2012-10-31

"Ojciec" Miljenko Jergović

Dwukrotnie nominowany do Literackiej Nagrody Europy Środkowej Angelus Miljenko Jegović nareszcie w tym roku ją otrzymał. Nie za "Rutę Tannenbaum", fabularyzowaną opowieść o cierpieniach w wojennym Zagrzebiu, a za monumentalną „Srdę śpiewającą o zmierzchu w Zielone Świątki”. Proponowana przeze mnie do przeczytania najnowsza książka autora - jego bardzo osobisty esej napisany po śmierci ojca -  jest literaturą wyznania i zwraca uwagę na fakt, iż tylko w przeszłości, bez patrzenia na to, co będzie, możemy prawdziwie określić swoją tożsamość. Budują ją nam inni, szczególnie bliscy. Najbardziej chyba ci, z którymi się nie rozmawia. Bo syn od przynajmniej trzydziestu lat nie miał żadnego kontaktu z Dobroslavem. „Ojciec” to zapis istnienia nici porozumienia metafizycznego, a także bezkompromisowa rozprawa zarówno z członkami rodziny, jacy uczynili autora takim, jakim jest, jak również z dramatyczną historią bałkańskiej wojny, w której stawało się Chorwatem przez ochrzczenie, a czas miniony można traktować jako próbę charakteru – narodów bałkańskich i samego Jergovicia, dla którego śmierć ojca staje się powodem do rozważań o tym, jak wiele w nim było syna i kim syn ów jest nie tyle dla siebie, co dla innych.

Jergović pisze: „Literatura to umiejętność organizowania ciągu metafor i przekształcania przeszłości w nową rzeczywistość”. Jego esej wyrasta z prozy życia, ale zamienia ją w metaforyczną wędrówkę ku udręczonej przeszłości, w której każdy członek rodziny autora w różny sposób uwikłany był w wojenny bałkański danse macabre. Jergović określa kilka swoich tożsamości dzięki uważnemu przyglądaniu się temu, co minęło. Pamięć pozwala odtworzyć mu barwne losy prababki i jej męża, licznych sióstr swej demonicznej babki Štefaniji, ale przede wszystkim losy ojca, z którym był blisko, ale nigdy przy nim tak naprawdę. Jego pożegnalny esej to z jednej strony świadectwo próby zrozumienia oraz definiowania tego, co nazwane zostało okresem dorastania w niesprzyjających okolicznościach społecznych i politycznych. Z drugiej zaś – osobisty monolog, przywoływanie wspomnień, szkicowanie postaci ojca i odkrywanie, jak wiele mu zawdzięcza, choć przecież tak bardzo nie rozumie.

Przyjrzyjmy się chwilę różnym definicjom tożsamości autora. Obwiniając ojca, obwinia siebie. Między nimi stanął kiedyś mur nieporozumienia i dopiero śmierć pozwoliła ten mur rozbić. Tyle tylko, że z rozważaniami o sobie i wspomnieniami ojca Miljenko Jergović zostaje sam. Jest mu z tym ciężko i chciałby choć część odpowiedzialności za to, kim jest, zrzucić na nieżyjącego ateistę, na którego nie czekały ani niebiańskie polany, ani ahiret, ani też żadna inna przestrzeń życia pozagrobowego. Koniec życia Dobroslava to w pewnym stopniu początek świadomego życia jego syna. Człowieka, który wskazuje kilka swoich tożsamości. Jedną jest tożsamość winy z powodu poczucia niespełnienia się w relacji z ojcem. Druga z nich to tożsamość dziecka rozwiedzionych rodziców, dla których ważniejsze było szczęście własne, a nie przyglądanie się temu, czego do szczęścia potrzeba synowi. Trzecią tożsamość Jergovicia określa postkatolickie rozgoryczenie, któremu winni są przodkowie z ich wiarą w Boga i niewiarą w to, że ludzkość jednak jest słowem, które brzmi dumnie. Czwartą może być tożsamość człowieka przerażonego… pralką. Każda to składowa tradycji – wpojonej albo też samodzielnie zrozumianej;  lęków i nieporozumień; braku zrozumienia dla świata, który nękany coraz nowymi konfliktami zbrojnymi, jest w stanie wypracowywać sobie coraz to nowe definicje człowieczeństwa oraz nakreślać granice, które człowiek jest w stanie znieść.

Prababka Jergovicia zniosła bardzo wiele. Biedę i nagłą odmianę losu. Porzucenie i gorycz. Świadomość, że jest się samemu – w różnym znaczeniu tego słowa. Jedna z jej córek, matka ojca autora, to dla jego żony lodowata teściowa, dla samego wnuka osoba podwójnej moralności i podwójnego sprytu, a epizod opisujący jej okrucieństwo względem półmartwego syna jest trudny do opisania, ale przede wszystkim niemożliwy do osadzenia w żadnym kontekście tradycji, kultury i wspólnoty. Dobroslav został wychowany tak, żeby najlepiej o wielu sprawach nie pamiętać. Był oportunistą, bo tak trzeba było. Przeciwstawił się systemowi tylko raz – by realizować swoje marzenia, dostać się na studia medyczne i zostać lekarzem. Ponieważ Boga nie ma w prosektoriach i salach, gdzie umierają ludzie z zaawansowanym stadium raka, ojciec autora – jak on sam potem – będzie sobie radził bez niego. Trudno mu było jednak radzić sobie ze sobą. „Jako lekarz był taki dobry, że wydawało mu się, iż we wszystkich innych sprawach sumienie może mieć spokojne. Ale nie miał i w szpitalu pracował jeszcze więcej, żeby je uspokoić”. Nie był w porządku nie tylko wobec syna. Był na tyle wygodny i nieszczęśliwie zakorzeniony w jednym miejscu, że pozostał w piekle sarajewskiej wojny, bo przecież nie miał dokąd się udać. On i jego syn przeżywali wspólnie, choć przecież osobno, absurdy i grozę czasów, kiedy zbiorowe zbrodnie otrzymywały bałkańskie definicje, a ustasze prowadzili swoje własne warsztaty śmierci i umierania.

„Ojciec” to rozprawa z ładem i nieładem, w których ludzkie biografie przyjmują najmniej spodziewane kształty. To z jednej strony rekonstrukcja zdarzeń dzięki temu, co usłyszane i często mgliście zapamiętane; z drugiej jednak tworzenie wszystkiego na nowo. Po co? By pogodzić się ze śmiercią. By przeprosić – siebie i innych. By chociaż próbować dotrzeć do tego, co właściwie się stało na półwyspie bałkańskim, gdzie tożsamość człowieka stała się sumą przypadkowych doświadczeń, upokorzeń i czasu, w którym wiecznie wszystkiego się zapierano.

Chociaż Miljenko Jergović już nie porozmawia z ojcem, może rozmawiać z samym sobą. Ta książka jest gorzka, ale i konieczna dla samego autora, bo ocala pamięć. Czytelnikom uświadamia dramat odrzucenia i rozpaczliwe próby zrozumienia przez dorastającego mężczyznę, jak bardzo trzeba się starać, by uzyskać choć namiastkę bliskości swojego ojca. Ta opowieść jest jak szpitalny labirynt korytarzy w królestwie Dobroslava w białym fartuchu. Jergović otwiera kolejne drzwi, przechodzi przez następne, cały czas czegoś szuka i do czegoś dąży, a pozostają mu tylko domysły.

Nie można oceniać tak prywatnych książek w żadnej kategorii. „Ojciec” jest poza klasyfikacjami także dlatego, iż to historia doznań pokoleń odczuwana w jednym, wciąż drżącym sercu, którego właściciel tuż przed śmiercią ojca po raz ostatni usłyszał jego głos, zrywając jednocześnie z przeszłością, którą trzeba przecież zrozumieć.

tłum. Magdalena Petryńska

Wydawnictwo Czarne, 2012

2012-10-28

"Dziennik znaleziony w piekarniku" Marek Susdorf

Mężczyzna wcielił się w rolę pokrzywdzonej przez macierzyństwo kobiety! To może chwycić. Ale mnie nie chwyciło. Feminista walczący o podmiotowość krzywdzonej kobiety! To także nośne. Ale mnie nie przekonało. Marek Susdorf tematycznie odkrywczy nie jest. O tym, jak to źle z bachorem u boku pisały i w sposób dosadny Sylwia Chutnik w „Dzidzi”, i nieco bardziej refleksyjnie, wieloaspektowo i przede wszystkim mądrze Justyna Bargielska w „Obsoletkach”. Nie podoba mi się czynienie z siebie współczesnego Chrystusa w obszarpanej spódnicy z dzieckiem jako krzyżem, który jest jednocześnie gwoździem do trumny. Nie podoba mi się pisanie o czymś w natarczywym tonie wszechmocnej pretensji. A tak pisze narratorka „Dziennika znalezionego w piekarniku”. W prozie Bargielskiej z trudnym macierzyństwem i definicją kobiecości po porodzie jakoś się walczy; ten ból i te rozczarowania to punkt wyjścia do czegoś konstruktywnego. W pisaniu Susdorfa nic konstruktywnego nie ma. Nie broni tej książki także język, bo choć wtórny i manierycznie przypominający bełkot strumienia świadomości wielu powieściowych frustratów (frustratek również), jest wyrazem inteligencji autora i umiejętności dosadnego definiowania problemu, z którym potem nic się nie robi. Nie ma zatem niczego, co można by naprawdę pochwalić. A jednak czyta się to wszystko ze sporym natężeniem uwagi, bo w gniewie może być moc. Tylko gdy moc i niemoc zlewają się w irytujący bełkot, nie ma już niczego, na czym warto się skupić i czym uzasadnić to, że książka jednak może zaciekawić.

Bohaterka to kura domowa i matka cierpiąca, ale przede wszystkim cierpiąca kobieta, która nie jest w stanie wyjść dalej niż poza swoje poczucie niespełnienia i żalu do świata, pielęgnując w sobie każdy możliwy negatywny impuls, by tylko pogrążyć się jeszcze bardziej. Magdalena ma męża – obiboka, który uważa, że dziecko może i jest jego, ale to ona się ma nim zajmować w przerwie między zajmowaniem się nim samym – dorosłym dzieckiem, które nie dojrzało, by być odpowiedzialnym za potomka. Zafiksowała się kiedyś na punkcie przyjaciela, który wybrał otchłań męskich pośladków i homoseksualizm niż mierzenie się z kobiecością. Miała przyjaciółkę, ale ta zaczęła prowadzić zbyt odjechany styl życia i w odczuciu Magdaleny niczego nie wie o kobiecości, bo nigdy jej kobiecości nie zdegradowały poród, rozstępy, wycieranie niemowlęcego tyłka i słuchanie skrzeków tego czarciego pomiotu. Dodatkowo posiada też teściów w liczbie par dwóch. Jej rodzice to cielęta, którzy w swym traumatycznym życiu nie dali jej niczego wartościowego poza traumą wspomnień o tym, kim mogłaby być, a nie jest. Rodzice męża – obiboka to nawiedzeni katole, którzy stawiają jej warunek: ochrzcisz córkę, dostaniesz od nas środki pieniężne na godziwe życie.

Uciemiężona w głębi swego jestestwa przez samą siebie Magdalena nie chce ani męża, dla którego po porodzie jest lochą, a nie kobietą. Nie chce Mladiego, bo najlepiej zostać gejem i wypiąć się na to, co kobiece, nie podejmując wyzwania życia w równości płci. Nie potrzebuje ex – przyjaciółki, której życie jest puste i bez wartości. Wypina się i na swoich bezużytecznych rodziców, i na teściów, którym nie pozwoli oddać dzieciny w szpony kościelnego zaszufladkowania jako obywatela naprawdę. Czego chce? Ano nie wiem tak naprawdę i może ktoś mnie oświeci. Niby doskonale wie, kim jest kobieta, ale tylko wtedy, gdy wspomni, co kobiecego degraduje współczesny świat. Niby dojrzewa do świadomego macierzyństwa, ale tylko przez jego kontestację; chce dać córce wolność, a zniewala ją i zabiera do piekła. Niby ma rację, gdy narzeka na wszystko i wszystkich, ale gdy stwierdza, że ona się o dziecko nie prosiła, nie wiemy tak naprawdę, czy jest po prostu idiotką, czy też bredzi w szoku poporodowym i stąd kontestacje typu „nie biorę odpowiedzialności za to, za co jestem odpowiedzialna”.

Magdalena nie wierzy w Boga, macierzyńską misję i gatunku podtrzymywanie. Jest za aborcją i pewnie zaczęłaby od samej siebie, gdyby mogła coś uczynić jako zarodek. Jej mąż to dla niej półzwierzę, a jej bachor to półroślina. Proponuje nam ideę ćmy, którą jest i się czuje oraz której nikt nie rozumie ani nie chce zrozumieć. Mogłaby pisać naprawdę, a przecież tylko wypluwa z siebie jad i słowa, bo gdy się jest kobietą, a w dodatku matką, to już się głosu nie ma. „I będę pisała niechronologicznie i nieskładnie, ale jak już powiedziałam, nie mam ciągłego czasu, a ponadto mam to w dupie”. Obawiam się, że można tam mieć wszystko, na co utyskuje bohaterka, łącznie z nią samą, niestety. „Dziennik znaleziony w piekarniku” jest pod względem formalnym niczym więcej jak lingwistycznym eksperymentem, za którym nic nie stoi, a jeśli chodzi o tematykę – czymś, co znaleźć można na pierwszym z brzegu udostępnionym publicznie blogu matki - frustratki.

Niemoc, złość i tym podobne przestały mieć już wartość nośną w literaturze. Zakwestionowano wszystko, co możliwe, by ponownie odradzać to, co jeszcze da się odrodzić. Tej książce przyklasną feministki. Znajdzie w niej coś dla siebie każda czująca swe niespełnienie kura domowa.  Niektórzy westchną i pomyślą, że autor wykazuje się naprawdę wielką empatią i coś za tym stoi. Niestety, nic. Bardzo mi przykro, ale tego dziennika nie warto wyciągać z piekarnika.

Książka jest zapowiedzią tryptyku. To jedna z trzech „śmiertelnych historii”. Boję się, że Marek Susdorf tą pierwszą częścią uśmiercił we mnie chęć poznania dwóch kolejnych jego narracji.

Wydawnictwo Novae Res, 2012

2012-10-25

"Pigułka wolności" Piotr Czerwiński

Lubię „emigracyjne” książki Piotra Czerwińskiego. Po lekturze bezkompromisowego, choć chwilami odrobinę przesadzonego w formie i treści „Międzynarodu” z wielką ochotą zabrałem się za nową powieść, „Pigułkę wolności”. Na początku jest przerażająco. Potem śmiesznie i trochę melodramatycznie. Następnie komedia zamienia się w powieść o manipulacji. Kiedy zrozumiemy, o czym jest naprawdę, wrócimy do tego, co pojawia się na samym początku. Przerażenie. Przerażenie głupotą, bezmyślnością, brakiem jakiejkolwiek refleksji i żałosnym używaniem życia przez pokolenie nazwane przed laty „pokoleniem kciuka”. Kciukowcy Czerwińskiego nie naciskają już przycisku joysticka. Oni wbijają „lubię to” na fejsie. Bez refleksji i bez zapamiętania. Tam, gdzie lubi się wszystko i wszystkich, a po jakimś czasie zapomina się, co się lubiło. Dlatego zmieniam mój początek. Cenię sobie „emigracyjne” książki Piotra Czerwińskiego. Bo to mocne rzeczy i dają do myślenia. Poza tym autor jest piekielnie inteligentnym człowiekiem i potrafi drwić nawet z samego siebie. „Pigułka wolności” jest o tym, jak ludzie potrafią drwić z siebie wzajemnie oraz o tym, co się dzieje, kiedy zadrwi z nich świat.

Roleksy to życiowy nieudacznik, hipster, galerianin dający dupy systemowi. Jego życie toczy się naprawdę, ale przecież głównie przed ekranem laptopa. Aleksander któregoś dnia dla zabawy inicjuje na Facebooku fanpage, który ma być reakcją na to, że w dalekim Malawi zakazano publicznego puszczania bąków. Robi to kompulsywnie – tak, jak większość klikających „lubię to”. Roleksy, jak oni, szybko zapomina o swym ambitnym projekcie wyrażania sprzeciwu wobec konieczności reglamentowanego pierdzenia. Kiedy któregoś dnia powraca do miejsca zbrodni bezmyślności, z niemałym zaskoczeniem zauważa, iż jego strona „Fart for Malawi” ma już wiele tysięcy zwolenników. Co takiego wydarzyło się po drodze i spowodowało, że internetowy wygłup wzięto za wartą poznania stronę społeczności, wyjaśni się dużo później. Tymczasem na początku wraz z bohaterem zadajemy sobie pytanie o to, co zrobić, by przewodzić coraz większej grupie fanów? Ano nic. Roleksy staje się idolem i człowiekiem popularnym tylko przez zupełny przypadek. Wcale też nie musi się starać, by dbać o grono wielbicieli. Wystarczy, że napisze, iż idzie spać lub do toalety, a już wirtualne kciuki szaleją, bo przecież te anonimowe awatary na ekranie są w stanie polubić wszystko, co robi, mówi i myśli ich duchowy guru.

Oczywiście nie sposób nie zauważyć, że jeśli jest mężczyzną i przypadkiem podał prawdziwą płeć w ustawieniach konta, wcześniej czy później zaczną kleić się do niego fanki. Najpierw kopnięta i inwazyjna Candy Pants. Roleksy robi duży błąd, ignorując jej chęci kontaktu, ale o tym dowiemy się potem, natomiast on sam nie dowie się niczego. Trudno jednak oprzeć się Ultra Marynie, która lubi wszystko, co lubi Aleks i dowody swego uwielbienia umieszcza w ilościach hurtowych wszędzie tam, gdzie może. Kiedy wciąż wzrasta popularność strony kontestującej zakaz pierdzenia, Ultra Maryna coraz silniej urasta w oczach Roleksego i szybko staje się jego muzą i osobą, która otwiera mu oczy na świat. Ultra Maryna jest rzekomo antropologiem kultury, ale oddała się jakiemuś szemranemu chałturzeniu, za które może godnie żyć. Nasz medialny bohater, czyli Pan Nikt, uświadamia sobie przy niej, że jest bojownikiem o nową wolność. Definiując ją, Ultra Maryna mówi, że wolny człowiek nie ma żadnych potrzeb i że można stać obok wszystkiego, sycąc się czymś, za czym goni tak wielu, ale istoty czego nie rozumie nikt. Dzika kochanka Roleksego stanie się kimś, dla którego chce on zmienić swe dotychczasowe życie, a lawinowy wzrost poparcia swojej strony wykorzystać tak, by być szczęśliwym. Bo nie da się – jak myślał – tylko „być”. Żeby naprawdę być, trzeba „mieć”. Ultra Maryna ma bardzo dużo. Roleks ma Ultra Marynę i poczucie, że oto zaczyna zdobywać swoje szczęście. Oboje nie mają pojęcia, czym jest wolność i gorzko im przyjdzie zapłacić za to, że tego nie wiedzą…

Czerwiński opowiada dwie historie, a może i nawet więcej. Czym jest „Pigułka wolności”? Zamienia się w powieść antykorporacyjną, bo ktoś chce położyć łapę na „Fart for Malawi” i zbić na tym duże pieniądze. Tymczasem jest opowieścią o czymś, co w świecie, gdzie wszystko się lubi, jest towarem najbardziej deficytowym. O miłości. „Jest to opowieść o samotnych ludziach, którzy wierzyli, że są zdolni do prawdziwej miłości”. Żeby w nią uwierzyć i ją poczuć, trzeba parę osób wyrolować. Kto kogo zrobi w konia – Roleksy Ultra Marynę czy odwrotnie? A może dołączą jeszcze inni? Przecież to książka o problemach globalnej wioski i zatrzęsie tą wioską w jej wirtualnych posadach.

W moim odczuciu powieść Czerwińskiego ma największą moc, kiedy rozprawia o tym, jak wielkie spustoszenie w świadomości ludzkiej robi Internet. Potem dochodzą do tego kwestie manipulacji i wyzysku, a akcja przenosi się do bardzo realnego świata korporacji, który już nie jest tak atrakcyjny. Czerwiński ostro wytyka to, na co przymykamy oczy. Atakuje i ośmiesza. Zmusza do myślenia. O co chodzi w dzisiejszym świecie mediów elektronicznych? "Chodzi o to, żeby na Twitterze pisać o tym, co się robi na Facebooku, a na Facebooku pisać o tym, co się robi na blogu, a na blogu pisać o tym, co się robi na swojej stronie internetowej. Tam z kolei pisze się o tym, co się robi w realu, a o realu pisze się na Twitterze. O to chodzi". I to nie jest tylko kwestia tego, że niektórym zacierają się granice między światem wirtualnym a realnym. Chodzi o pokazanie problemu, że Internet nagle pozwolił dojść do wolnościowego głosu milionom ludzi, którzy tak naprawdę niczego nie mają do powiedzenia. Ale przecież jakoś muszą wykorzystać swoją szansę. Łatwiej anonimowo. „Anonimowy człowiek ma siłę tygrysa wypuszczonego z klatki i równie potężny brak świadomości. Ale nikt nie przestrzega go o tej sile. Wprost przeciwnie, otwiera mu się klatkę”. „Pigułka wolności” to zjadliwa ironia na portale społecznościowe i znajomości w Sieci, które nie są znajomościami. Czerwiński nie chce zatrzaskiwać klatki, bo to niemożliwe. Chce pokazać, co się stanie, gdy tygrys zacznie szaleć poza nią. Można zdobyć miliony fanów strony o pierdzeniu. Można być Bogiem niczego. Można też w tej nijakości i pustce gorzko zapłakać, kiedy dotrze do nas, w jak iluzoryczny świat daliśmy się zawieść.

Myślę, że Piotr Czerwiński napisał powieść tak wieloznaczną, iż warta jest wielu różnych omówień. Warta jest także tego, by zastanowić się nad tym, kiedy szybko i bezrefleksyjnie zechcemy ją polubić. Roleksy próbuje udowodnić milionom, że mają wolną wolę. Co jednak z wolną wolą jednostkowego człowieka? I czy wolność nie jest przypadkiem przekleństwem? Piekłem, od którego można uciec w skutki uboczne pigułki, które zdeformują i tak już za bardzo zdeformowany świat?

Wydawnictwo Wielka Litera, 2012

2012-10-22

"Rantis" Aida Amer

Gdzieś w Palestynie, koło Ramallah, wzniesione na dwóch wzgórzach było sobie małe sunnickie miasteczko Rantis. Nie byłoby w nim niczego wyjątkowego, gdyby nie wizyjna odyseja pióra Aidy Amer, dzięki któremu to miejsce zostaje ocalone od zapomnienia. Co więcej  – ożywa na nowo wielością barw, głosów, ludzkich marzeń i pragnień. Rzadko kto z tak wielkim pietyzmem i dbałością o szczegóły wytacza piórem wojnę upływowi czasu. Amer robi to doskonale. Opisuje czas, którego już nie ma i ludzi, którzy istnieją w bliżej niesprecyzowanej przestrzeni bez czasu.

„Rantis” to plastyczna, przejmująca i wiarygodna narracja o mieście, którego czar nie jest do opisania, ale autorka może zaczarować innych tym, co niewysłowione. To rodzinna saga, historia miejsc i zdarzeń, lekko w tonacji realizmu magicznego, ale w gruncie rzeczy zwracająca uwagę na szczegóły; mocno osadzona w rzeczywistości doświadczanej przez konflikty Palestyny. Ta książka to opowieść o wzruszeniach, inicjacjach, lękach, rozpaczy i znikaniu, które można zatrzymać w słowach. Symboliczna opowieść o tych, którzy żyją własnym rytmem, ale w gruncie rzeczy jest to jakiś rytm uniwersalny; tak toczy się prawdziwe życie. Gdzie? Między słowami, gestami i między tym, co niewypowiedziane. Bo to również historia o mocy milczenia i o tym, że słowa ratują od zapomnienia świat, ale nie mogą uratować tych, co zamilkli i nas do swego świata nie dopuszczają.

Aida Amer snuje opowieści niczym jedna z bohaterek jej książki, Miriam. Dziewczyna uwodzi całe Rantis swymi niezwykłymi historiami, dzięki którym to, co przeżywają jej słuchacze, nabiera nowego, innego sensu. Miriam to mistrzyni słowa mówionego i mistrzyni kamuflażu. Jest w Rantis bardzo widoczna, ale jej postać nie jest wyraźna. Tajemnicze odejście Miriam z tego świata to nie jedyne, o jakim przeczytamy. Tyle tylko, że to właśnie ona wprowadza nas w klimat Rantis takiego, jakim chciała go opisać Amer. Bardzo przecież konkretnie opisanego, a z drugiej strony przyjemnie wieloznacznego. W Rantis życie toczy się rytmem, w którym znajdziemy harmonię między szczęściem i rozpaczą. Rantis zostanie także mocno doświadczone przez historię i zniszczone jako azyl, bo przecież nic nie trwa wiecznie. Trwać zatem może w opowieściach – takich, jakie snuje Miriam. Wkraczając do palestyńskiej osady wielu historii i biografii, ocieramy się o bolesną przeszłość i próbujemy zrozumieć, co tak naprawdę się stało, że Rantis przestało istnieć. Widzimy też, ile pisarskiej siły Aida Amer wkłada w to, by wydobyć miasteczko z niebytu.

Biografie poszczególnych członków rodu Amer kreślone są lekko i ulotnie, a przecież to historie, w których ci ludzie przeżywają głównie dramaty, z jakimi nie zawsze są w stanie sobie poradzić. Kobiety wiedzą, że nabierają znaczenia dopiero przy mężczyznach. Mężczyźni są dużo bardziej tajemniczy, skryci w sobie. Podział ról społecznych jest wyraźny, ale nie ma już tej granicy w opisach cierpień mieszkańców Rantis. Chociaż żyją w swoim małym raju na ziemi, ich życie rajskie nie jest. Jest za to życiem specyficznych przypadłości. Wael wypowiada wojnę światu swoim milczeniem. Hafez to człowiek czynu i mężczyzna wieloznaczny. Jego brat Khaled to cierpiętnik, którego los doświadcza na nowo coraz okrutniej. Szanowany weteran wojenny Jusuf Odi nie jest do końca tym, za kogo się podaje. Rania, żona Hafeza, wciąż daje życie i za każdym razem odbiera jego cząstkę samej sobie. Ślepy filozof Hassan wydostał się z więzienia, ale symbolicznie nadal w nim tkwi. Wyzwolona Bahija opuszcza Rantis, lecz jej odwaga to głównie umiejętność odcinania się od korzeni. Ci wszyscy ludzie, każdy z osobna i wszyscy razem, zapisują na kartach książki Aidy Amer specyficzny testament. Są postaciami z krwi i kości, a przecież w gruncie rzeczy żyjącymi metaforami, które za każdym razem inaczej nazywają to, co ogólnie określa się mianem życia.

Autorka „Rantis” ukazuje bardzo żywą i istotną więź rodzinną. Jej bohaterowie są dużą rodziną, która wiele przeżywa tylko jako całość. Charakterologiczna mozaika w gruncie rzeczy pokazuje nam, jak wygląda los grupy skazanej na odejście w niepamięć. Amer siłą swojej opowieści ożywia ponownie tych, o których zapomnieli inni. Ożywia Rantis, pokazując siłę miasteczka. Choć ta proza wymyka się jakimkolwiek próbom zestawienia z tym, co już napisano i wydano, lektura dziwnie często przywoływała w mojej pamięci „Kraj, gdzie nigdy się nie umiera” Orneli Vorpsi. Prowincjonalna Palestyna jest jak Albania w tamtej opowieści – to miejsce życia wiecznego, gdzie śmierć jest dopiero początkiem. Początkiem opowieści, która nabiera kształtu, opowiadając losy tych, którzy sami już o sobie nie opowiedzą.

„Rantis” to także historia tożsamości. Sama autorka próbuje przejrzeć się w tym, co pamięta, co usłyszała czy zapisała. Jej opowieść ma charakter wyznania. Amer wydaje się mówić o tym, że wiele nie wie, wielu kwestii nie rozumie. Można jednak zrozumieć przeszłość, jeżeli napisze się o niej tak, jakby była wiecznie żywą teraźniejszością. Czas i jego upływ w prozie Amer z jednej strony mają znaczenie, z drugiej są tylko dodatkiem do zapisania na wieczność tego, co poddało się czasowi z jego okrucieństwem. Mądra, subtelna i wielowątkowa historia miejsca i tego, jak bardzo dane miejsce można umiłować.

Wydawnictwo AMEA, 2012