wiele by mógł, ale nie robi niczego. Co robi? Pisze bloga, sprawdza konto na Facebooku, przygotowuje kanapki, zabija muchy… Snuje się całymi dniami po domu, gardzi jakąkolwiek pracą zarobkową (puer aeternus na utrzymaniu rodziców), śni o Julii Hartwig, Adolfie Hitlerze, Władimirze Putinie i Januszu Korczaku, je, śpi, wydala, rozmawia z dziewczyną, rozstaje się z nią, rozmyśla o wszechobecnej pustce i po prostu chrzani od rzeczy od pierwszego do ostatniego słowa. Bohater Kapeli to klasyczny przykład osobowości wycofanej z życia społecznego, bo niemogącej uporządkować swojego emocjonalnego życia osobistego. On dryfuje po oceanie zdarzeń na kruchej tratwie swoich poglądów. Poglądów tych jest wiele i są po prostu nudne. Konstrukcja chłopca zamkniętego w klatce własnych urojeń początkowo wskazuje na to, że będziemy mieć w jego osobie neurotycznego Adasia Miauczyńskiego młodszego o kilkanaście lat, ale dość szybko można się przekonać, że Janusz Hrystus jest jedynie autorską prowokacją, tyleż ironiczną co całkowicie pozbawioną wyrazu. Bo to naprawdę sztuka napisać o pustce i bezsensie, nawet przyjmując formę powieści, w której założeniem autorskim jest „niedzianie się”. Ta książka drwi sobie z samej siebie, kpi z bohatera i z czytelników, ale w gruncie rzeczy jest jedynie nieudaną próbą autoironicznego podejścia do zagadki ludzkiego bytu i czynników, które ów byt warunkują.


Dramat książki Jasia Kapeli to nie tylko dramat pozornie pogodzonego z ładem młodego człowieka, który w gruncie rzeczy pełen jest wewnętrznej agresji i chciałby przez chwilę przelewać krew, swoją i cudzą. To dramat przerabiania elips i metafor dobrych do wykorzystania podczas poetyckich slamów na język prozy, którym to językiem młody poeta nie potrafi się posługiwać. Trzeba przed tą pozycją ostrzec, bo jej lektura to marnowanie czasu, czyli to, w czym mistrzem jest bohater książki. Czasami naprawdę lepiej wyjść na spacer, posiedzieć przy komputerze, pojeździć na rowerze czy zwyczajnie pospać, bo czas zostanie spędzony równie produktywnie jak na czytaniu „Janusza Hrystusa”.


Dwie książki tej wiosny – mam na myśli powieść Jasia Kapeli i debiut prozatorski Dominiki Ożarowskiej – każą pomyśleć po raz kolejny o tym, że marna rysuje się przyszłość polskiej literatury, skoro młodzi twórczy unoszą nicość do rangi symbolu, pisząc jednocześnie książki przepełnione pustosłowiem, za którym kryje się prawdziwe „nic”. Dodatkowo smutne i wyjątkowo odpychające.


Wydawnictwo "Krytyki Politycznej", 2010

KUP KSIĄŻKĘ

2010-05-24

"Widok cudzego cierpienia" Susan Sontag

To książka bardzo wyrazista. Czytelna. Mądra i pełna humanitarnej troski. Książka, w której rozważania Susan Sontag na temat fotografii, opublikowane po raz pierwszy w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku, zostają uzupełnione i nabierają nowego znaczenia w kontekście dramatycznych zdarzeń z 11 września 2001 roku. „Widok cudzego cierpienia” to szereg rozważań na temat istoty ukazywania okrucieństwa i o sposobach odbioru ikonograficznych przekazów tegoż okrucieństwa.

Rozmyślania amerykańskiej intelektualistki prowadzą przede wszystkim w kierunku odbiorcy takich przekazów. Kim jesteśmy my, wpatrzeni w obrazy wojennych dramatów? My, którzy przyglądamy się cierpieniom z dystansem, jednocześnie tak silnie przeżywając przekaz, w którym nie słowo, a obraz mają naczelne znaczenie? To książka rozpatrująca rolę obrazu w świadomości społecznej, ale obrazu nakierowanego przede wszystkim na dramat. Ta publikacja to wyraz filozoficznego spojrzenia na zakorzenione od wieków pragnienie podpatrywania czegoś, czego nie jest się świadkiem. Interesująco dobrane przykłady z historii literatury, nauk społecznych, filozofii oraz malarstwa czynią przemyślenia Susan Sontag tak interesującymi, jak interesujące może być zatrzymywanie chwili w fotograficznym kadrze. „Fotografia jest jak cytat, jak maksyma, przysłowie”. „Widok cudzego cierpienia” zawiera wiele sądów i refleksji mogących dla współczesnego czytelnika być czymś na kształt maksym. Sontag cytować warto, ale przede wszystkim warto przyjrzeć się temu, w jaki sposób uczestniczymy na przestrzeni wieków w zdarzeniach przełomowych i brutalnych, które nie dokonują żadnych przełomów w naszej egzystencji i których brutalizmu chcemy pozbyć się jak najszybciej, zapominając.


Wychodząc od różnego rodzaju sposobu obrazowego dokumentowania cierpień na przestrzeni wieków, Sontag próbuje jednocześnie dokonać syntezy swych poglądów na ich rolę w życiu masowego odbiorcy. Autorka zestawia sposób obrazowania rzeczywistości przez literaturę, malarstwo i fotografię, pokazując zasadnicze różnice między nimi. Malarstwo Goi (cykl „Okropności wojny”) staje się świadectwem o zupełnie innym charakterze niż współczesna fotografia z terenów objętych konfliktami zbrojnymi. Inaczej także o wojnie wypowiada się literatura. Obraz fotograficzny ma to do siebie, że teoretycznie skierowany jest właściwie do każdego rodzaju odbiorcy. Rozważania Sontag o specyfice fotografii cierpienia to szereg powiązanych ze sobą skojarzeń, bo też na skojarzeniach bazuje fotografia i to one stanowią o jej sile. Obrazowanie cierpiących z jednej strony jest formą ukazania złożoności ich losu, z drugiej natomiast może w prosty sposób ograniczać percepcję odbiorcy, wszak to specyficzna forma wymowy. Wymowne jest portretowanie wojennego okrucieństwa, „a zdjęcia ofiar wojny też stanowią rodzaj retoryki. Powtarzają. Upraszczają. Agitują. Stwarzają złudzenie jednomyślności". O pułapkach, jakie niesie w sobie fotografowanie wojny i ludzkich nieszczęść Sontag pisze z perspektywy myśliciela otwartego na różnorodność interpretacji. Bo tak jak fotografie każdy interpretuje inaczej, tak też myśli autorki „Zestawu do śmierci” stanowią jedynie wstęp do głębszej refleksji na temat przenikania obrazów cierpienia do ludzkiej świadomości.


Sontag odnosi się do wielu współczesnych fotografów, którzy wywarli wpływ na opinię publiczną, ukazując rozmiar tragedii tych, którzy nie byli w stanie jej zrelacjonować. Badaczka podkreśla także wagę artyzmu fotografii, który często nie jest zależny od tego, czy ujęcie zrobił profesjonalista, czy amator. Dodatkowo snuje rozważania o fascynacji cierpieniem, a nawet o jego seksualnych aspektach, przez co „Widok z cudzego cierpienia” może być książką kontrowersyjną. Myślę jednak, że najistotniejsze jest jednak to, iż amerykańska intelektualistka zmusza do rozmyślań na temat niejednoznaczności obrazu i tego, w jaki sposób obraz kształtuje świadomość. To nie tylko esej o tym, w jaki sposób można kadrować ból. To rozważania na temat tego, jak plastyczny może być ten ból i jak bardzo w gruncie rzeczy podobnie możemy go odbierać.


Wydawnictwo Karakter, 2010

2010-05-23

"Przypadek" Grzegorz Miecugow

"Miecugow napisał książkę o twardym mężczyźnie, który tak naprawdę roztkliwia się nad sobą niczym mały chłopiec. Książkę, w której nie tylko główny bohater zachowuje się irracjonalnie. Jeśli chodziło autorowi o stworzenie zwartej sensacyjnej fabułki, którą po prostu czyta się w pociągu czy tramwaju, nawet mu się to udało. Pytanie tylko, czy medialna popularność autorów wypromuje tego typu książki. Bo jeśli chodzi o Grzegorza Miecugowa, to jego pisanie jest specyficznym przypadkiem. Ciekawszym nawet niż perypetie jego mocno zaburzonego bohatera. Ale takie pisanie to nie literatura - trzeba to wyraźnie i nieprzypadkowo podkreślić."

Wydawnictwo Bellona, 2010

Całość tekstu na stronie G-Punkt

2010-05-21

"Żona Adama" Monika Rakusa

„Istnieją tragedie pełni i tragedie braku”. Monika Rakusa w swojej nowej książce ukaże takie dwa dramaty, odkrywając różne strony tej samej kobiecości. Chociaż będzie to opowieść o dwóch kobietach, już sam tytuł sugeruje, że mamy w niej do czynienia z dwoma obliczami tej samej istoty – kobiety, będącej żoną dominującą i żoną uległą. Intrygująca, i wnikliwie przedstawiona historia Rity i Anny, pierwszej i drugiej małżonki tragicznie ginącego już na pierwszej stronie powieści Adama, jest jednocześnie głosem w feministycznym dyskursie o roli płci i jej uwarunkowaniach oraz o tym, kim tak naprawdę staje się kobieta w relacjach z mężczyzną. Bohaterki Rakusy przyjmują postawy buntu i uległości. Jedna to kobieta spełniona, druga - jakby wybrakowana. Jedna silna, mocna i niezależna, druga podległa, cicha, zakompleksiona. A między nimi narratorka niewszechwiedząca, która obserwuje i relacjonuje, przyglądając się im obu z boku (ale i czytając często ich myśli). Tak o kobiecości jeszcze nie pisano, bo „Żona Adama” jest nie tylko ciekawą powieścią psychologiczną. Nie brak jej przede wszystkim autoironii i dystansu wobec opisywanych problemów. Przedstawiając dwa oblicza kobiety zarysowane na kartach tej książki, zasygnalizuję jedynie kilka powodów, dla których tę książkę powinno się znać. Zwłaszcza kiedy jest się mężczyzną i życiową partnerkę traktuje się przede wszystkim jako kogoś, dzięki komu chce się jedynie potwierdzać swą samczą wyższość.

Wyższość Adama, intelektualisty i egocentryka, którego przypadkowa śmierć pod kołami tramwaju o znaczącym numerze „0” zupełnie nie przystaje do życia - misji spełniania i zadowalania przede wszystkim samego siebie, to tylko wyższość pozorna. Ani jego pierwsza żona, Rita, ani jej następczyni, Anna w żaden sposób nie stają się od niego zależne, chociaż zwłaszcza w biografii tej drugiej pragnienie bycia zależną od mężczyzny jest bardzo wyraźne. Mężczyzna u Rakusy to właściwie jedynie punkt wyjścia do rozważań o tym, w jaki sposób można się mierzyć z życiem i jak trudno temu życiu stawiać opór. A to życie kobiety i kobieta są dla autorki najważniejsze. Nad wyraz czytelne odniesienia do biblijnej opowieści o dwóch żonach pierwszego mężczyzny można w zasadzie pominąć, bo poza mitologizacją kobiecości jest w „Żonie Adama” przede wszystkim niepokojąca diagnoza tego, jak trudno po prostu być kobietą.


Ricie trudno jest od samego początku. Zaburzona emocjonalnie matka nadaje jej imię Rity Hayworth, by córka już zawsze stanowiła dla mężczyzn nie lada wyzwanie. I Rita jest wyzywająca. Stara się za wszelką cenę udowodnić, iż męskość można ujarzmiać, męskością można manipulować i męskość można wykorzystać do własnych celów. Kiedy na jej drodze pojawia się Adam, Rita uświadamia sobie, że to pierwszy mężczyzna, którego nie chce ujarzmić i którego ujarzmić się nie da. Postanawia zatem zostać przez niego na zawsze zapamiętana, bo pragnienie zostawienia trwałego śladu w pamięci innych to jedno z podstawowych pragnień Rity. Wykształcona pani psycholog, panująca podczas seansów terapeutycznych nad życiem swych pacjentek, wyzwala dystans, bo nie pozwala w najmniejszym nawet stopniu zapanować nad sobą. To ona decyduje, ona wyznacza drogę, ona jest przewodniczką i ona rządzi. To wyzwolona feministka, ale przecież jej feminizm bardzo łatwo zdewaluować – w opinii jej teścia niewiele do tego potrzeba („Jakby kociaka dobrze posunąć, to tylko by feminizm główeczką parował. Dwa, trzy dobre ruchy i już po całym feminizmie dziewczynki”). Rita przez całe swoje życie uważa, iż nikt ani nic nie ma wpływu na rozwój jej osobowości. Fascynuje ją jednak transcendencja i z dziecięcą wręcz ciekawością poszukuje prawdziwych katolików. A prawdziwą katoliczką jest przecież Anna, zajmująca po Ricie miejsce w życiu Adama.


Anna to jeden chodzący kompleks, szara myszka pragnąca ukryć się przed światem pod czapką niebytką. Czy aby na pewno? Śmierć męża, paradoksalnie, przybliża ją do niego bardziej, albowiem tylko dzięki tej śmierci może z nim poczuć prawdziwą bliskość. Intymną bliskość, jakiej nie zaznała w żadnej dotychczasowej relacji. Anna wstydzi się swego pochodzenia i jej niechęć do rodzinnych korzeni odzwierciedla się w dorosłym życiu, w którym kobieta nie czuje się w żaden sposób zakorzeniona. To stale przestraszone i niepewne swej wartości dziecko, które przez lata zabiegało o względy ojca (relacje z nim dodatkowo komplikuje fakt, że jest ukrywającym swą tożsamość Żydem, a o problemie żydowskiego pochodzenia Rakusa interesująco pisała w swym bardzo osobistym debiucie „39,9”). Dziecko, któremu każe się być dorosłą kobietą, jakiej nie sposób zrozumieć bez zrozumienia zawikłanej przeszłości. Anna jest bierna, bo nikt nie nauczył jej walki o samą siebie. Przyjmuje postawę pasywną wobec życia, bo jakakolwiek aktywność jest dla niej nie do wyobrażenia. Cierpi w samotności i znosi swe cierpienie nad wyraz dzielnie. Trudno wyobrazić sobie, jak wiele może ją jednak połączyć z przebojową Ritą, a przecież te biografie z czasem zaczynają się wzajemnie uzupełniać.


Warto zwrócić uwagę na relacje bohaterek z innymi kobietami, uwarunkowane traumatycznymi relacjami z własnymi matkami. Istotne jest także nakreślenie poczucia odrzucenia i oszukania obu kobiet przez ich bliskie przyjaciółki. To dowód na to, że rozprawiając o kobiecości, Rakusa sytuuje swoje symboliczne postacie w pewnym społecznym kontekście. Dzięki temu „Żona Adama” nabiera nowego znaczenia i staje się książką o poszukiwaniach, nie jest zaś diagnozą tego, co to znaczy być kobietą.


Jeśli dodamy do tego znaczący motyw dziecka, którego Adam nie doczeka się w żadnym związku (jedna z żon nie chce, druga nie może dać mu potomka), otrzymamy książkę o życiu jakby zatrzymanym. Życiu, w którym wszystko już się wydarzyło i nie wydarzy się nic nowego. Albo wydarzy się dopiero wówczas, gdy dojdzie do finałowego spotkania obu żon…


Monika Rakusa to naprawdę nowa jakość pośród licznych pozycji tak zwanej kobiecej literatury współczesnej. Jej druga powieść udowadnia, że pisarka potrafi opowiadać o losie kobiety nie trywializując tego losu. Dodatkowo o kobiety wciąż pyta, nie odpowiada.


Wydawnictwo W.A.B., 2010

KUP KSIĄŻKĘ

2010-05-18

"Drobne szaleństwa dnia codziennego" Kaja Malanowska

Debiutancka książka Kai Malanowskiej porusza tematy, do których obecnie społeczeństwo miewa ambiwalentny stosunek. Depresja, zaburzenia osobowości, manie, natręctwa, fobie – to cały zestaw, wobec którego z jednej strony chcemy się zdystansować, gdyż to niewygodne, nieprzyjemne i męczące, z drugiej zaś bywamy tym zafascynowani, bo przecież od jakiegoś czasu modne jest mieć depresję, prywatnego psychoanalityka i bolączki, o jakich pisze się w przyjmującej każde słowo sieci, zaśmiecając rozrastającą się wciąż blogosferę cierpiących i pokrzywdzonych przez los. Kaja Malanowska opowiada historię kobiety, która cierpi pozornie bez powodu. Dlaczego? Przecież miała szczęśliwe dzieciństwo, ma kochającego męża i córkę, pracę i pozycję społeczną. Niczego jej nie brakuje, a jednak tak naprawdę brakuje wszystkiego. „Opinia publiczna zezwala na szaleństwo, przychylnie odnosi się do depresji i z życzliwym zainteresowaniem obserwuje skutki załamania nerwowego. Okazuje się jednak, że należy spełnić określone warunki, żeby uzyskać wizę, pozwolenie na odjazd”. Czy po prostu bycie na co dzień niezadowoloną z siebie, poczucie wyobcowania i pustki, niepewność każdego kolejnego dnia i społeczna fobia mogą być sankcjonowane przez społeczeństwo, skoro tak naprawdę z niczego nie wynikają i nie wiadomo, dlaczego są obecne?

Malanowska podejmuje temat wewnętrznego cierpienia, doświadczania świata w kategoriach walki o samą siebie każdego męczącego dnia. Nie będzie to zatem książka z pasjonującą fabułą, bo zaburzenia osobowości o charakterze depresyjnym nie mają w sobie nic pasjonującego. „Drobne szaleństwa dnia codziennego” to jednak przekonujący zapis trwania na przekór sobie i o prostych sprawach, które dla bohaterki są bardzo skomplikowane. Polska Sylvia Plath? Przesada. Myślę jednak, że Malanowska ukazuje kobietę skazaną na życie po swoistym szklanym kloszem. Ukazuje generalnie kobiety jako słabe, bezwolne i podporządkowane mężczyznom. Czy aby na pewno słabość jest tym, co charakteryzuje narratorkę i jej przyjaciółki? Przyjrzyjmy się, w jaki sposób rodzi się ból istnienia. Taki, o którym trudno mówić i czasami pozostaje jedynie pisać.

Bohaterka książki, porte-parole autorki, pracuje jako biolog. „Od poniedziałku do piątku, pomiędzy ósmą a czwartą, eksperymentuję na cudzym życiu. Wieczorami i w weekendy staję się przedmiotem eksperymentu”. W pracy czuje się demiurgiem, codzienność czyni z niej marionetkę w rękach nieprzewidywalnego Losu. Kobieta jest szczęśliwą matką i nieszczęśliwą żoną. Pierwsze wynika z tego, iż córka nie sprawia większych kłopotów wychowawczych, dzięki czemu można się na co dzień bardziej skupić na sobie i przeżywaniu własnych lęków. Drugie jest efektem wielu czynników. Przede wszystkim różnego rodzaju obsesji. Na Szymonie odbija się cały szereg projekcji umysłu zainfekowanego cierpieniem. Szymon jest źródłem nieustającego lęku i bólu. Ten Szymon, który na co dzień jest ciepłym i pełnym empatii mężem. Najłatwiej jednak znaleźć wroga w najbliższym otoczeniu, a potem skupić się na walce z nim, skazanej z góry na porażkę. Relacje małżeńskie u Malanowskiej kipią, są bardzo intensywne, stają się źródłem perwersyjnej rozkoszy przez cierpienie – przede wszystkim w odczuciu narratorki książki. Ona nie stara się być dobrą żoną, bo nie rozumie, co to znaczy i nie chce w jakikolwiek sposób wpisywać się w społeczne schematy. Bliskość musi być związana z poczuciem zagrożenia, bo inaczej nie będzie bliskością. Podobnie rzecz się ma z relacjami z innymi ludźmi – kobieta Malanowskiej przeżywa je niczym batalie. Takie, które toczy – jak już wspomniałem - przede wszystkim z samą sobą.

Maja poza pracą i pełnym emocji życiem osobistym wchodzi także w specyficzne relacje z psychiatrą i psychologiem. O ile pierwszemu podporządkowuje się tak, jak pigułkom mającym ją uleczyć, o tyle z drugim (a raczej drugą, to też istotne) pogrywa sobie ze złudną świadomością panowania nad sytuacją. Kobieta zatem chce się uleczyć i nie chce jednocześnie. Pragnie zmienić istniejący stan rzeczy, ale także potrafi w swej prywatnej rozpaczy tkwić, bo jest to wygodne. Wygodniej jest stać w opozycji wobec świata i stwarzać szklany klosz niż rozbić go i wyjść światu naprzeciw. Bohaterka Malanowskiej nie chce tego jednak i – co wyraźnie uzasadnione – nie potrzebuje tego w gruncie rzeczy. Cierpi, bo taki jest jej sposób przeżywania rzeczywistości. A ta książka ma być dowodem na to, że nie można po prostu wziąć się w garść i nie o to też chodzi. „Drobne szaleństwa dnia codziennego” opowiadają o trudnej drodze, na której wciąż stoi największy wróg. I tym wrogiem dla Malanowskiej nie jest mąż, otoczenie, inni ludzie, lecz ona sama.

Interesująca jest diagnoza, jaką stawia bliska przyjaciółka Mai: „To nie jest depresja, to coś innego. To chorobliwe, maniakalne skupienie na sobie i zbyt intensywne przeżywanie rzeczywistości”. Ta opowieść jest na swój sposób maniakalna. Po osobistych wyznaniach takich autorek, jak Anna Janko, Monika Rakusa czy Sonia Raduńska forma „Drobnych szaleństw” nie będzie nowatorska. Nowatorskie jest jednak potraktowanie problemu, z którym nie do końca sobie radzimy. Bo jak poradzić sobie z samym sobą? Nie zawsze można. Nie zawsze się da. Nigdy nie należy się jednak poddawać.

Bardzo introwertyczna, ale jednocześnie uniwersalna w swej wymowie książka. Głos tych, którzy czasami nie mają sił, by cokolwiek powiedzieć (i bynajmniej nie chodzi tu tylko o kobiety, choć to kobieca proza). Osadzony w realiach początku nowego stulecia prężnie rozwijającej się warszawki zapis Malanowskiej jest ognistym wykresem gorączki. Gorączki intensywnego życia wewnętrznego.

Wydawnictwo "Krytyki Politycznej", 2010
KUP KSIĄŻKĘ

2010-05-17

"Finalmusik" Justo Navarro

Justo Navarro potwierdza klasę wydanego przed dwoma laty „Domu ojca”. Jego pisarstwo jest wysmakowane, subtelne i dostojne, a jednocześnie lekkie i pełne dwuznaczności. Myślę bowiem, że w „Finalmusik” przede wszystkim o dwuznaczności chodzi i nawet jeżeli wyraźnie wracają charakterystyczne dla hiszpańskiego pisarza motywy rodzinnej Granady, skomplikowanych relacji z ojcem i domu jako miejsca pełnego tajemnic, tym razem Navarro tworzy zupełnie inną narrację, w której od początku do końca będzie chodzić o odkrycie dwuznaczności półprawd i fikcji. Mężczyzna-narrator snuje opowieść rozpiętą gdzieś między tym, czego sam doświadcza a zmyśleniem charakterystycznym dla dzieła literackiego. Jak bowiem sugeruje jeden z bohaterów książki, „Może to lekkomyślne, bezużyteczne, nielojalne i nieodpowiedzialne wymyślać powieści w czasach bomb”, dlatego przewodnikiem po świecie przedstawionym jest tłumacz – ten, który czuje się panem obcych historii i historie te stwarza na nowo, posługując się innym językiem. Czyje historie opowie i co w nich dzieje się rzeczywiście? To pytanie pozostanie otwarte, bo „Finalmusik” to przejmująca opowieść o pożegnaniu z wiecznym miastem, w której tak naprawdę dochodzi do powitań, coraz to nowych początków, misternie splecionych ze sobą historii z 1941 i 2004 roku.

Od pierwszych stron Navarro zaraża specyficzną atmosferą oczekiwania i zagrożenia. Rzym, po którym narrator wędruje w tylko sobie znany sposób, oczekuje na spełnienie groźby islamskich terrorystów, którzy zapowiedzieli Włochom koniec, których ultimatum niebezpiecznie łączy się z coraz to nowymi aferami politycznymi, i o których tłumacz dowiaduje się od ekonomisty Mazottiego. Sam Mazotti jest tak samo dwuznaczny jak tajemniczy duchowny Wolff-Wapowski ze swoją konspiratorską działalnością, pisarz Trenti, którego powieści tłumaczy narrator i Francesca, jego kochanka uwikłana w zależności wpływające także na opowiadającego o jej losach. „Finalmusik” to symfonia różnie brzmiących opowieści, wzajemnie się uzupełniających, ale także komplikujących. Jeżeli dołożymy do tego zagadkową opowieść o morderstwie wojskowego w pewnym wagonie za czasów rządów Mussoliniego, powstanie historia wielowątkowa i żywa na wiele różnych sposobów. I tym, co w nowej książce Justa Navarro zwraca uwagę, jest umiejętność takiego połączenia wątków, by uczynić z książki niepowtarzalne świadectwo istnienia w fikcji.

Motyw pożegnania funkcjonuje w tej powieści wielopłaszczyznowo. To nie tylko pożegnanie z miastem, ale także z tym, kim było się wcześniej. „Finalmusik” w tym znaczeniu jest książką sentymentalną, ale jednocześnie opowieścią, która nie manipuluje prostymi emocjami czytającego. Navarro dotyka wielu problemów współczesnego świata, osadzając te problemy w odległej historii, a potem tworząc pomost między tym, co było a tym, co jest. Nie bez znaczenia jest także fakt, że mamy do czynienia z opowiadaczem odpowiedzialnym za słowa innych i na co dzień kryjącym własne między cudzymi. Jeżeli jeszcze zwróci się uwagę na to, jak ważne są dla niego wspomnienia z Bolonii i spotkania z professoressą od semiotyki, „Finalmusik” ożyje jako książka językowych znaków i struktur oraz ich wzajemnych zależności. Navarro bowiem tworzy opowieść o tym, jak trudno niezależnie o czymś opowiadać i jak bardzo zawikłane mogą być związki między realnym światem a sposobami jego opisywania.

Trudno jednoznacznie określić, czy w tej książce chodzi bardziej o to, co się dzieje czy też o to, co może się wydarzyć. Pewne jest natomiast, iż „Finalmusik” jest swoistym eksperymentem narracyjnym, któremu poddaje się także człowiek opowiadający nam tę historię. Warto ją znać i warto pozostać w szczerym zdumieniu, bo Navarro tym razem ujawnia się jako twórca pytań, nie odpowiedzi.

Wydawnictwo MUZA, 2010
KUP KSIĄŻKĘ

2010-05-16

"Patologie" Zachar Prilepin

"Zdarzenia w „Patologiach” to codzienne, pełne dramatyzmu chwile żołnierskiej niedoli . To krew rannych i zabitych, gruz niszczonych budynków, twarda szkoła życia, w której odnajdą się jedynie ci, którzy wiernie wykonują rozkazy. To nieludzki świat stworzony przez ludzi i rzeczywistość, w której symbolicznie dokonuje się rozpad. A przecież wszystko dookoła się rozpada. Dodatkowo dzielni specnazowcy walczą w obronie czegoś, co im się należy i co jest przecież częścią ich ojczyzny, a są tak naprawdę w miejscu, którego obcość czują na każdym kroku, obcość czającą się nawet w atmosferze („Coś tu jest nie tak z powietrzem, ma jakiś inny smak. Jest gęste i wilgotne. U nas było cieplejsze i bez smaku”)."

Wydawnictwo Czarne, 2010

Całość tekstu na stronie artPapieru
KUP KSIĄŻKĘ

2010-05-12

"Miłość po polsku" Manuela Gretkowska

'„Miłość po polsku” to także śmiała powieść obyczajowa o egoizmie i skomplikowanych oraz patologicznych czynnikach, które zmuszają nas do wyboru takich, a nie innych partnerów życiowych. To powieść o seksie jako formie onanizmu emocjonalnego obu płci (Uprawiając seks, każdy śpi sam ze sobą, bo nasze ego jest zbyt wielkie, by zmieścił się ktoś inny), o męskiej potrzebie dominacji i pragnieniu realizowania tej formy onanizmu (Mężczyźni potrafią rozwalić budowany latami dom dla jednego mebla – łóżka), o strukturach społecznych czyniących ze związku klatkę i o niemożności wydostania się z tej klatki. Powieść o trudnej miłości i jeszcze trudniejszym jej przeżywaniu. Książka, w której autorka nieudolnie próbuje wyjść z siebie i stanąć obok, spojrzeć na świat z innego punktu widzenia. Wychodzi jej to marnie i mimo wszystko zabawnie, toteż najnowsza publikacja Gretkowskiej nie jest może tak kiepska jak poprzednie, bo jednak dostarcza specyficznej rozrywki.'

Wydawnictwo Świat Książki, 2010

Całość tekstu na stronie G-Punkt
KUP KSIĄŻKĘ

2010-05-08

"Nadepnęłam na węża" Hiromi Kawakami

Trudno pisać o prozie Hiromi Kawakami, bo i trudno się jej prozę czyta. Trzy miniatury literackie składające się na najnowszą publikację Wydawnictwa Karakter sytuują się gdzieś na granicy realizmu magicznego i onirycznego wyznania. Kawakami oswaja swój własny Chaos i w tym chaosie tworzy ład dostępny tylko dla czytelnika uważnego i skoncentrowanego. Nie można bowiem prozy japońskiej pisarski ot tak po prostu przeczytać. Mamy tutaj do czynienia z osobliwym zderzeniem świata realnego, do którego wdzierają się coraz to nowe i niejednoznaczne elementy fantastyczne. Ponadto Hiromi Kawakami daje świadectwo specyficznej formy współistnienia człowieka i zwierząt, albowiem różnego rodzaju metamorfozy opisane w jej opowiadaniach to świadectwa konfrontacji istoty ludzkiej z naturą, która otrzymuje swój własny głos. A raczej wiele głosów, kiedy zwierzęta przemawiają za ludzi, a ludzie życiową mądrość osiągnąć mogą przede wszystkim dzięki kontaktowi ze zwierzętami. Karakter po raz drugi po „Fruwającej duszy” Yoko Tawady zabiera czytelnika w pasjonujący świat japońskiej kultury. W świat, w którym można nadepnąć na węża i przekroczyć granice, o których istnieniu nigdy się nie myślało…

Początek lektury sugeruje, iż zdarzenia u Kawakami osadzone są mimo wszystko w ludzkim świecie i dopiero potem dochodzi do przemian, o jakich wspomniałem. W tekście tytułowym poznajemy Hiwako Sanadę, byłą nauczycielkę, obecnie pracownicę sklepu z buddyjskimi różańcami. Na drodze bohaterki któregoś dnia staje tytułowy wąż i zwierzę to będzie symbolem oraz kluczem do odkrycia innego, niezwykłego świata. Wąż zamieszkuje w domu Hiwako, przybiera ludzką postać, a postać ta nazywa się matką kobiety. Z czasem wpływ węża na życie bohaterki stanie się bardzo duży, a sam tekst zmieni się nie do poznania. Wąż będzie kusił do udania się w rejony niezbadane, trudne do opisania i do wyrażenia. Trudno także będzie oddać to, co przeżywają bohaterowie tytułowego opowiadania, a dramatycznym świadectwem napięć rodzących się na styku rzeczywistości i fantasmagorii będzie finałowa walka.


Drugi tekst zbiorku porusza problem bycia niewidzialnym. Co to oznacza i jak bardzo determinuje życie pewnej japońskiej rodziny, w której znikają i ludzie i przedmioty? Kawakami inicjuje w pierwszym tekście przejście w inną sferę bytu, uzależniając swych następnych bohaterów od nieprzewidywalnych zdarzeń losowych, w których coraz większą rolę odgrywać będą zwierzęta. Tyle tylko, że to zwierzęta bardzo niezwykłe, bo nazywają się tuboliskami i murkotkami. Gdzieś wśród nich ukryta będzie zagadka bytu i niebytu ludzi starających się być dla siebie rodziną, a w gruncie rzeczy zagubionych i niezrozumiałych przez innych tak, jak niezrozumiałe wydają się być zwierzęce ingerencje w ich świat i finałowe zespolenie będące dowodem na to, że zniknąć znaczy istnieć naprawdę.


Trzeci tekst to zbiór miniatur, w których Kawakami kreuje swoistą kosmogonię, zręcznie posługując coraz to nowymi animizacjami i kreśląc dodatkowo skomplikowane relacje damsko-męskie, w których dużą rolę odgrywają kolejne przemiany duchowe. To tekst o stwarzaniu i niszczeniu jednocześnie i proza, w której cały szereg zwierząt, od konia po kreta i piskorza, stworzy polifoniczną narrację pełną niepokojącej dwuznaczności i mglistości. I tak też kończy się ta książka – niedopowiedzeniami.
Bo w gruncie rzeczy w prozie Kawakami chodzi głównie o stawianie pytań, a nie o dawanie na nie odpowiedzi.

„Nadepnęłam na węża” to przykład prozy, w której element zaskoczenia jest bardzo ważny.
To taki spacer po świecie istniejącym tuż obok nas, ale niemożliwym do nazwania. Zręczne połączenie wiedzy z zakresu biologii, którą autorka studiowała, z umiejętnością łączenia słów w niezwykłe znaczenia, którego nie nauczą żadne studia. Proza, która urzeka i zastanawia. Książka, o której myśli się długo po lekturze.

Wydawnictwo Karakter, 2010
KUP KSIĄŻKĘ

2010-05-04

"Jul" Paweł Goźliński

Czy Wielka Emigracja była prawdziwym ruchem o podłożu patriotyczno-politycznym, czy ledwie zbieraniną wystraszonych sytuacją w ojczyźnie Polaków, którzy znaleźli we Francji bezpieczny azyl i swój własny strach, wygodnictwo oraz prywatną potrzebę bezpieczeństwa przekuwali na wzniosłe idee, włączając w nie Boga? Czy Juliusz Słowacki mógł normalnie pisać i funkcjonować z kompleksami, w jakie wpędzał go Mickiewicz? Czy polscy emigranci romantyczni byli ludźmi naprawdę wierzącymi w swoją dziejową misję? I czy prorok Towiański nie był przypadkiem sprytnym hochsztaplerem, który mamił wizjami, a wierzono mu tylko dlatego, że odwoływał się do jakże polskiego poczucia wyobcowania, oszukania przez innych? Czy ostatecznie polski mesjanizm XIX wieku był jedynie ckliwym hasłem, za którym kryli się mali duchem Polacy, by nie rzec polaczkowie? Romantyczny kryminał Pawła Goźlińskiego zmusza do zadawania sobie tych i wielu innych pytań. Bo „Jul” to książka wychodząca naprzeciw polskiej mentalności kształtowanej w romantyzmie, to opowieść podejmująca inteligentny dialog z mitami romantycznymi i książka prowokacyjna. Goźliński nie buduje li tylko mrocznej opowieści o morderstwach w ciemnych zaułkach dziewiętnastowiecznego Paryża, ale próbuje zmusić do rozmyślań o specyfice narodowego mitotwórstwa i o przesłankach każących spoglądać na polski romantyzm jak na epokę wzniosłych haseł, którym autor kruszy nieco fundament.

Tytuł sugeruje już wstępną interpretację powieści, ale z czasem można się zorientować, iż niemym bohaterem będzie lipiec 1845 roku, kiedy to rozegrają się zdarzenia, o jakich nie napisali badacze literatury i historii tego okresu. Zmyślenie Goźlińskiego ma jednak wielką siłę, bo w opowiadanej przez niego historii mamy do czynienia z prawdą, o której przez lata się nie mówiło. I dodatkowo pasjonującą intrygę sensacyjną osadzoną w niesamowicie sugestywnie przedstawionych realiach Paryża – miasta szulerni, ciemnych zaułków, domów uciechy, biedy i upokorzenia.


Głównym bohaterem, wokół którego koncentrować się będą zdarzenia „Jula”, jest Adam Podhorecki. To człowiek, który ma za sobą niejedną życiową klęskę: zesłanie, poniżanie, śmierć najbliższych, w końcu zdarzenie, o którym nigdy nie zapomni choćby z powodu blizn, czyli próba ukrzyżowania. Podhorecki jest ogarnięty obsesją śmierci i to naprawdę specyficzna obsesja; jej dowodem jest trumna, w której mężczyzna spędza wiele godzin. Podhorecki to taka polska biografia przegranego i cynika jednocześnie. Nie sposób nie zauważyć, jak bardzo poczucie zagubienia i jednocześnie wyniosłości z czasem niszczy jego psychikę. Kiedy wydaje mu się, że we Francji nareszcie zazna spokojnego żywota u boku Marie, uratowanej od zguby francuskiej prostytutki, na jego drodze stanie żywa pochodnia, której męki Podhorecki skróci strzałem z pistoletu. Szybko okazuje się, że brutalnie okaleczony i podpalony mężczyzna to bliski przyjaciel Podhoreckiego, a morderca rozpoczyna tym makabrycznym wstępem ciąg dalszych zabójstw.


Ginący zakochani w Notre-Damme, symboliczna śmierć konwulsjonistki, uratowany przez tragicznym końcem Adam Mickiewicz i ideowe spory, jakie toczą się w tle śledztwa… Tak wygląda „Jul”, dość szybko z mrocznego kryminału przeradzający się w powieść o tematyce społecznej i filozoficznej. Okazuje się bowiem, że mordercy będzie bardzo zależało na tym, by związać ze swoimi poczynaniami życie Podhoreckiego, a w efekcie doprowadzić do jedności, o jakiej polski emigrant nigdy nawet by nie pomyślał. Podhorecki tropi zatem zabójcę na własną rękę, a oficjalną drogę śledztwa wytycza komisarz Lang, zgorzkniały i cyniczny Francuz, który stara się za wszelką cenę tuszować własną bezradność wobec wydarzeń mających miejsce w Paryżu od 1 do 31 jula 1845 roku. A do zdarzeń tych misternie zostanie wpleciona jeszcze rosyjska ambasada we francuskiej stolicy…


Goźliński rozprawia się na kartach swej powieści z polskością w sposób bezceremonialny. Lang szyderczo pyta: „Wy naprawdę myślicie, że Bóg nie ma nic do roboty, tylko strugać dla Was krzyże, żebyście mogli na nich zdychać dla tej waszej Polski? Bo wy się kochacie w męczeństwie! I siebie wzajem byście ze łzami braterskiej miłości w oczach powywieszali”. Ile romantycznego męczeństwa niesie w sobie prawda o kolejnych paryskich morderstwach i jak silnie działania zabójcy zakorzenione są w pismach romantycznych myślicieli? Z drugiej strony, czym jest Francja, eldorado emigrantów, które tak bardzo sobie cenią? Co Francuzom połowy XIX wieku zajmuje umysły tak bardzo, jak Polakom profetyzm i mesjanizm? Podhorecki nie szczędzi cynizmu również wobec Langa, mówiąc: „Wy stworzyliście nowego bożka. On się nazywa postęp i panować ma nieprzerwanie przez tysiąc lat. Wierzycie, że da wam nieśmiertelność. A przynajmniej waszym kapitałom, które wiecznie będą rosnąć”. A obok tych sporów wciąż bardziej wikła się zagadka, kto i z jakich przyczyn zabija.


„Jul” to świadectwo erudycji autora, albowiem osadzenie powieści w XIX wieku i liczne mniej lub bardziej czytelne aluzje do romantycznych myśli ideowych są dowodem tego, że Paweł Goźliński wdaje się tu w spór z epoką, którą doskonale zna i rozumie. Czy współczesny czytelnik będzie w stanie do końca zrozumieć przesłanie „Jula”? Książka w tak brawurowy sposób rozprawiająca się z narodowymi mitami, nie kwestionuje przy tym ich wielkości. I dzięki temu „Jul” to świetna powieść kryminalna, ale i mądra oraz odważna diagnoza stawiana współcześnie temu, jak duże znaczenie dla Polski miał romantyzm.


Wydawnictwo Czarne, 2010
KUP KSIĄŻKĘ

2010-05-02

"Chmurdalia" Joanna Bator

"Powieść ta to swego rodzaju współczesna odyseja, powieść o wędrowaniu i o pokonywaniu życiowych trudności. To także książka, która stara się ukazać autentyczność ludzkich przeżyć i doznań w żywych opowieściach. To historia o prawdzie. A jak mówi jeden z bohaterów – „Prawda to coś, co rodzi się, kiedy powtarzamy swoją opowieść”. Opowieści Bator rodzą się w konfrontacji z innymi opowieściami. Snucie historii i ich powtarzanie przez innych tworzy misterną konstrukcję książki bardzo pogodnej i ciepłej, ale jednocześnie opowiadającej o goryczy, rozczarowaniach, o przełomowych i dramatycznych momentach w życiu, które zmieniają na zawsze, o potrzebie przekraczania granic i nazywania tego, co nienazwane; opisywania tego, co trudne do opisania. To również przejmujący traktat o sile opowiadania. Wszak – jak stwierdza Eulalia Barron, wiekowa krakowianka, która jesień życia przeżywa w dalekim Nowym Jorku wśród książek i wspomnień – „Opowieści wymagają ludzkiej dbałości jak paprocie, trzeba je karmić, zapewnić im światło”. Bator dba o swe opowieści niczym wzorowy ogrodnik. „Chmurdalia” jest także książką wychodzącą naprzeciw życiu i książką-wyzwanie dla czytelnika, bowiem nie sposób nie zauważyć, że coraz to nowe historie wzajemnie na siebie oddziałują, tworząc skomplikowane struktury, jakie mają świadczyć o złożoności doświadczeń i przeżyć życiowych."

Wydawnictwo W.A.B., 2010

Całość tekstu na stronie artPAPIERU