2012-08-30

"Fiasko" Tomasz Mazur

Sceptycznie podchodzę do wszelkich poradników na rynku wydawniczym. Wychodzę z prostego założenia, że naszą osobowość kształtują tylko i wyłącznie doznania przeżyte w takim, a nie innym kształcie podczas naszego, a nie cudzego życia.

Książka Tomasza Mazura, rekomendowana na okładce przez profesor Magdalenę Środę, jest – jak wskazuje podtytuł – „Podręcznikiem nieudanej egzystencji”. Wszystko to oczywiście bardzo przewrotne. Sama konstrukcja owego podręcznika powoduje, iż nie można nie zauważyć, że narracja jest bardzo statyczna. Prawie doskonale przewidywalna, choć tak naprawdę kryjąca w sobie wiele zagadek. To opowieści niejakiego Tony’ego Kysto, który z wielką odwagą opowiada o bolączkach swego życia i czynnikach, jakie spowodowały, iż żyje w paśmie nieszczęść, niepowodzeń, wśród lęków i frustracji; wciąż niepewny siebie i wciąż uparcie pogrążający się w rozpaczy. Ten fikcyjny bohater zwraca uwagę na szereg procesów, odruchów i naszych reakcji umysłowych, które powodują, że pogłębiamy się w marazmie i poczuciu, iż nasze życie jest bez sensu. „Fiasko” szuka sensu tam, gdzie go nie widać, ale przede wszystkim inteligentnie manipuluje czytelnikiem, aby zwrócić uwagę przede wszystkim na to, iż życie niesie na co dzień wiele możliwości i zwyczajnie nie potrafimy ich wykorzystać. Dlaczego? Bo może wygodniej uznać, że mamy nieudane życie niż zrozumieć, jak bardzo wiele w tym życiu zależy od nas samych.

Narrator zakłada, iż kupujący i czytający „Fiasko” robi to, ponieważ się nie lubi. Czytanie tej książki ma być dla niego torturą, potęgującą przeświadczenie o tym, że żyjemy w najgorszym z możliwych światów i jedyne, co możemy zrobić, to przynajmniej z głową i umiejętnie schrzanić sobie do życie do końca. Przewrotny zabieg introdukcji z pewnością skusi do tego, by czytać dalej. A dalej jest już tylko trzynaście (co za pech liczbowy, taki jak życie) dowodów na to, iż bez większych problemów możemy sprowadzić się w dół i uznać egzystencję za jałową, nudną oraz całkowicie przewidywalną w swym smutku, zgorzknieniu i rozczarowaniu.

Warto przytoczyć tezy Tony’ego, bo temu wszystkiemu ulegamy na co dzień w większym lub mniejszym natężeniu. Jak się sprawnie i szybko zdołować? Trzeba się wziąć za rozpamiętywanie przeszłości i potaplać w tym, co było w niej koszmarne. Następnie należy zapomnieć o rozumie i całkowicie poddać się emocjom, które wykończą nas szybciej niż dziura ozonowa, zatrute środowisko czy nowotwory albo klęski żywiołowe. Co dalej? Koniecznie trzeba wziąć na siebie zbyt wiele zobowiązań i nie realizując ich w pełni, uznać się za pokonanego. Należy także stale wymagać od siebie zbyt wiele. To chyba najprostsze w dobie wyścigu szczurów na każdej płaszczyźnie, kiedy to już nawet studiowaniem człek się pocieszyć nie może, bo przecież obrona dyplomu powinna iść w parze z jakąś intratną posadką lub przynajmniej milionem ukończonych staży, podczas których orają nami na prawo i lewo, niczego nie płacąc.

Kysto snuje dalej rozważania o tym, jak destrukcyjne jest flirtowanie na każdej możliwej płaszczyźnie, kiedy to ulegamy wszelkim słabościom. Do emocji, o których była już mowa, w mieszance wybuchowej z wizją miejscówki szpitala psychiatrycznego, należy dołożyć poddawanie się lękom i gruntowanie w sobie przekonania, iż los wiecznie rzuca nam kłody pod nogi. Z tego już niedaleko do uświadomienia sobie, iż wszyscy czekają tylko na nasze potknięcia, bo przecież wszystko, co robimy jest niewiele warte; najlepiej umiemy to deprecjonować my sami. Do zestawu pogrążenia się w bezsensie życia dochodzi głębokie przekonanie o tym, że właśnie nic nie ma sensu, grzęźnięcie w wiecznych znakach zapytania i unikanie kompromisów w relacjach międzyludzkich, bo przecież „piekło to inni” i mamy z ludźmi walczyć, a nie się układać.

Ot, pokusiłem się o streszczenie dywagacji Tony’ego, ale nie popełniam grzechu śmiertelnego recenzenta. Bez obaw. Przeczytanie powyższych akapitów nie zepsuje przyjemności lektury. O ile można mówić o jakiejkolwiek przyjemności, skoro na co dzień musimy ją wyszukiwać na siłę i na siłę też cieszyć się czymkolwiek, żeby do reszty nie zwariować.

Tomasz Mazur nie życzy nam zwariowania. Ani samobójstwa. Ani depresji. Autor jest współczesnym stoikiem i do tej mało popularnej w dzisiejszych czasach postawy nawiąże w sposób po pierwsze prosty, po drugie błyskotliwy. Jego Tony wcale nie jest chodzącym nieszczęściem. Opowieści zebrane w podręczniku „Fiasko” to historia potrzeb, które wciąż są niespełniane. Mazur uważa, iż części z nich – a może nawet wszystkich – damy radę się pozbyć, jeżeli tylko chcemy. To nie jest bowiem książka o życiu, które jest do dupy, ale też żaden pean egzystencjalny. Między wolnością a determinizmem naszego życia kryje się wiele innych możliwości. Mazur stara się pokazać, że można je wykorzystywać, tylko potrzebna jest do tego świadomość. Taka, której nie uzyskamy, wmawiając sobie, że trzynaście punktów nieudanej egzystencji to właśnie książka o nas i naszych doznaniach.

„Fiasko” to studium stoickiego oglądu rzeczywistości, której daleko do stabilności. Żyjemy dłużej niż starożytni filozofowie, ale doświadczamy dużo więcej niż oni; w gruncie rzeczy opresyjność naszego świata nie pozwala nam zrozumieć tego, o czym przed wiekami pisali. Tomasz Mazur napisał książkę, która jest zbiorem hipotez. Niczego nie narzuca. Zmusza jedynie do zastanowienia się nad tym, że trudności życiowe mogą przestać istnieć, jeśli spojrzy się na nie z innej perspektywy. Nie zachwyciło mnie „Fiasko” i nie spowodowało rewolucji w moim chyba całkiem udanym życiu. Istotą tej książki jest prowokacyjność w słusznej sprawie. Życie ma tyle definicji, ilu ludzi może o swoim życiu opowiedzieć. Mazur stara się na życie spojrzeć jakby z boku, ze stoickim spokojem. Niemożliwe? Warto poczytać.

Wydawnictwo Carta Blanca, 2012

2012-08-28

"XXL" Jacek Melchior

Kiedy Wojtek – bohater książki Jacka Melchiora – osiąga swój wielki cel i wreszcie wydadzą mu książkę, znajduje ją gdzieś na dolnej półce empiku, gdzie nikt nie zajrzy i nikt się nie zainteresuje. Czerwone serce okładki „XXL” biło po oczach zaraz po wejściu do salonu gdzieś na początku lata. U jego kresu postanowiłem przeczytać tę tak bardzo narzucającą się wtedy kupującym książkę i przyznam, że mam po lekturze mocno ambiwalentne uczucia. „XXL” to tegoroczna powieść wpisująca się – po debiucie młodziutkiego Mikołaja Milcke w 2011 – w poczet współczesnej polskiej literatury homoerotycznej. Jacek Melchior dokłada doń cegiełkę, a może raczej cegłę, bo to powieść pokaźna i choć mająca blisko sześćset stron, prosi się o to, by uszczuplić jej treść przy omówieniu. Nie będę pisał, że historia życia zakompleksionego megalomana (tak! tak!), który w dodatku jest nie tyle erotomanem, co mocno uzależnionym w swym nałogu seksoholikiem, podobała mi się czy w jakikolwiek sposób mnie uwiodła. Niestety. Kilka razy zaskoczyła. Wielokrotnie zniesmaczyła, choć pruderyjny nie jestem. Raz, pod sam koniec, zmusiła do refleksji nad tym, o czym właściwie jest to całe pisanie Melchiora. Spróbuję sam sobie odpowiedzieć na to pytanie.

Wojtek już jako dzieciak był samolubem i nie chciał się niczym z nikim dzielić. Matka straszyła, że urodzi mu braciszka i to młodego cherlawego Wojtusia wprowadzało w stan prawie depresyjny. Na szczęście skończyło się tylko na straszeniu, a całe życie rodzicielka chciała swemu jedynemu synowi uchylić nieba. Niebo symbolicznie otwiera się przed nim w momencie, kiedy odkrywa, że podobają mu się faceci. Gdy po raz pierwszy słyszy obraźliwe słowo „pedał” pod swoim adresem, nie rozumie jeszcze jego znaczenia. Zostanie napiętnowany przez otoczenie szybciej niż sam zdoła określić własną orientację seksualną. Nie jest łatwo być młodym gejem w jakimś prowincjonalnym miasteczku, pośród wielkiej ciemności wiecznie panującego PRLu, gdzie „gay” to jeszcze jakieś słowo z kosmosu. Wojtek kobiet nie lubi i wiązać się z żadną nie zamierza. „Ożenię się z Miki Nakasone albo wcale”. Kiedy okazuje się, że śpiewająca gwiazdka z Opery Leśnej jest poza jego zasięgiem, Wojtek konkretnie i rzeczowo zaczyna się zabierać za facetów.

Swobodę działań da mu oczywiście wyjazd do stolicy na studia. Studiowanie polonistyki rozpoczyna od poznawania męskich przybytków rozkoszy dla obleśnych typów. Nie jest łatwo wyrwać fajny towar w czasach, kiedy nie ma jeszcze internetu, klubów i gdy po prostu w świadomości otępiałego przez komunę społeczeństwa nie istnieje takie pojęcie jak „homoseksualizm”. Młody student jest trochę rozczarowany swoją filologią i nie widzi sensu podniecania się niuansami gramatyki historycznej języka polskiego. Chce poznawać świat i zdobywać facetów. Smutny i gorzki jest obraz tego zdobywania. Bohater zadaje dramatyczne pytanie: „Czy pociąg do facetów to wyrok skazujący na ciężkie roboty w kiblach, parkach i na dworcach, po ciemku i z oczami dookoła głowy, by nie dać się przyłapać?”. Na szczęście nadchodzi zmiana systemu i nowe możliwości, dzięki którym nasz rozbuchany erotycznie Donżuan będzie mógł ulżyć swemu Hrabiemu F. oraz Lejdi Du. Penis i tyłek. Wspaniali bohaterowie pierwszego planu, prawda?

Cała trójka lokuje się w kupionym przez matkę Wojtka schronie, do którego zaproszonych zostanie mnóstwo facetów i odbędzie się niezliczona seria wygibasów, których opisy zajmą sporo stron „XXL”. Wyrywani w klubach, na czacie, poznawani szybko i równie szybko odprawiani po zakończonych aktach kopulacji – nie sposób uwierzyć, że przy takim trybie życia rozbuchany erotycznie Wojciech po pierwsze nie łapie jakiegoś wenerycznego świństwa, a po drugie nie nacina się na samca, który poza kopulacją ma ochotę także odciąć to i owo, splądrować dom, pobić, dać upust pragnieniom zboczeńca, dewianta. Uprawiający seks z połową Warszawy bohater Melchiora w pewnym momencie zadaje sobie pytanie natury egzystencjalnej - „Co właściwie można robić z drugim człowiekiem poza wyruchaniem się?”.

Nie można jednak charakterystyki bohatera „XXL” uprościć i napisać, że to po prostu ograniczony do potrzeb penisa i odbytu szarak. Nie, Wojtek nie jest szarakiem. Jest bardzo inteligentny. Życiowe sytuacje zestawia z kadrami filmowymi, okrasza literackimi cytatami, wskazuje powiązania z muzyką, głównie klasyczną. Jego obsesją poza seksem jest pisanie. I chęć wydania tego, co napisze. Na co dzień ogranicza kontakty z ludźmi, bo nie może ich znieść. Wszystko sprowadza się do szybkich numerków z ogierami, a tak naprawdę im jest ich więcej, tym więcej pustki w życiu Wojtka i poczucia, że rozmienia życie, swój talent i możliwości na jakieś drobne peeleny wciskane w dżinsy kolejnego zaliczonego młodziaka.

Mało odkrywcza fabuła książki Jacka Melchiora sugeruje, iż wartość faceta równa się jego zdolności do kopulacji, zawsze i wszędzie. Tymczasem kompulsywny seks to przecież odreagowywanie frustracji i złości na cały świat, od którego najlepiej trzymać się z daleka. Melchior opisuje samotnika maksymalnie skoncentrowanego na sobie i używającego życia tak, by inni byli od niego z daleka. Nic to, że kiedyś tam płodzi córkę i powinien być za nią odpowiedzialny. Nieważne, że jego partnerzy wykazują czasem chęć do rozmowy i budowania bliskości – przecież nie jest to istotne. Co zatem jest istotne w „XXL”? Podtytuł wskazuje, iż mamy do czynienia z tragikomedią erotyczną. W moim odczuciu jest to mało dramatyczna tragedia ze sporą dawką pornografii, która przede wszystkim śmieszy, a potem już zwyczajnie nudzi.

Melchior jest w stanie zanudzić czytelnika na śmierć. Jego bohater jest antypatyczny i żaden z górnolotnych celów, jakie sobie stawia, nie jest wart tego, by śledzić proces jego zdobywania. Kochać mogą sobie tylko bohaterowie książek Wojtka, nie on sam. Współczuć innym to też nie w jego stylu, choć wciąż współczuje samemu sobie. Nie wiem, czy ma to być przewrotna powieść o sięganiu po to, co nieuchwytne czy też po prostu mało śmieszna groteska malująca panoramę życia niespełnionego artysty i człowieka głęboko nieszczęśliwego w swej tożsamości, może także seksualnej.

„XXL” rości sobie prawo do tego, by dawać wykładnię takich pojęć jak „wolność”, „szczęście”, „spełnienie” czy „samotność”. Autor ubiera swą prozę w często karykaturalnie się z nią splatające cytaty, próbując nadać jej intelektualny wydźwięk. Myślę, że to książka pozorów i pozornie tylko głęboka. Może i pomysł podróży przez czterdzieści lat życia wiecznego chłopca szukającego spełnienia w sobie samym jest ciekawy. Zdarzenia i przemyślenia w tej podróży nie są już ciekawe, bo w gruncie rzeczy niczego w nich nie ma odkrywczego. „XXL” - powtarzam - może znudzić śmiertelnie i uśpić. Zniesmaczyć i oburzyć też, ale na pewno niczym nie zaskakuje. Niczym. Jedyne, co jest w tej książce wielkie i żywe to serce, które bije do nas z okładki. Szkoda tylko, iż autor naprawdę nie włożył w pisanie „XXL” serca. A takie pisanie z naiwnym sugerowaniem głębi nie jest pisaniem prawdziwym.

Nie pomoże temu ani ekspozycja w empiku ani fakt, iż autor jest postacią inteligentną i znającą przewrotność życia. Jego powieść życie imituje. Stara się też kiepsko zaszokować, zwłaszcza heteroseksualnych mężczyzn – czytelników (kobiety raczej będą ziewać przy tej taniej pornografii z rzekomym przesłaniem egzystencjalnym). Ogólnie zabiera czas. I jest to naprawdę czas stracony, którego kiedyś poszukiwał Proust…

Instytut Wydawniczy Latarnik, 2012

2012-08-26

"Pożądanie mieszka w szafie" Piotr Adamczyk

Jaki jest Piotr Adamczyk, każdy zobaczy! TEN Adamczyk, nie jakiś tam od roli papieża. Samotnik z wyboru, a może konieczności. Nieszczęśliwy romantyk, poeta grafoman, niemęski men, który ma jednak siłę! I to jaką! Każda z kobiet, która mu się przyjrzy, odnajdzie w nim to, czego być może sama szuka. Prawdopodobnie ucieknie od takiego stendhalowskiego lustra, ale na pewno pomyśli. Nad sobą. Nad życiem. Nad tym, że nie ma sensu gonić ideałów, tylko warto idealizować to, co się ma.

„Pożądanie mieszka w szafie” to taki „chick-lit” w męskim wydaniu. Tyle tylko, że książka Piotra Adamczyka, wrocławskiego dziennikarza, bynajmniej nie tylko zabawie ma służyć. To dość przejmująca opowieść o facecie, który nie jest taki jak inni. Jacy są inni w uproszczeniu? „Normalni mężczyźni marzą o blondynkach z piersiami jak dwa balony i o sobie z twarzą między tymi balonami albo i z czym innym nawet”. Bohater być może pogmerałbym tu i ówdzie, przekopując się przez kobiece krągłości – czy to naturalne, czy to, od biedy, silikonowe. Nie dane mu to jednak, więc stara się pocieszyć tym, co ma. A co ma? Wciąż żywą w pamięci i idealnie nieidealną miłość do Marysi Jezus, której kiedyś pokazał, jak wygląda świat miłosnych uniesień, tak mu teraz obcy i daleki. Traumatyczne dzieciństwo w domu dziecka z pierwszą życiową mentorką, panią nocną, dzięki której pozna zasady rządzące światem, ale potem je sobie zweryfikuje. Co jeszcze? Ma psa, puste mieszkanie, ideały w głowie i etat w gazecie, która chce się upodobnić do hipermarketu – zarówno formą, jak i treścią swoich artykułów. Poza tym ma marzenia, pragnienia i lubi się schować w szafie. Tak, w szafie. Jej przestrzeń będzie bardzo istotna, bo to przecież miejsce, gdzie mieszkają zwykle kobiece pragnienia i tam właśnie, z bardzo męskimi, chce się ukryć nasz mężczyzna.

To podręcznik męskości w stanie uwiądu. Tej rzeczywistej także, bowiem poczytamy o tym, jak niemiłosiernie kwestionowane są wszelkie pojęcia opisujące męskie przyrodzenie, którym bohater książki nie ma się przed kim chwalić. To poradnik dla wszystkich kobiet, które nie są w stanie zrozumieć, czego doświadcza samotny, czterdziestoletni mężczyzna. Kim on jest? Co mu nie wyszło? Dlaczego każda, wcześniej czy później chce go wymienić na „lepszy model”? Co tkwi w głowie faceta niespełnionego, a dojrzałego dojrzałością trudną i bolesną? „Pożądanie mieszka w szafie” to słodko – gorzki zapis traumy doświadczania samego siebie przez pryzmat życiowych porażek. W świecie, w którym kobiety okazują się być górą, bohater Adamczyka wcale nie chce być na dole. Nic to, że mu trudno. Nawet wejście do szafy lepsze niż codzienne upokorzenia – w szpitalu, na ulicy, w sypialni, w redakcyjnym pokoju. Ale on łatwo się nie poddaje i chce pokazać, iż mężczyzna zawsze i wszędzie da sobie radę. Choćby nie wiem jak bardzo jego kobiety pokazywały mu, że lepiej z szafy nie wychodzić i się łudzić. Będzie dobrze! – chce krzyknąć Adamczyk. I to właśnie taka książka. O niepoprawnym optymizmie na przekór. O tym, że kobiety mogą niszczyć, ale i dają siłę. I że bez nich świat byłby jak tożsamość, której nie można sobie wygooglować.

Mężczyzna Adamczyka to na pewno bardziej samotny onanista niż zdobywca. Onanista z aspiracjami jednak. Poszukuje w kobiecie czegoś wyjątkowego i nie zadowala się drobiazgami. Wspomniana Marysia Jezus to może bardziej idea niż kobieta z krwi i kości, ale i obok takich narrator książki potrafi przejść dzielnie. O ile wcześniej nie wpadnie w miłosne sidła. Takie zastanawia na niego między innymi Magdalena. Dziewczyna na początku pracuje w hipermarkecie, by błyskawicznie zrobić wielką karierę, wynająć apartamentowiec, stać się neuromarketerką (cokolwiek to znaczy) i zastawiać sidła na dwóch facetów naraz. Nim bohater książki Adamczyka zorientuje się, iż Magdalena nim manipuluje, jest już trochę za późno, ale nigdy aż tak, by nie tupnąć nogą i nie powiedzieć „dość”. Podryw na Monrovię i Holuellebecqa okazuje się niewystarczający, bo Magdalena – pragnąca budować w domu ściany z książek – wilgotnieje, czytając pretensjonalnego Coelho lub też każe mu widzieć głębię w neurotycznym pisaniu Elfriede Jelinek. Magda jest źródłem cierpienia, ale i nowych doświadczeń, dzięki którym narrator stanie na nogi. Pomoże mu w tym także tajemnicza Miriam, autorka maili wysyłanych z jakiejś światłowodowej próżni, ale jednocześnie bratnia dusza; przy niej jest po prostu łatwiej.

Nie jest przecież łatwo romantykowi, który popada w neurozy, a w swojej redakcji jest ceniony tylko wówczas, kiedy Google wyświetli po wbiciu w klawiaturę jego nazwiska więcej wskazań niż kierujących do TEGO Adamczyka – aktora, ściągającego powszechną uwagę. Bohater „Pożądania” wplącze się w aferę z procą i wentylami; da upust swojej złości dla zidiociałego świata bez zwartości, a tym samym dokona aktu oczyszczenia samego siebie i zrozumie, że jego imię i nazwisko naprawdę brzmi dumnie; jest mężczyzną, którego może brzmieć jeszcze bardziej dumnie niż nazwisko znanego aktora.

Podobno zakupy – jak wspomina autor – są wizytówką samotnego faceta. Niekoniecznie chętnie zagląda się do koszyka z jego zakupami. Na pewno ciekawsza będzie lektura książki, w której męska samotność wieku średniego jest atutem. Nic to, że trochę nasz bohater przypomina Adasia Miauczyńskiego i trudno mu dopasować się do idiotyzmu świata wokół. W żadnej, najbardziej nawet trudnej sytuacji łóżkowej – kiedy dostaje kosza od miłości TAMTEGO Adamczyka, która to jego oczekuje w łóżku po serii internetowych gier ze strony TEGO Piotra – nasz bohater nie złoży broni, nie będzie biernie przyjmował porażek. Przekuwa je na mądrości życiowe. I tych jest sporo w tej książce. Czasami banały, niekiedy truizmy. No i co z tego? Ważne że podane na literackiej tacy z wielkim poczuciem humoru i umiejętnością spojrzenia na samego siebie w krzywym zwierciadle. Takie jest „Pożądanie mieszka w szafie” – smutne i zabawne zarazem, ale bardzo autoironiczne i prawdziwe. Samotni mężczyźni koło czterdziestki! To książka dla wszystkich bab, które was opuściły. Przeczytają i pożałują. Ale nie wracajcie do nich. Bądźcie jak Piotr Adamczyk. TEN Adamczyk, a nie tamten od papieża.

Wydawnictwo Dobra Literatura, 2012

2012-08-24

"Złość" Magdalena Miecznicka

Zawsze można liczyć na rodziców, że popieprzą nam w głowach”. Tak myśli Marta, główna bohaterka książki „Złość”. Popieprzyli, ale nie tylko samym sobą. Kobieta drugiej książki Magdaleny Miecznickiej – jak z samego tytułu można wnioskować - będzie w złości, ale w gruncie rzeczy przeczytamy typową historię poranionej w młodości dziewczyny. Nagle – pojawiającemu się po dziesięciu latach ojcu, jej macosze i ich młodym przyjaciołom z Ameryki - Marta postanawia zafundować koszmar, w którym być może oczyści się z własnych lęków, kompleksów i smutków niepotrzebnej kiedyś ojcu córki. Czytelnikowi funduje książkę przede wszystkim przewidywalną i uciekającą od koniecznych w opisanych sytuacjach analiz psychologicznych postaci. O tym zaś więcej potem.

Tymczasem nie wiem, co to za kobiecy pęd pisarski każe autorkom umieszczać swe bohaterki w sytuacjach krańcowych i wymagających od nich zmian, a wszystko w malowniczej scenerii Włoch czy Francji. Maja Wolny i Małgorzata Ylidrim opiewają piękno Włoch, gdzie metamorfozom ulegają ich bohaterki, Miecznicka zaś zmieni się w przewodnika po Lazurowym Wybrzeżu. Może to ma być odpowiedni świat, w którym jest i upał, i kuse stroje płci obojga i czasami chłodne noce do wspominek oraz kartkowania pretensjonalnych wpisów z młodości w jakichś sekretnych dzienniczkach. Dramat Marty ze „Złości” świetnie by się odbywał w jakiejś chłodnej rzeczywistości, najlepiej w Norwegii czy Finlandii. Doskonale zgrywałoby się to z lodowatymi na początku relacjami między Martą, jej macochą Karoliną a zgorzkniałym ojcem, w którego sercu nie da się odnaleźć niczego, co ciepłe. Zapewne byłoby to niezbyt przyjazne dla Amerykanów, których ojciec Marty zaprasza na wakacje życia; oni bliżej się poznają i odkryją piękno Europy tej południowej niż jej chłodnej części, gdzie złość by zamarzała, miast się rozpuszczać.

Marta z początku niechętnie i ze wstydem odnosi się do wszelkich przejawów dobroczynności macochy Karoliny, ale po pewnym czasie odkrywa, że otaczający ją luksus, jakiego nigdy nie miała, nawet daje możliwość przemyślenia swojej krzywdy i bólu. Tu zaczyna się akcja, której finału można się domyśleć, w związku z tym w omówieniu winien jestem raczej nakreślenia tylko przyczyn, a nie opisywania skutków tego, co ma się stać w rojeniach Magdy. Miecznicka napisała historię bardzo, bardzo przewidywalną, uprościła wiele spraw związanych z czuciem i odbieraniem rzeczywistości skrzywdzonego dziecka (Mariusz zakłada jedynie, że córka nie ma do czego wracać i jest to jedna z mocniejszych wypowiedzi w tej książce); dodatkowo nadała dość infantylny wyraz głównej postaci - Marty pozerki, która wciąż „bije młodszych” tym, że jest inna: podpala tytoń, czyta Rotha, Plath i Tołstoja, a nie magazyny o modzie czy karty dań w drogich restauracjach. Dodatkowo atutem staje się dla niej nieszczęśliwe dzieciństwo, ale nikt – zarówno w konstancińskiej willi przez wyjazdem jak i później, w Nicei – nie jest tym zainteresowany i nie chce rozmawiać o tym, co Marta przeżyła.

Wiemy jedynie, że teraz kieruje nią złość. Zgodnie z wieloma teoriami psychologicznymi pod złością kryje się sporo emocji i uczuć, które lepiej zastąpić, a wtedy można usprawiedliwić bycie złym. Nie, Marta nie jest zła. Chce toczyć grę opartą na własnych zasadach, ale chyba do końca ich nie ustaliła. W opinii Macochy jest zimną intelektualistką o wrednym charakterze. I po co taką „flądrę” zabierać na idylliczny rejs po morzu, kiedy będziemy chłonąć cudne powietrze nie dla niej przeznaczone i uszczuplać portfele o ogromne ilości euro z portfela Mariusza nie przez nią zarobione? Przecież i tak znajdziemy się w pustce definiującej nasze codzienne, sztuczne życie, tyle że odbędzie się to łagodniej, w innej scenerii. Teatralna Karolina żyjąca na pokaz na pewno nie zadałaby na głos takiego wcześniejszego pytania, ale czyż nie wszyscy uczestnicy letniego rejsu poza parą młodych Amerykanów i samą Martą tak myśli?

Marta przez lata nienawidziła ojca. Najpierw tak po prostu, bo poszedł sobie chwytać się za bary z możliwościami lat dziewięćdziesiątych minionego stulecia. Kiedy zobaczyła dom i kobietę, z którą mieszkał, a dodatkowo poznała uśmiechniętą i naiwną parę młodych zza oceanu, zaczęła myśleć o tym, co może z tego wyrwać, mieć swojego. Generalnie filozofia, którą autorka mogła mieć przy pisaniu jest taka – coś tam sobie wymyślę, coś zrealizuję, pewnie się to skończy w jakimś łóżku, z ocieraniem łez rozpaczy, ale także z dobrymi drinkami i muzą oraz z papierosami, które nagle moja bohaterka zacznie lubić. To dobrze, że tak właśnie nie planuje swej zemsty Marta, bo zrujnowałoby to „Złość” całkowicie, a na razie chcę dowieść, ze to po prostu tylko nieciekawa książka. Może jednocześnie zmusić niektórych zezłoszczonych, że Marta nie dała mu dobrego świata, że chciałby poczytać o pięknej południowej Francji, a czyta wynurzenia całkowicie normalnej dwudziestolatki, nadającej swym cierpieniom wielką wagę.

Kiedy czytamy, że dziewczyna, macocha, wiecznie pewny siebie i arogancki mąż oraz Brian i Maja – zachwyceni wszystkim, co się wokół nich znajduje, nie mają o czym rozmawiać z Martą, automatycznie myślimy o tym, czy to z nią, czy też z nimi razem jest coś nie w porządku. Marty realizm w poglądach i alienacyjna dusza unikająca współtowarzyszy podróży od razu czyni z niej osobę „z innej bajki”. Tymczasem Marta jest zła i chce tę złość wyrazić, snując koszmarną intrygę tak, by reszta pamiętała Niceę okropnie. Tak więc jadą, wsiadają na ekskluzywny (a jakże!) jacht… i niech zaczyna się ich gehenna.

Maja jest dla Marty słodką amerykańską idiotką i bohaterka uważa, że z nią sobie poradzi. Karolina już jej nie lubi i to dla niej bardzo dobre. Ojciec w swym cynizmie wyprasza sobie jej wcześniejsze dąsy, bo nie ma żadnych wyrzutów sumienia, iż ją porzucił, więc niech się zabawia, skoro dostaje okazję. Marta się zatem bawi, a tymczasem Miecznicka na wielu stronach pokazuje, jak trudno pogłębić jej rys jakiekolwiek bohatera. Brak choćby przemyconej wzmianki psychologicznej gdzieś między innymi zdaniami. Mamy za to książkę nie o dwudziestolatce, która pragnie wyrzucić z siebie zło, a mało błyskotliwy obraz młodej gniewnej i rzekomo „mądrej”, która bez lęku włóczy się gdzieś w nieznane po Nicei i tylko dzięki szczęściu nie trafia na zboczeńca czy maniaka, lecz na osobę, która mówi jej: „Kto z nas nie został skrzywdzony przez rodziców?”. No właśnie, wszystkich bez wyjątku mamy karać?

Każdy z nas - gdy dojdzie do pewnego etapu - w chęci ukarania rodziców, świata, jego otoczenia, jest w gruncie rzeczy taki sam. Napisać książkę uniwersalizującą tę problematykę nie jest łatwo. „Złość” to po prostu lekkie czytadło, w którym rodzinne dramaty pojawiają się tylko w tle. Gdzieś między pękaniem świata idei Karoliny, podobnym procesem do tego u Mai i uświadomieniem sobie przez Briana, że skoro jest Amerykaninem, to stawia się w knajpie drinki i jest dobrym kochankiem. Między banałami… kolejny banał, niestety. Uderzenie w tę banalność Magdaleny Miecznickiej jest jak cios zadany tępym narzędziem. Wrażenia nie robi.

Grzechy rodziców, miłość, cierpienie, upały Lazurowego Wybrzeża, cudność kochanka i pewność, że wszystko (poza Martą) należy do ciebie – to mogą być jakieś chwytne słowa promujące „Złość”. Jak dla mnie napisano tę książkę za szybko, bez emocji i chyba też bez większego szacunku dla czytelników, bo wielu bohaterów „Złości” jest po prostu papierowych. Są świetnie dobrani, ale są kukłami w teatrze pantomimy. Zaś prawdziwą i jedyną naprawdę wyczuwalną w książce złość odczuwa ojciec bohaterki, nie ona sama; tak przecież spragniona, by złość nią niosła…

Wydawnictwo Literackie, 2012