2011-07-30

"Nieobecni" Bartosz Żurawiecki

Wydaje mi się, iż Bartosz Żurawiecki uprawia coś na kształt pisarstwa kompulsywnego. Ot, wpadnie mu do głowy pomysł, dość szybko wrzuci go w jakąś pisarską formę, hermetycznie wręcz zamknie się w świecie homoseksualnych doznań rzutujących na życie codzienne w nieprzyjaznym heteroseksualnym społeczeństwie i będzie starał się nazwać to literaturą zaangażowaną. Kiedy przed laty recenzowałem „Ja, czyli 66 moich miłości”, byłem przekonany, iż mamy do czynienia z pisarzem nie tyle interesująco osadzającym swą twórczość w aspekcie seksualności własnej, co seksualności w ogóle. Tymczasem „Nieobecni” pokazują kiepskie oblicze autora, bo jest to książka nie tylko nieudana, ale też pozbawiona mocy przekazu, a naprawdę miałaby co przekazać światu.

Bohater główny nie ma imienia i ma to być oczywiście znaczące. Znaczące jest także to, że – jak autor powieści – A. przekroczył granicę czterdziestu lat. Poznajemy go sparaliżowanego egzystencjalnymi lękami i nękanego bezsennością, starającego się za wszelką cenę utrzymać porządek swego życia, wykonując wciąż te same, powtarzające się czynności. Zatem pobudka bladym świtem, poranny dyżur w radio, a potem bezproduktywnie spędzana reszta dnia. Prawdopodobnie A. jest w depresji i dość szybko dowiadujemy się, kto za tym stoi. Wieloletni partner A., Dominik, postanowił zerwać z przewidywalnym i nudnym życiem u jego boku i rozpoczął nowy żywot jako polski emigrant w Londynie. Pozostaje po nim widoczny i trwały ślad, jakim jest matka Dominika, z którą A. ma częsty kontakt.


Porzucony, starzejący się gej i jego eksteściowa – doprawdy niezwykły tandem. Będzie jeszcze bardziej niezwykły, kiedy któregoś dnia i jedno, i drugie zorientuje się, że… nikt ich nie widzi. A. ta orientacja przychodzi dużo szybciej. Wraz z nią zaskakująca metamorfoza. Cierpiący po cichu, zamknięty w sobie i przed światem A. nagle chwyta za broń, zaczyna strzelać, zabijać, pozwala sobie na kradzieże i łamanie wszelkich możliwych zasad. Dołącza do swej gry panią Marię, która początkowo niechętnie, potem z dużym zaangażowaniem zabiera się do misji niszczenia świata, który jej i A. przez całe życie był nieprzychylny.


Pani Maria ukrywa w sobie chyba więcej goryczy niż A. Czuje obrzydzenie do siebie i swojego życia. Przez cały czas czuje się karana oraz upokarzana, chociaż stara się wzorowo wypełniać najpierw rolę córki, potem żony, matki i idealnie wpisywać się w społeczne schematy, które nakazują jej wieść żywot stateczny, stabilny oraz przeraźliwie nudny. „Powiedz mi więc, jaki to ma sens tak się męczyć i niesprawiedliwie cierpieć, choć wypełnia się przecież wszystkie obowiązki i to, co trzeba. Punkt po punkcie, jak przykazali. A jednak nie ma nagrody, jest tylko kara”. Monologi pani Marii po pewnym czasie męczą już samego A., w gruncie rzeczy natomiast i on, i druga wykluczona, odizolowana od innych postać, są postaciami bardzo papierowymi i pozbawionymi siły przekonywania.


„Nieobecni” to proza buntu, ale takiego polegającego na odmrażaniu sobie uszu na złość mamie. Nie sposób traktować tej książki poważnie, bo jest dalece niepoważna. Jej struktura wewnętrzna i przesłanie są nad wyraz nieprzekonujące. Odnoszę wrażenie, iż ta historia została napisana na siłę i tworząc ją, autor męczył się tak, jak jego bohaterowie. Właściwie to mamy tutaj do czynienia z tragedią końca w porównaniu z dobrym początkiem. Bo – choć A. od początku wzbudzać może tylko antypatię – „Nieobecni” to intrygujący zapis umysłu zainfekowanego lękami, ale to tylko pierwszych kilkanaście stron. Potem robi się z tego wszystkiego po prostu bałagan. Ma się ochotę odebrać broń A. i strzelić w powietrze ostrzegawczo, by Żurawiecki ponownie podobnej rzeczy nie popełnił.


Wydawnictwo "Krytyki Politycznej", 2011

2011-07-29

"Oskarżona" Mariella Mehr

Sporo już napisano w przestrzeni publicznej o „Oskarżonej”, bo to faktycznie książka, która musi przykuć do fotela i należy do tych niewygodnych lektur, po skończeniu których oddycha się z ulgą, odkłada ją i z radością mówi w myślach „mnie to nie dotyczy”. Myślę, że to, co zawarła w swojej opowieści Mariella Mehr (której biogram załączony do książki stanowi lekturę chyba bardziej poruszającą niż fabularna fikcja „Oskarżonej”), dotyczy nas wszystkich bez względu na płeć i wiek. Autorka bowiem próbuje zaprezentować skomplikowaną architekturę zła, a jego moc ucieleśni przesłuchiwana podpalaczka i morderczyni, która w realnym świecie ma swój odpowiednik, co czyni „Oskarżoną” książką jeszcze bardziej wiarygodną.

Mamy do czynienia z przejmującym monologiem, jaki tytułowa postać, kieruje do przesłuchującej ją urzędniczki. Początkowo zdystansowana, Oskarżona szybko stara się zbudować pewną opozycję i wskazać, że oto słaba wola konfrontuje się z wolą silną i że przesłuchująca tak naprawdę niewiele jest w stanie zrozumieć z tego, co się do niej mówi. Potem coś się zmienia, niema rozmówczyni jest już osobą, do której Oskarżona zwraca się per „ty”, następuje coś w rodzaju szaleńczej bliskości… Szaleńczej dlatego, iż kobieta opowiadająca swe dzieje, historie podpaleń i zabójstw, wydaje się być jakąś ideą nadczłowieka, a nie zwyczajną morderczynią. Kari Selb nie jest w stanie spojrzeć na siebie oczyma przesłuchujących, bo dla nich jest ona jedną z wielu, a chce – dla siebie i dla świata – pozostać tą wyjątkową.


Dobrze robi jej izolacja. Kari wyraźnie ją sobie ceni. „Nie tęsknię za skrzeczącymi babami, wiecznie lejącymi łzy nad własnym życiem. Moja ściana mi odpowiada”. Tylko w izolacji jest w stanie przeżywać swoje życie naprawdę, nazywać to, co robiła i widzieć w tym sens. Logiczne dla Kari jest uwięzienie, jednak nie mieści się jej w głowie, iż proces, któremu jest poddana, ma stanowić jakąś formę katharsis dla niej samej. Oskarżona sama oskarża i czuje się daleko ponad światem, który nie może jej wybaczyć okrucieństw.


Oskarżona we wspomnieniach wraca do traumatycznego dzieciństwa z wiecznie pijaną matką i nieobecnym ojcem. Opisuje, jak wzrastał w niej gniew. Potem bunt. A może jedno i drugie jednocześnie. Tajemnicą jest, w jaki sposób od tego momentu Kari dotarła aż do otchłani piekielnej. Wspólnie zresztą ze znikającą Malik i Serafimem, których symboliczna funkcja ujawniana w toku zwierzeń nie jest jasna. Ta istota troista, jak siebie określa Kari, próbuje powiedzieć, jak rozumie zniszczenie. „Zniszczenie rozumiałam zawsze jako samodzielną siłę. (…) Ale ani nienawiść i zazdrość, ani inne uczucia nie skłaniały mnie do niszczenia upatrzonych wcześniej celów”. Niszczenie dla samego niszczenia? Gdzieś między snem a jawą, między Malik i Serafimem a ofiarami zbrodni… Kari zabłąkana, Kari odważna, Kari zagubiona, Kari niezwykle silna. Okrutna, zła i nieszczęśliwa.


Mehr pisze o zranieniu, o patologii rodzącej się z okrucieństw rzeczywistości na pozór niepatologicznej. Jednocześnie pisze o kimś, kogo sama jest w stanie zrozumieć. Nam jest zdecydowanie łatwiej zrozumieć „Oskarżoną”, kiedy pozna się dramatyczną biografię Marielli Mehr i zwróci uwagę na to, ile w tej prozie jest prawdy. Bolesnej, przerażającej prawdy między innymi o tym, iż rany zadane przed laty mogą zostać zadane ponownie.


Kari spala się w niszczycielskiej sile czerwieni. Oddaje się demonom przeszłości, które każą jej monologowi zmienić formę. Zakończenie „Oskarżonej” stawia więcej pytań niż odpowiedzi, a autorka próbuje nazwać istotę zła, które rodzi się w kobiecie stawiającej siebie ponad innymi…


Wydawnictwo Czarne, 2011

2011-07-28

"Epikryza" Piotr Szulkin

Proza Szulkina jest ciężka, mroczna i uderzająca trzema sztyletami ze słów, bo „Epikryza” to specyficzny tryptyk o samotności, cierpieniu w niej i odczuwaniu tego cierpienia. Na tę niepozorną książkę składają się trzy dość specyficzne teksty. Dwa wyszły Szulkinowi pewnie dlatego, iż nieobca jest mu reżyseria. To w końcu idealne dramatyczne monologi dla zgorzkniałego Bogusława Lindy czy histerycznej Krystyny Jandy. Teoretycznie. W teorii także trzeci tekst, makabryczną baśń z elementami czarnego humoru i wstawek a la „Piła, numer wpisz sobie sam”, moglibyśmy przyłożyć do aktorskiego światka i pokusić się o to, kto najciekawiej zagrałby skazanego na samotną walkę z otoczeniem i samym sobą Kajtusia, w którym walczą i Gombrowiczowskie Formy, i szaleństwo surrealistów. Kontrolnym słowem, słowem-kluczem, narzuconym nam przez autora, jest tytułowa epikryza. Bolesna, przejmująca, przerażająca. Analiza postępu choroby. Choroba jest jedna. Szulkin udziela trzech o niej informacji. Jakich?

Warta podkreślenia jest struktura czasowa, albowiem poznajemy najpierw bohaterów z przyszłości, potem bohaterkę z czasu teraźniejszego i dopiero na końcu rezolutnego Kajtusia, burzyciela świata przedstawionego, którego poznajemy w XIX wieku. Szulkin rusza zatem od przyszłości w przeszłość. By zdiagnozować chorobę i jej rozwój, trzeba się cofnąć wstecz. Chorzy bohaterowie „Epikryzy” mówią trzema różnymi głosami, ale w gruncie rzeczy o tym samym.


„Ślimak” przypomina groźne widmo Orwella, co może być o tyle zaskakujące, iż akcja opowiadania dzieje się w dalekiej przyszłości. Pratt to stary człowiek w nowych czasach. Jego biografia nie zawiera nic cennego, jego życie nie było w żaden sposób urozmaicone i zlały się po latach nawet noce i dnie. Takiego to Pana-Nikt zaczyna przesłuchiwać enigmatyczny Kontroler. Czytamy o jego marzeniach, ale i chorych rojeniach, o zgorzknieniu i kompleksach, ale jednocześnie o wielkim przywiązaniu do wieloznacznie rozumianego pojęcia „systemu”. Symbolika wędrującego ślimaka, który zostawia po sobie ślad, może być gorzką diagnozą kondycji społeczeństwa, jednak nie tylko o nie tutaj chodzi. Wartością (?) nieprzemijającą ma być pogarda i w niej to pławi się Kontroler. W finale jednak podkłada swój kark do ugryzienia Prattowi. Schyla przed nim głowę. Upokarza się i chce być upokorzony. Cierpi najbardziej w tej właśnie chwili.


A ona? Jest artystką, która spotyka się z nieznajomym mężczyzną, dla którego rzekomo spotkanie to ma być nagrodą za jakieś proekologiczne działanie. Aktorka z „Per procura” jest dublerką. Aktorzy kłamią, a ona kłamie za kłamców. Stąd też jej wizja sztuki jako cierpienia, jej gorycz i cierpienie tej, którą ktoś potrzebuje tylko w zastępstwie. Łzawy i chwilami naprawdę irytujący monolog kobiety to wieloznaczna opowieść życia – od kiszki pasztetowej i jej znaczenia po bezkres samotności, w której dublerka gra już tylko samą siebie…


„Ucięta głowa czarownicy” to już zupełnie inna bajka (sic!). Pozornie. Kajtek od zawsze ma wpajane przez Babcię przekonanie, iż chcieć oznacza móc i że może to w życiu wykorzystać. Któregoś dnia upokorzy go tajemniczy nauczyciel w zastępstwie, który przechwyci jego liścik miłosny na lekcji. Obiekt westchnień Kajtusia, Zosia, będzie też swoistym fantazmatem, bo przecież nic w tej opowieści nie będzie tym, czym się wydaje być. Następująca po sobie seria ataków na Kajtka i jego ucieczek kończy się dramatycznie dla bohatera i każe mu… zmienić się. A to boli i to bardzo.


Bolesna jest także lektura „Epikryzy”. To taka mała książeczka, do której można parę razy wrócić i za każdym razem inaczej pomyśleć o symbolice i roli groteski w tych trzech tekstach. Śmiać nie ma się z czego, ale zajrzeć do tekstów Piotra Szulkina na pewno warto.


Korporacja Ha!art, 2011

2011-07-26

"Trans" Manuela Gretkowska

Czy „Trans” to literatura? Przeraża mnie rekomendacja tej książki w salonie Empik i jej wysoka pozycja w rankingu tejże placówki. Właściwie to nie chce mi się o tej książce pisać, bo myślę nawet, iż nie wypada, ale jednak kusi, by wyrazić własne zdanie. Bo „Trans” jest osobistą spowiedzią autorki i po raz pierwszy od dłuższego czasu wraca ona do spisywania swoich wspomnień. Dlaczego tym razem tak kurczowo uczepiła się Andrzeja Żuławskiego, którego stara się w „Transie” skompromitować jako mężczyznę i jako twórcę? Ma to jakiś związek z zamieszaniem wokół „Nocnika”, w którym wyszło na to, iż Żuławski ździebko przesadził, opisując swe podboje miłosne? Jakoś nie chce się wierzyć, że Manueli Gretkowskiej nagle zebrało się na jakiś sentyment i postanowiła opisać swój płomienny romans z artystą, który nie docenił jej jeszcze bardziej płomiennej kobiecości.

Poza nirwanicznymi orgazmami, wędrowaniem z podpaską na czole, poza opłatkiem w pochwie, kobiecymi wytryskami i porównywaniem seksu do religii, najnowsza książka Gretkowskiej jest jeszcze o czymś, albowiem stara się nie być wtórną wobec poprzednich i tym razem pozwala sobie na ostrość oraz bezkompromisowość w ataku, przy jednoczesnym zachowaniu subtelności tej, która ów atak przypuszcza.


Zaczyna się rzekomo od Taty. Ojciec uległy, wieczny chłopiec podległy swej matce i żonie, na oczach córki kurczy się i przestaje być autorytetem. Dodatkowo obecność przy jego agonii po wylewie powoduje, iż autorka romans z powieściowym Laskim stara się tłumaczyć nie czym innym, jak poszukiwaniem ojcowskiego odpowiednika w kochanku, poszukiwaniem silnego i prawdziwego mężczyzny, którym – jej zdaniem – nie mógł być Tato. Najpierw ojca poszukuje w Mężu, a po zdradzie i porzuceniu przez niego, kotwiczy razem z ekstrawagancką nastolatką Itą na brzegu Sekwany, gdzie stara się nabrać dystansu do własnego życia, a jednocześnie wejść w łaski reżysera, jej Mistrza.


Deprecjonowanie Żuławskiego odbywa się w „Transie” na kilku płaszczyznach. Ośmieszenie go w roli twórcy nie jest trudne, jeśli włoży się w jego usta słowa o tym, iż film to kłamstwo. Kpina z jego męskości odbywa się tu już dużo bardziej interesująco; kwestionowana jest jego męskość jako partnera i jako kochanka. Partnerem Laski być nie potrafi, kochankiem może być żenującym (Gretkowska bez skrępowania opisuje, jak to sobie popierdywał podczas stosunków i jak unikała kontaktu z jego odbytem). Kim jest ostatecznie? Zdrajcą i hochsztaplerem jej uczuć. Tej, która spalała się dla niego w swoistym transie przez dwa lata, a którego ukoronowaniem był żenujący scenariusz do koszmarnego filmu „Szamanka”, który do dziś zapewne w wielu budzi niesmak.


Atak na Laskiego jest precyzyjny i bezpardonowy, kiedy już uczucia ustąpią miejsca złości. „Wsadzasz kobietom kamery w pizdę i panoramujesz. Uprzedzasz je o tym? Chcą tego? Wykorzystujesz, że w buraczano-patriarchalnej Polsce nikt się za nimi nie ujmie. One ze wstydu przemilczą, ofiary wstydzą się bycia ofiarami”. Jak można się spodziewać, Gretkowska daje sobie prawo do mówienia w imieniu pewnej zbiorowości, bo kochanki wykorzystywane przez Andrzeja Żuławskiego mają tu znaczenie symboliczne.


Naprawdę nie rozumiem, komu i po co ta książka. Niesmaczna. Nieprzyjemna. Nieudana. Ale jej autorka nadal pozostaje skandalistką, zatem nic się nie zmieniło. Może tylko to, że „My zdies’ emigranty” można było czytać, ale ostatnich kilku pozycji autorki już nie.


Wydawnictwo "Świat Książki", 2011

2011-07-23

"Przestępstwo" Ferdinand von Schirach

„Przestępstwo” to książka jedyna w swoim rodzaju. Autor, znany niemiecki adwokat, szereg dylematów, z jakimi się spotyka w swojej pracy potrafi zamknąć w literackie formy kilkunastu krótkich przypowieści, dla których punktem wspólnym jest niewątpliwie próba zrozumienia, czy sportretowanych ludzi trzeba całkiem obarczyć odpowiedzialnością za popełnione czyny. A może jednak było inaczej? Może warto podpatrzeć tych, którzy dopuszczają się przestępstwa i zrozumieć ich motywy działania?

Autor we wstępie wskazuje cel napisania swej książki, używając takiego symbolicznego porównania: „Przez całe życie tańczymy na cienkim lodzie, pod nim jest zimno i szybko się umiera. Pod niektórymi lód pęka i zaczynają tonąć. Ten moment mnie właśnie ciekawi”. Nie musi bowiem dojść do utonięcia. Możemy uratować i siebie, i tego kogoś, z kim właśnie tańczymy. Ferdinand von Schirach w swych przewrotnych opowiadaniach ukazuje nie tylko trud pracy adwokata broniącego z urzędu, co sam skomplikowany proces, który zwykło się nazywać dochodzeniem do prawdy. Autor stara się pokazać, że zawsze istotny jest dowód, nie zaś to, iż komuś lub czemuś się wierzy. Czy my, laicy prawa karnego, pragnący być jedynie karmieni jakimiś sensacyjnymi fabułkami uwierzymy w to, co przeczytamy? Myślę, iż warto przede wszystkim zbiorek tych niezwykłych tekstów przemyśleć. Zadać samemu sobie pytanie o to, czym naprawdę jest przestępstwo.


Poznamy doprawdy rozmaite historie i wraz z von Schirachem stawiać sobie będziemy wiele pytań. Dlaczego 72-letni lekarz ćwiartuje siekierą swoją żonę, a potem natychmiast oddaje się w ręce wymiaru sprawiedliwości? Kim jest milczący mężczyzna, który na dworcu kolejowym kilkoma wprawnymi ruchami morduje atakujących go chuliganów? Czym wyjaśnić samobójczą śmierć młodej wiolonczelistki? Dlaczego wcześniej morduje brata? I dlaczego na wieść o jej śmierci zabija się także jej ojciec? Koszmarne naczynia połączone dźwiękiem wiolonczeli…


Jeśli to za mało, będziemy głowić się nad tym, dlaczego partner pewnej prostytutki podejmuje się makabrycznego ćwiartowania zwłok jej klienta. Zadamy sobie pytanie, czy urojenia natury schizofrenicznej mogą popchnąć nastolatka do morderstwa. Pomyślimy nad tym, dlaczego młodociani przestępcy oddają skradzione z sejfu pieniądze oraz niezwykłą czarkę pewnemu Japończykowi. W końcu będziemy świadkami tego, jak autor stara się odwieść swego klienta od tego, by… nie zjadł swojej partnerki w dowód miłości.


Von Schirach operuje słowem bez rozmachu, lecz precyzyjnie. Opowiadania tworzą krótkie, rwane notki, przypominające suche zapisy w kronice policyjnej. Pisząc o ofiarach i zbrodniarzach, autor snuje także refleksje o własnej roli w procesach karnych. Nie wszyscy znają pewną prawdę. „Między obrońcą w procesie karnym a jego klientem panuje szczególna relacja. Adwokat nie zawsze chce wiedzieć, co się naprawdę stało. (…) W innych przypadkach adwokat musi znać prawdę bezwarunkowo”. W opowiadaniach z „Przestępstwa” autor lokuje się właśnie w tych dwóch skrajnie różnych od siebie pozycjach. Mimo wszystko ocenę opisywanych postaci pozostawia czytelnikowi. I pewnie dlatego można się podczas lektury poczuć śledczym prowadzącym sprawę, w której jest wiele niewiadomych. Trudno także nie zrozumieć, dlaczego książka ta szybko stała się w Niemczech bestsellerem.


Wydawnictwo W.A.B., 2011

2011-07-22

"Kobieta w klatce" Jussi Adler-Olsen

W zalewie skandynawskich kryminałów naprawdę trudno wybrać coś, co w jakiś sposób wyróżniłoby się w tym gatunku i byłoby naprawdę warte polecenia. Książkę Jussiego Adlera-Olsena wyróżnia określenie „thriller” na okładce. Owszem, „Kobieta w klatce” jest thrillerem, ale w żaden sposób nie ustępuje gatunkowym „produkcyjniakom” o dzielnych policjantach walczących w skandynawskim chłodzie ze złem ucieleśnionym lub symbolicznym. Tutaj będziemy mieli raczej do czynienia z walką z czasem oraz z pokładami nienawiści, jakie drzemią w człowieku. Poza tym, iż jest to powieść nadmiernie i niepotrzebnie wielowątkowa, czyta się „Kobietę w klatce” szybko, a przede wszystkim chyba o to tutaj chodzi, by przykuć uwagę, czyż nie?

Dramatyczne zdarzenia rozpoczynają się w 2002 roku, kiedy niezależna i lubiana przez media parlamentarzystka Merete Lynggaard, bez słowa znika z pokładu promu, na którym znajdowała się wraz ze swym niepełnosprawnym bratem. Uffe, bo tak ma on na imię, jest skrzętnie przez Merete ukrywany przed mediami, a obcowanie z nim w domowym zaciszu daje parlamentarzystce chwile wytchnienia po ciężkiej pracy. Dla Lynggaard właściwie nie istnieje żaden inny świat poza tym związanym z obowiązkami w pracy i tym drugim, przy Uffem, pozornie sielankowym, a tak naprawdę kryjącym w sobie mrok zdarzeń wypadku samochodowego z 1986 roku, kiedy zginęli między innymi ich rodzice. Te zdarzenia położą się cieniem nie tylko na życiu Merete i Uffego. O tym jednak dowiemy się dopiero po pięciu latach.


Druga bowiem płaszczyzna narracyjna obejmuje zdarzenia z 2007 roku, kiedy to pewien duński policjant podejmuje się wznowienia śledztwa w sprawie zniknięcia parlamentarzystki, które zostało przed laty przerwane. Carl Mørck zaczyna grzebać w papierach dotyczących sprawy zaginięcia właściwie zupełnie przypadkiem. Otrzymuje bowiem wolną rękę od przełożonych i jako przedstawiciel powołanego przez rząd duński Departamentu Q winien rozwiązać którąś z nierozwiązanych dotychczas zagadek, nad którymi Carl ma się pogłowić w swym nowym piwnicznym biurze. I chociaż autor dwoi się i troi, by to jednak postać Merete była w centrum uwagi czytelnika, dość szybko przenosi się ona na Carla.


Dlaczego? Dlatego, że od początku wiemy, iż Merete jest gdzieś uwięziona i pod wielkim ciśnieniem (w przenośni i dosłownie) próbuje walczyć z niewidzialnym wrogiem, który zamknął ją w jakimś koszmarnym miejscu. Będziemy z czasem odkrywać tajemnice jej klatki, ale nie dowiemy się już niczego ponad to, co o jej życiu mówi narracja wprowadzająca nas do momentu zniknięcia Merete z pokładu promu. Postać Carla jest dużo bardziej ciekawsza z psychologicznego punktu widzenia. Policjant ten bowiem wrócił niedawno z urlopu zdrowotnego, podczas którego wciąż na nowo przeżywał moment zawodowej klęski, kiedy wraz z przyjaciółmi dali się zaskoczyć przez przestępców, w efekcie czego jeden policjant poniósł śmierć, a drugi leży sparaliżowany w szpitalu i błaga Carla o to, by go zabił, skracając męki. Sprawa Merete Lynggaard ma wyrwać Carla z marazmu, jednocześnie pokazuje, jaką inteligencją i przewrotnością charakteryzuje się ów policjant. Nie można też nie zauważyć przesympatycznej postaci pewnego syryjskiego pomocnika, dzięki któremu Carlowi będzie na pewno łatwiej zrozumieć i połączyć kilka wątków zapomnianej sprawy.


Symbolika klatki, w której znajduje się Merete, jest dość czytelna: „Niewielu będzie za mną tęsknić – pomyślała. Uffe, tak. On na pewno będzie tęsknił. Biedny, biedny Uffe. Ale też nigdy nie pozwoliła nikomu oprócz niego tak bardzo zbliżyć się do siebie. Odcięła się od innych i zamknęła w sobie jak w klatce”. Kobieta zdana tylko na siebie, pozwalająca być blisko siebie tylko niepełnosprawnemu bratu… ktoś taki musi za coś odpokutować, a zamknięcie ma być rodzajem kary. Za co? Jak długo ta kara ma trwać? Czym ma się skończyć? Czy wznowienie sprawy Merete w 2007 roku pozwoli Carlowi dotrzeć do zamkniętej gdzieś przez jakiegoś szaleńca w klatce Lynggaard? Te i kilka innych pytań skłaniają do coraz uważniejszej lektury.


Klaustrofobiczny klimat, atmosfera pogoni za czasem, wciąż nowe i niewyjaśnione wątki, postacie, zdarzenia – to i jeszcze wiele więcej kryje w sobie „Kobieta w klatce”. Otwarta opowieść o pewnym zamknięciu.


Wydawnictwo słowo/obraz terytoria, 2011

2011-07-17

"Ty pierwszy, Max" Leena Parkkinen

Trudno jest pisać o powieści Leeny Parkkinen, bo jest to też trudna książka. Opowiada o wiecznym połączeniu, o byciu z kimś zawsze i wszędzie, ukazuje brak granic prywatności i przedstawia udrękę, opisując losy dwóch braci zrośniętych ze sobą tułowiami, dwóch potworów, wyrzutków, wiecznych outsiderów. Porzuconych przez matkę – kurwę, matkę Medeę w stroju Junony, która z ekspedientki sklepowej zmieniła się w modelkę fotografa i nigdy nie odczuwała wyrzutów sumienia, że porzuciła swych zdeformowanych synów. Ta opowieść nieprzypadkowo rozgrywa się w pierwszym trzydziestoleciu minionego wieku. Nie ma bowiem wówczas narzędzi ani możliwości, by pomóc Maxowi oraz Isaacowi, opowiadającemu tę wielobarwną i w gruncie rzeczy bardzo okrutną historię rozpisaną na wiele rozdziałów, wiele dat, wiele zdarzeń i wielu niemych świadków zdarzeń.

Jak żyć, mając wciąż u boku (w sensie dosłownym) tego drugiego, tak innego? „U bliźniąt syjamskich tajemnica to luksus. Ten drugi jest wiecznie obecny. Samotność w towarzystwie. Fizyczność przekraczająca granice małżeństwa. Nauczyliśmy się zamykać oczy i odwracać, kiedy drugi mówi.” Max spogląda na życie nieco inaczej niż Isaac, ale obaj zmuszeni są przez los do tego, by to życie przeżywać wspólnie. Co przeżywają? Przede wszystkim moc upokorzeń i krzywd, które rozpoczyna odrzucenie przez matkę, a kończy finał znajomości z niejaką Iris – kobietą, która mocno poróżni braci i pod koniec ich życia będzie stanowiła pryzmat, przez który bliźniacy spojrzą na swą przeszłość.

Max i Isaac wchodzą w skomplikowane relacje z kobietami, z którymi łączy ich tragizm istnienia. Można to naturalnie wiązać z odrzuceniem przez matkę, a potem przez ciotkę (ją zwłaszcza Isaac próbuje usprawiedliwiać). Można przyglądać się temu z jeszcze innego punktu widzenia. Dramat cyrkowego życia Sabriny czy Mony koresponduje w jakiś sposób ze stanem psychicznym, w jakim znajdują się obaj bracia, także przecież występujący na cyrkowych arenach jako zjawisko i coś, czego widokiem syci się gawiedź. Charyzmatyczna Madam Maxime, która nadaje bliźniakom imiona Max i Isaac, jest jednocześnie obiektem pożądania i kobietą prowadzącą przez życie. Taką, wobec której trzeba zachować pokorę. A francuska prostytutka Lucia? Jak inne jej podobne z paryskiej „Marinary” oferuje bohaterom przyjaźń. To przyjaźń odrzuconej dla tych, których całe życie odrzucano. Tych, których ostatecznie zrozumie, ale i poróżni Iris, o której już wspomniałem.

Świetna jest kreacja opowiadającego Isaaca. Widzimy świat jego oczyma, ale opowiada on o doświadczeniach własnych i brata w taki sposób, że w każdej chwili możemy nabrać wobec nich dystansu. To narracja niespieszna i stonowana. Łagodnie opowiadająca o brutalnej przecież rzeczywistości.

Debiutancka książka Parkkinen wpisuje się zapewne w pewien psychologiczny nurt pisarstwa fińskiego, którego odzwierciedleniem są takie książki jak „Przypomnij sobie” Hirvonen czy "Oczyszczenie" Oksanen. Nie czyta się jednak Leeny Parkkinen łatwo. Nie jest także łatwo – co już zaznaczyłem – o tej książce pisać, stąd też zaledwie dotknięcie wielowątkowej problematyki tej powieści.

Wydawnictwo "Świat Książki", 2011

2011-07-12

"Zła Matka" Ayelet Waldman

To książka niekoniecznie dla mężczyzn, chociaż kto wie, czy kartki tego amerykańskiego czytadełka nie będą zachłannie przewracane przez przedstawiciela płci brzydkiej. „Zła Matka” ma bowiem pewne walory poznawcze i opisuje dylematy, z którymi borykają się także mocno zaangażowani w życie rodzinne ojcowie. „Ta książka opowiada o niebezpieczeństwach i radościach towarzyszących próbie bycia przyzwoitą matką w świecie, który chce, bym czuła się zła”. Intrygujące? Myślę, że na tyle, by z zaciekawieniem zacząć czytać…

Ayelet Waldman, matka czwórki dzieci, dostała mocno po nosie w mediach, kiedy powiedziała, iż męża kocha bardziej niż swoje pociechy. Zaczęła się nagonka, podczas której kobiety – bo to one głównie atakowały – przykleiły Waldman etykietkę „Złej Matki”. Autorka pół żartem pół serio próbuje odnieść się do tego medialnego szkalowania, ale w gruncie rzeczy pisze głównie dla siebie i po to, by pewne uczucia oraz emocje nazwać. Chwilami robi to ciekawie, natomiast generalnie „Zła Matka” mnie znudziła tak jak – o tym pisze sama Waldman – nudzi opiekowanie się dziećmi, chodzenie z nimi na plac zabaw etc. Ileż bowiem można czytać o poświęceniach dla swych dzieci! Kilka rozdziałów? Owszem. Ale nie osiemnaście.

Waldman bowiem już na wstępie wychodzi z założenia, iż osiemnaście jest magiczną liczbą dla każdego z rodziców. Swe rozważania zatem zamyka, poruszając tematycznie osiemnaście różnych kwestii związanych z jej macierzyństwem, życiem prywatnym i zawodowym, z wewnętrznym niepokojem i radościami dnia codziennego.

„I tak jak Dobrą Matkę definiuje samowyrzeczenie, tak główną cechą Złej Matki jest egoizm”. Autorka nie wyrzeka się własnego życia na rzecz życia swych dzieci. Z pewnością zgodzi się z powtarzaną tu i ówdzie refleksją o tym, że pewne kobiety decydują się na dziecko wtedy, kiedy kończą im się już plany na ciekawe życie osobiste i wolą się przenieść w świat pieluch oraz smoczków. Waldman wędruje tam, ale nie tkwi w tym wszystkim tak namiętnie. Rozwija się i pokonując nawet schorzenia natury psychicznej, udowadnia iż jest kobietą aktywną w wielu sferach, ceniąc sobie jednocześnie to, że potrafiła wychować czwórkę pociech.

„Zła Matka” opowiada także o mrocznych stronach życia autorki. O dokonanej przez nią aborcji. O chorobie afektywnej dwubiegunowej. O poczuciu porażki, które towarzyszyło jej zwłaszcza po urodzeniu pierwszego dziecka. Co poza tym? Kilka interesujących przemyśleń na temat zazdrości o teściową, wychowywania dzieci w poczuciu równości i szacunku zwłaszcza dla odmiennych orientacji seksualnych, o pożądaniu kolejnego dziecka mimo czwórki już urodzonych i o tym, że stereotypowi macierzyństwa Dobrej Matki nie jest winny amerykański patriarchat, a …amerykańskie kobiety i to głównie matki. Waldman pisze też o żółci na temat macierzyństwa, której tak wiele w Internecie oraz o tym, jak dojrzała kobieta konfrontuje własne doświadczenia z dzieciństwa z tym, co przeżywają jej pociechy.

Właściwie to wszystko, co można napisać, bo „Zła Matka” to nie literatura. Ot, ciekawostka na rynku wydawniczym napisana w obronie własnej prawdopodobnie dla zarobku, który wspomoże rodzinny dom Ayelet Waldman. Celowo nie wspominam o jej mężu, bo zagadkę, czy naprawdę bardziej kocha jego niż swoje dzieci, zostawiam czytelniczkom lub ewentualnym czytelnikom.

Wydawnictwo Znak, 2011

2011-07-10

"Stacja Tajga" Petra Hůlova

Nie za bardzo rozumiem, skąd biorą się zachwyty nad nową książką Petry Hůlovej. To opowieść zbyt wielowątkowa i zbytnio wieloaspektowa, a to nie służy młodej autorce. Spróbuję wskazać mocne strony tej dość mrocznej i w gruncie rzeczy bardzo przygnębiającej książki oraz przy okazji wskazać to i owo, co nie czyni ze „Stacji Tajga” jakiejś wielkiej literatury, a jedynie książkę w miarę dobrą.

Tytułowa tajga to mroczna przestrzeń, gdzie rozegrają się najważniejsze wydarzenia. „Czarne lasy. Jakby ciężarówkami zwożono do nich całą ciemność. Ciemnozielone, z polanami porośniętymi wiecznie mokrą trawą tam, gdzie słońce nigdy nie zachodzi”. Do syberyjskiej tajgi trafia tuż po wojnie duński podróżnik Hablund Doran. Jego celem jest między innymi sfilmowanie niezwykłego obrzędu Kawaszi i bliższe poznanie kultury syberyjskich enklaw, które tylko nieliczni śmią nazywać wsiami. Nie do końca zrozumiała determinacja bohatera, by dotrzeć tam, gdzie dociera, a w konsekwencji zostać na dłuższy okres czasu w Charyniu, który powoli odcina go od dotychczasowego życia oraz niemożność pełnego zrozumienia, dlaczego czeska pisarka tworzy tak zawikłany życiorys, to wyraźny minus. Można bowiem tworzyć powieść niedomówień, podczas gdy Hůlova po prostu daje upust swej nadmiernie pobudzonej kulturoznawczymi studiami wyobraźni.

Sześćdziesiąt lat później śladami Hablunda wyrusza młody antropolog Erske. Postać dużo ciekawsza, choć rozdziały, w których jest głównym bohaterem, należą akurat do najsłabszych fabularnie. Erske rusza w stronę Syberii, albowiem Hablund nie powrócił nigdy ze swojej podróży tak jak nie powróciła nigdy kochająca go żona Mariane, która wchodzi w złożone relacje z pewną kobietą, uciekającą od piekła mroźnej Syberii. Erske nie ma już tak sprecyzowanego celu jak Hablund. Właściwie to kierują nim zupełnie inne pobudki. Na uczelni jego notowania spadły, informacje o Doranie i zdobycie kilku ciekawych materiałów z podróży w głąb Syberii, dałyby mu wiele. Mężczyzna nie jest może zbyt dociekliwy, ale blisko mu do rozwiązania zagadki zimy 1949 roku, kiedy to wydarzyło się coś, o czym dowiemy się dosłownie w ostatnim akapicie powieści, ale co uważny czytelnik jest w stanie przewidzieć.

Hůlova stara się zbliżyć czasy powojenne ze współczesnością i stworzyć coś na kształt opowieści o różnicach kulturowych, a także o tym, że kultury także wewnątrz samych siebie się dzielą, stwarzając tym samym zagrożenie samounicestwieniem. Doran i Erske teoretycznie penetrują syberyjskie przestrzenie w zupełnie innym czasie historycznym. Tymczasem tam, gdzie docierają, pojęcie czasu jest pojęciem względnym. Albo nawet w ogóle nie istnieje. Żyjący w tajdze ludzie dzielą się wyraźnie. Ci gorsi, buraczarze, nawet między sobą z trudem odnajdują porozumienie. Lepsi, charyniacy, tylko pozornie się nimi czują. Niezwykły pomost między nimi tworzy wsiowa idiotka, Jowaka Josifowa, której udało się dostać do charyniaków, lecz zostaje brutalnie wygnana. Obie grupy dostają porządnie od jednostek sielsowietu i tu moim zdaniem Hůlova przesadziła z ideologizacją, pozwalając zbyt łatwo organom władzy centralnej dotrzeć tam, gdzie mało kto dociera. Dotrzeć i penetrować, jak centrum Petersburga na przykład.

Erske dostrzega wyraźnie marazm Charynia i okolic. „Tutaj jest taki zwyczaj z tą zimą. Nie robi się niczego, co mogłoby być zrobione w zimie. W zimie też nic nie zrobią, ponieważ będzie zima, a od wiosny zaczynają przygotowania do następnej”. Jest w nim wiele sceptycyzmu, ale i swoiste młodzieńcze nieokrzesanie, które pomaga zbliżyć się z obcymi mu ludźmi o wiele bardziej niż jego poprzednikowi sprzed sześćdziesięciu lat. To także miejsce wielu tradycji i obrzędów tak niepowtarzalnych jak środowisko, do którego próbują wedrzeć się Duńczycy. Wystarczy przeczytać fragment opisujący rytualne wesele Hablunda i Saszki (tak, nasz główny bohater w desperacji zdobywa się nawet na taki krok). I tu trzeba przyznać Hůlovej, że się postarała, bo „Stacja Tajga” to intrygujący zapis tego, co ludzie na co dzień między czarnymi drzewami czynią.

Pozwalam sobie pominąć wiele wątków i kilka ważnych postaci, ale ze wszystkimi czytelnicy spotkają się na kartach powieści, jeżeli po nią sięgną. Skomplikowana narracja nie uczyni lektury łatwiejszą, a o samej tajdze i Syberii może lepiej poczytać w encyklopedii?

Wydawnictwo W.A.B., 2011

2011-07-05

"Imigracje" Kaja Malanowska

Wydaje mi się, że we współczesnej literaturze polskiej mamy do czynienia z parą niezwykle skupionych na sobie literatów i w dodatku takich, których egocentryzm jest zaletą, a nie wadą, bo dzięki temu po prostu świetnie piszą. To Kaja Malanowska, której drugą książkę zamierzam właśnie omówić oraz Jerzy Franczak, z którego prozą spotykałem się już wielokrotnie. Różnica między Franczakiem a Malanowską jest jedynie taka, że jego bohater z otaczającą rzeczywistością bierze się za bary. Bohaterka Kai Malanowskiej natomiast chowa głowę w piasek, ucieka od rzeczywistości, nie jest w stanie w niej funkcjonować, bo dręczą ją inne problemy niż panów z książek Franczaka bądź jego samego, gdy opowiada o sobie wprost. Myślę, że „Imigracje” to właśnie książka napisana wprost. Książka powtarzająca niektóre treści zawarte w ciekawym debiucie Kai Malanowskiej, ale w pewien sposób niepowtarzalna. Opowiedziana na dziewięć różnych sposobów egocentryczna opowieść o tym, czym jest imigracja wewnętrzna, jak bardzo boli i rozsadza.

Autorka podzieliła swoje teksty na dwie grupy. Jedne opisują to, co rzekomo faktycznie się zdarzyło, drugie utkane są ze słów opisujących zdarzenia całkowicie zmyślone. Mnie jakoś ten podział nie przekonuje, ale nie o to tutaj chodzi. Malanowska stawia jakąś grubą kreskę podziału, pisząc w gruncie rzeczy o tym samym - o bólu doświadczania samego siebie i o trudnościach, z jakimi zmaga się na co dzień. „Drobne szaleństwa dnia codziennego” doskonale rozwijają to, co mam na myśli, niekoniecznie jednak każdy musi znać wydaną przed rokiem pierwszą książkę Malanowskiej. Co zatem można napisać o „Imigracjach” w oderwaniu od debiutu autorki?

Ważna jest tutaj przestrzeń. Przemierzana w bardzo różny sposób. Jesteśmy między innymi w Indiach, w amerykańskiej Urbanie, w tureckim Stambule. Malanowska w różnych przestrzeniach rozważa problem niedostosowania się do nich, ale w gruncie rzeczy jest zawsze i wszędzie tą, która odnaleźć się nie może. Autorka próbuje dostać się do środka samej siebie, ukazując przy okazji cały szereg kalekich relacji z innymi ludźmi, łącząc oba problemy. Najciekawiej opisany jest pobyt w Turcji wraz z ojcem Malanowskiej. „Czy on zawsze musi być taki smutny, taki smutny, uparty i nieszczęśliwy?”. Czy aby to pytanie, opisujące go, nie jest kierowane do kogoś innego? Ojciec stał się nauczycielem, chociaż tego nie chciał. Dlaczego? „(…)Sam mnie nauczył tego systemu porozumiewania się z ludźmi bez udziału świadomości, tego wyłączania się, zaszywania w bezpiecznym miejscu, żeby przypadkiem nie bolało”. Zaszyci w bezpiecznym Stambule (?) próbują nawiązać ze sobą kontakt, ale nie udaje się to, przynajmniej za pomocą słów. Czy bowiem tylko one mają być gwarantem porozumienia z drugim człowiekiem?

Wspominając bolesną przeszłość rodzinną, Malanowska zadaje jedno z ważniejszych pytań tego zbiorku opowiadań. „Czy nie można żyć poza światem, w którym się urodziło?”. Czy można odnaleźć siebie w innym czasie i innej przestrzeni? Czy można emigrować do własnego wnętrza i tam ukryć się przed wszystkim, co boli? Przed rozterkami przed i podczas hinduskiego wesela przyjaciółki, przykrościami kontaktu z ciotką, przed amerykańskim zagubieniem i poczuciem osamotnienia? Książka Kai Malanowskiej zadaje więcej pytań niż udziela odpowiedzi. Ale tak właśnie ma być.

Forma „Imigracji” pięknie dopracowana, a teksty zaskakująco dobrane. Nie chodzi tylko o wspomniany już na początku podział. Chciałem serdecznie podziękować za tak cudną perełkę literacką w stylu Agłai Veteranyi jak „Justyna i łopiany”. I ogólnie za przyjemną lekturę po raz drugi.

Wydawnictwo Krytyki Politycznej, 2011

2011-07-03

"Cięcia" Dawid Kornaga

Niedługo trzeba było czekać na nową książkę Dawida Kornagi. Poprzednia nie przypadła mi do gustu. O „Cięciach” nie napiszę złego słowa. Postaram się tylko wyjaśnić kto tu komu co i kiedy przycina. A cięcia Kornagi są nie tylko bolesne. One wiedzą, w które miejsce trafić, żeby zabolało najbardziej. Najnowsza powieść autora uderza przede wszystkim w pełen fałszu i obłudy świat eleganckich garniturów oraz sztucznych uśmiechów podczas mijania się na korytarzach. Zmyślona firma Leon Creations wraz z jej prezesem Baronem to specyficzna i bolesna alegoria życia, jakie świadomie wybierają ci, którzy są w stanie zacząć, żywiąc się kurzem i pijąc deszcz, a skończyć to już nie wiedzą jak.

Mówisz i masz, chciałoby się rzec. Kiedy krytykując „Singli+”, napisałem, że pisanie o kilku osobach/grupach jednocześnie totalnie się autorowi rozjeżdża, wrócił on do koncepcji fabuły z wyrazistym bohaterem prowadzącym. Gutkowski – bo o nim mowa - jest po części moralitetowym Everymanem, po części Józefem K. Zaskakujące, że Kornaga bohaterowi prowadzącemu tym razem nadaje nazwisko. I żaden Adam, żadna Ola, nikt nie potrafi znieść cierpień, jakich dostarcza Gutkowskiemu ciążąca hipoteka, praca bez pasji i polotu, kurcząca się moszna oraz nieustanne poszukiwanie sensu życia, którego nigdzie nie może znaleźć. Gutkowski rozgląda się wokół. Kto stoi obok? „Człowiek, właściwie jego aplikacyjnie rozwinięta wersja, iHomo (…)”. A przecież Gutkowski to humanista, wielbiciel opery, autor niewydanych sztuk, wspierany przez redaktora, o jakim jeszcze będzie mowa. Gutkowski jest we w miarę szczęśliwym związku, nie ma tam jednak raczej miejsca na dziecko, bo – jak mówi jego kolega z pracy- „Dzieci to nie żarty, to dramat szekspirowski w czystej, srającej postaci”. Jest za to miejsce na zdrady... Dramat Gutkowskiego to dramat bycia sobą, dramat braku pasji, marzeń, prawdziwych pragnień. Dramat człowieka, który nie może wyjść poza pewną rolę narzuconą mu w życiu przez nieprzewidywalnego reżysera. Cierpienia Gutkowskiego są być może zbyt wyostrzone, zbytnio przez to nachalnie nam narzucane. Ale to taki drobiazg.

Kornaga zajmuje się na kartach „Cięć” przede wszystkim problematyką dotyczącą posiadania i jego związku z życiem. Nie można żyć, nie posiadając. Nie można posiadać i nie żyć. Absurdy te wyłapywane są nader często. Dowiemy się między innymi, iż „Tam, gdzie żyjesz, twój stan posiadania określają nie ci, co nic nie mają, ale ci, którzy mają więcej niż inni”. Poznamy jednocześnie uzupełnienie tej koszmarnej strony życia, kiedy przeczytamy, co radzi bohaterowi ojciec Henryk z Kościoła Konsumentów Wiary: „Człowiek bez uszeregowania w hierarchii, człowiek bez metki nie jest wart swojego człowieczeństwa, wie pan?”.

Kiedy metka zostaje Gutkowskiemu odebrana, nie pozostaje mu nic innego jak raz jeszcze porozmawiać z redaktorem Bolewskim, który najpierw wykonał kilka cięć (sic!), by teraz udawać, że znowu żyje. Ten ekscentryk nie pozwoli Gutkowskiemu na złapanie oddechu. Każe mu ruszać w inną, nie związaną z korporacją stronę. Zresztą w zakończeniu otrzymujemy dowód na zbędność(?) Gutkowskiego - „Suń się, koleś, nadchodzi next generation”.

Suńcie się książki w Empikach, teraz półki dla „Cięć”.

Wydawnictwo "Świat Książki", 2011