2012-11-29

"Kamyk" Joanna Jodełka

Joanna Jodełka to rzekomo jedna z ciekawszych współczesnych polskich pisarek powieści z dreszczykiem. Kiedyś zagrzechotała mi gdzieś w świadomości jej wcześniejsza książka i mam wrażenie, że chyba wiele nie straciłem, ponieważ ta najnowsza – o kolejnym przedmiotowym, ale przewrotnym tytule „Kamyk” – mocno mnie rozczarowała. Znudziła po prostu. A to chyba największa wada prozy, którą usiłuje się wpisać gatunkowo gdzieś między thrillerem a kryminałem. Autorka zapewne obejrzała jeden z odcinków „Komisarza Rexa” albo też sięgnęła po bardziej nobliwy przykład wykorzystany już w literaturze i filmie, jakim jest morderstwo dokonane w obecności niewidomego świadka. Tytułowym Kamykiem, który nie widzi tego, jak ktoś zabija prezesa pewnej firmy i postrzela jej matkę, jest dość krnąbrna, by nie rzecz upierdliwa młoda nastolatka (skrzydełko okładki informuje, że Kamila ma lat 12, w tekście jest mowa o jedenastu wiosnach), dla której tupanie nogami, obcesowość i opryskliwość są środkami osiągania wszelkich celów.

Nie wnikajmy w to, jakie błędy wychowawcze popełniła po drodze jej matka, Ewa Kochanowska, bo przecież nad Kamilą należy się litować, jest niewidoma. To naprawdę okropne i nie ma tu ani odrobiny ironii. Kamila nauczyła się żyć w ciemnościach, oswajając swoje lęki oraz pewne egzotyczne zwierzątko, które nie wzbudza sympatii, bo takich się zwykle nie lubi. Pewnie takich dzieci jak Kamyk także. Nastoletnie dziecko może się pogodzić z faktem, iż niczego na tym świecie nie zobaczy, ale jego egzystencja w mroku może być co najmniej zaburzona. Kamila jest po prostu dzieckiem trudnym. Jednocześnie bystrym i zdecydowanie jak na swój wiek dojrzałym. Autorka wykorzystuje proste schematy, odnosząc się do ludzkiej percepcji świata. Skoro młodociana bohaterka nie może dostrzec przestępcy, z pewnością doskonale go wyczuje. I chociaż nikt nie liczy się z tym, że jej węch może popchnąć śledztwo bardziej do przodu, nie ma to chyba większego znaczenia, bo kryminalna intryga snuta przez Jodełkę jest schematyczna, przewidywalna, a co najgorsze do zasadniczej zbrodni jesteśmy wprowadzani przydługą introdukcją, z której bez problemu można rozszyfrować, kto zabije i dlaczego.

Denat to Lucjan Dąbski. W trudnych relacjach ze swoją żoną Renatą. Można by powiedzieć, że w bardzo trudnych, bo rozwód wisi na włosku i oczywiście dowiemy się bardzo dokładnie, jakie są jego przyczyny. Oboje poznajemy w japońskiej restauracji podczas kolacji biznesowej, gdzie Lucjan próbuje się pojednać, a Renata odrzuca go, oddalając się archaicznym mercedesem W123 z zażywnym taksówkarzem i bratem Lucjana, Sebastianem. Ten z kolei to klasyczny puer aeternus ze skłonnością do lekkiego traktowania życia, seksualnych partnerów i partnerów biznesowych, choć na biznesie się nie zna. Jest za to sprytny, przebiegły i chce ugrać jak najwięcej, nie wysilając się przy tym zbytnio. Dalsza charakterystyka relacji rodzinnych braci  Dąbskich doprowadziłaby już przy tym akapicie omówienia do rozwiązania proponowanej przez Joannę Jodełkę intrygi, w związku z czym skupię się na relacjach dużo mniej przewidywalnych i nawet poruszających, gdyby nie papierowość ważnego w nich bohatera, Daniela Kocha.

Daniel pojawia się w Poznaniu – bo to tutaj dojdzie do ulicznej zbrodni – tylko na chwilę i nie zamierza zajmować czasu niczym więcej poza sprawami zawodowymi. Tymczasem na jego drodze staje Ewa Kochanowska, a konsekwencje nocy z nieznajomą przecież Danielowi kobietą będą co najmniej zaskakujące. Kamila początkowo odrzuca pomoc przygodnego kochanka matki w rozwikłaniu zagadki jej postrzelenia. Potem przykleja się do Kocha, a on sam jest jak bohater jakiejś wiekowej prozy parenetycznej, w którym mamy do czynienia z gruntowną duchową przemianą pod wpływem litości, czułości i dziecka, jakim po prostu należy się zająć.

Ciekawą odmianą w tej książce może być jedynie to, że w przeciwieństwie do zalewu jej podobnych tożsamość zachowują bohaterowie powiązani z zabójstwem, natomiast dzielni i walczący o sprawiedliwość nie mają nawet imion. Mamy bowiem zasmarkanego policjanta, ciężarną psycholożkę i podstarzałego prawnika. Chcą dobrze i sprawnie działają, ale sprawiają wrażenie jedynie ruchomego tła do intrygi, która tak naprawdę nie jest  - jak już sygnalizowałem - odkrywcza ani w żaden sposób intrygująca. Czyta się „Kamyk” z nieustannym wrażeniem, iż każda kolejna strona jest do przewidzenia. Dodatkowo boleśnie dotykają stereotypy, jakie wykorzystuje Joanna Jodełka. Jeśli jeden z bohaterów ma być gejem, niechże będzie wypacykowanym fryzjerem. Jeśli drugi to wynajęty morderca, musi być wielki, potężny i mało myśleć, za to dużo kląć i popełniać wszelkie możliwe błędy kryminalisty – imbecyla wynajętego za niewielką chyba sumę, by posprzątać tam, gdzie nie da się tego zrobić w białych rękawiczkach.

„Kamyk” rozczarowuje i dowodzi, że aby napisać naprawdę dobrą powieść z dreszczykiem, trzeba się dzisiaj mocno postarać. Konkurencja ogromna, pomysły wykorzystane już praktycznie wszystkie. Po co zanudzać opowieścią, która może i ma potencjał, ale przedstawiona jest niczym wykład najnudniejszego profesora kryminalistyki?

Wydawnictwo Świat Książki, 2012

2012-11-27

"Dobre dziecko" Roma Ligocka

PATRONAT MEDIALNY
Dotychczasowa twórczość Romy Ligockiej przyzwyczaiła nas do tego, że o ogromnych pokładach często bardzo traumatycznych przeżyć można pisać nie tyle w sposób zdystansowany, co finezyjny. Najnowsza powieść autorki także wyrasta z przeżyć i nasycona jest emocjami, ale Ligocka cały czas je tonuje, serwując nam prozę może i odrobinę wyniosłą, ale pełną szlachetności i literackiego piękna. „Dobre dziecko” zaczyna się wspomnieniem upalnego Buenos Aires i pobrzmiewają w tym echa opowiadań ze zbioru „Kobieta w podróży”. Tymczasem to nie w stolicy Argentyny rozegrają się zdarzenia.

Czy pisarka chce tam przed czymś uciec? A może na innym kontynencie, w oddaleniu, dociera do niej prawda o tym, że uciec od siebie się nie da i zawsze na trudnej drodze pojmowania swego życia stoi czas. Czas, który musiał upłynąć, by powstało „Dobre dziecko”. Ligocka rozmyśla:  „Może czas jest osobą? Trochę despotyczną, trochę złośliwą? Może tylko kpi sobie z nas, a my traktujemy go poważnie?”. Nie sposób nie traktować poważnie wspomnień autorki z nowej powieści. Kontynuuje losy dziewczynki w czerwonym płaszczyku, której perypetie z wypiekami na twarzy śledzili ci, co niezbyt dobrze pojmowali, czym jest piekło wojenne. Tymczasem „Dobre dziecko” mówi o innym piekle. Piekle dorastania, dojrzewania do kobiecości i bycia człowiekiem świadomym swego losu. To opowieść osadzona w scenerii Krakowa lat pięćdziesiątych minionego stulecia, kiedy to poznamy Romę nastoletnią, taką smutną dziewczynkę, „starą malutką”, zagubioną w lękach i wiecznie samotną. Czy jednak do końca nieszczęśliwą?

„Umiem tylko kochać. Nie umiem być kochana”. Ligocka opowiada o czasie, w którym nie trzeba już się bać nagłej śmierci, nasłuchiwać kroków ciężkich niemieckich buciorów, nie trzeba też przed Niemcami ukrywać się pod stołem. Tyle tylko, że dorastająca dziewczyna, wkrótce już kobieta, nigdy spod tego stołu nie wyszła, bo wciąż się boi. Między innymi tego, że nikt jej nie kocha, choć w jej sercu pokłady miłości są ogromne. Tego, że zwyczajnie nie da rady z życiem. Okazuje się, że Holokaust i trauma przeżyć w żydowskim getcie to nie jest największy ogrom cierpienia. Jak wspomina w wywiadzie sama Ligocka,  dla wielu po prostu codzienność jest traumą nie do zniesienia. I tak też wygląda życie tej, która ma poczucie, iż winna jest coś innym za to, że pomagali jej w czasie wojny, ale niewiele może zaoferować, bo potrafi uciekać w rysunek, lekturę lub świat własnych marzeń.

„Dobre dziecko” to w gruncie rzeczy nie opowieść o dojrzewaniu Romy Ligockiej, lecz o piekle życia jej matki. To ona, Tosia, w mniemaniu babci Anny zawsze była dobrym dzieckiem. Przynosiła radość i pociechę. Niepotrzebnie wyszła za Lieblinga i potem samej Romie uświadamia, iż widmo dziadków ze strony ojca to zło, którego nie należy wspominać. Matka Romy wydaje się być małym dzieckiem, za które córka czuje odpowiedzialność. Mamusia opiekowała się nią w czasie wojny. Teraz trzeba oddać dług. Tym bardziej, że rodzicielka wikła się w trudny romans z żonatym mężczyzną, co naraża na krakowski ostracyzm zarówno ją, jak i dorastającą Romę. Jej życie powojenne, trudności w kontaktach z córką i poczucie pustki wywołują myśli samobójcze. Roma mierząc się ze swoimi lękami dorastania musi być jednocześnie bardzo czujna, a jej obsesją staje się ocalenie matki od samozagłady…

Narratorka powieści chce być taka jak zmarła niedawno Ruth Buczyńska – spokojna i wyniosła, a jednocześnie zadowolona z życia. Okazuje się to jednak niemożliwe. Kontestując swoje istnienie, odbiera sobie także możliwość bycia szczęśliwą. Ocalała z wojny, a nie jest w stanie ocalić siebie w nowych czasach. Jakże przecież trudnych dla każdego. Dojrzewająca Roma jest wyobcowana zarówno w świecie rówieśników, jak i osób dorosłych. Obserwuje, nie komentuje. Uznaje się ją za niezdatną do tego, by stworzyć jakąkolwiek zdrową relację. A tymczasem „Dobre dziecko” opisuje bezwarunkową i piękną miłość, której w sercu Romy nie zaburza ani jej introwertyzm, ani okrutny świat wokół, ani też nawet kostyczna nauczycielka – dewotka, która chce jej pomóc miło spędzić wakacje, a czyni z tego okresu koszmar; taki dodatkowy, jakby mało było smutnych przeżyć w życiu bohaterki książki. Roma kocha matkę bez względu na wszystko. Zaczyna rozumieć jej dramaty. Tosia też czuje się wyobcowana, źle lokuje uczucia, nie może być sobą i zaczyna być opętana śmiercią. Matka i córka żyją w zaskakującej symbiozie mimo faktu, że dzieli je tak wiele i nie potrafią na co dzień być względem siebie blisko.

Formą radosnej ucieczki od świata jest dla Romy lektura pamiętnika jej babki, Anny. Zapiski kobiety przeplatają narrację o dorastaniu i trudzie życia w świecie, w jakim dzieje się tak wiele zła. Anna przed wojną tego zła nie odczuwała. Cieszyła się życiem i jej zapiski pełne są prostego witalizmu. Tego brakuje i Tosi, i Romie. Każda na swój sposób próbuje powalczyć o odrobinę szczęścia. Obie mogą je osiągnąć, bo po prostu im na tym zależy. „Dobre dziecko” to nie tylko bolesna biografia, do której napisania Ligocka musiała dojrzeć. To przede wszystkim symboliczna opowieść o trudach wyobcowania, o niemożności buntu wobec wszystkiego, co nas przerasta i o tym, że mimo wszystko każdy z nas w końcu znajdzie swoje miejsce na ziemi. Także o żydowskiej tożsamości, z którą wciąż na nowo trzeba się mierzyć tak, jak z lękami i poczuciem oddalenia od innych.

To książka intymna, ale jednocześnie pokazująca, iż można się mądrze zdystansować od destrukcyjnych myśli i nastrojów. Nie można powiedzieć, że Roma Ligocka to kobieta nieszczęśliwa. Ona wciąż poszukuje samej siebie. A wtedy, w latach pięćdziesiątych, było jej wyjątkowo trudno. Darowane po wojnie życie to za mało, żeby się cieszyć. Trzeba jeszcze odnaleźć sens dalszego życia. Umieć dorosnąć z godnością. „Dobre dziecko” to żaden poradnik dorastania. Po prostu szczery i przejmujący zapis tego, iż młodość wcale nie musi być „durna”, częściej jest „chmurna”, a na pewno jest czasem, w którym jak chyba nigdy potem możemy naprawdę przeżywać emocje. By je nazwać, potrzeba czasu i doświadczenia. Nowa książka Romy Ligockiej to świadectwo buntu wobec upływającego czasu i dowód na to, iż można opowiedzieć o sobie nawet z tego okresu, kiedy naprawdę niewiele się na własny temat wiedziało.

Wydawnictwo Literackie, 2012

2012-11-25

"14:57 do Czyty" Igor T. Miecik

Przeciwnicy tego typu publikacji uznają, iż autorzy próbują dodatkowo ugrać na wydanych już tekstach. „14:57 do Czyty” to zbiór dwunastu reportaży o Rosji, które ukazywały się na łamach „Polityki” w latach 2002 – 2004. Dla mnie tego typu książka to cenne źródło wiedzy i przyjemność obcowania z dobrymi tekstami reporterskimi bez konieczności przedzierania się przez archiwalne numery pisma, którego na co dzień nie czytam. To książka dobra tym bardziej, że napisane przed laty reportaże w większości nie straciły na aktualności.

Nic to, że nie są one zbyt pogłębione. Że to tylko delikatne szkice, które próbują zarysować skomplikowane problemy. Że można było więcej osób przepytać, do większej ilości rozmówców dotrzeć… Czyta się to rewelacyjnie i w moim odczuciu autor nie zadaje pytania o to, jaka jest współczesna Rosja, tylko mierzy się z zagadką tego, gdzie ona tak naprawdę jest. Rozpiętość geograficzna nie jest najważniejsza. Rosja jest wielka i mała zarazem. Gdzie ją mamy? W żeńskim gimnazjum w Krasnojarsku, gdzie „błagorodnym diewicom” wmawia się jedyny słuszny światopogląd? W moskiewskim domu byłego kierownictwa ZSRR przy Serafimowicza 2, w którym nadal wałęsają się duchy Trifonowa, Stachanowa i gdzie mieszka w luksusach szef rosyjskiego McDonald’sa, nie wiedząc, że to dom zastraszonych i samobójców? A może Rosja jest w Murmańsku, widmowym mieście nadal opłakującym tragedię Kurska? Gdziekolwiek by nie była, pod piórem Igora T. Miecika jest wyraźna i jednocześnie pełna sprzeczności, a autor wydaje się jej sercem czynić Syberię.

Warto zacząć od tytułowego reportażu, bo to on jak żaden inny narzuca pewną ścieżkę interpretacyjną całości książki. Transsyberyjski pociąg osobowy do Czyty jedzie 5 dni, do Władywostoku dużo dłużej. Przemierza wzdłuż kraj ogromnych przestrzeni i mizernych możliwości.  W wagonach najniższej klasy usłyszeć można proste opowieści o trudach codzienności i poznać trudne historie, które tworzą szare, rosyjskie życiorysy. Znieczulone wódką i prostymi przyjemnościami, bo przecież nawet szarość może mieć swój urok. Tymczasem pociąg do Czyty mknie dalej, a my z niego wysiadamy. To zapowiedź drogi. Będzie nią odkrywanie Rosji na kartach kolejnych reportaży.

Przyjrzyjmy się młodym Rosjanom. Ci z Demokratycznego Antyfaszystowskiego Ruchu Młodzieżowego pełni są optymizmu i wiary w to, że ustalony od lat, a może i wieków porządek można zmienić. To finansowani przez rosyjski rząd orędownicy nowej rewolucji pod kontrolą. Brak tej kontroli ludziom Limonowa, toteż lider „Naszych”, charyzmatyczny Jakimienko, opowiada się za tworzeniem nowej jedności, której koncepcję z łatwością kupią dzieciaki przyklejone do komórek i nowoczesnych gadżetów elektronicznych, a samego Limonowa krytykuje. „Nasi” – choć indoktrynowani w białych rękawiczkach – mają ideały i wierzą, że Rosja się zmieni. Co mogą jednak powiedzieć młodzi kadeci z Donieckiego Korpusu w Nowoczerkawsku? To miasto, w którym czas, chęć działania i inwestycje zastygły. Kadeci wierność sowietom zamieniają na wierność nowej Rosji, bo przecież do czegoś trzeba być przywiązanym. Są jednocześnie rozdarci, bo trudno im ustalić komu lub czemu mają ufać. Wiedzą, że mają żyć i służyć. Czy znają jednocześnie sens swojego życia, które dopiero się rozpoczyna?

W pustce, niepewności i dodatkowo w goryczy, której młodzi jeszcze nie zaznali, żyją starsi Rosjanie, weterani. Miecik przedstawia ich w reportażach „Słowo weterana” i „Niepotrzebna armia”. Ci pierwsi, wiekowi, mówią prawie jednym głosem. Stelmaszczuk, Borodin, Jasnopolski, Rochlina, Worobiow czy Sietnikow – te nazwiska dawno temu wiele znaczyły. Poznajemy archaiczne i dramatyczne opowieści o wiecznie żywym oddaniu „mateczce Rosji”, która na froncie i poza nim fundowała im ziemskie piekło, o jakim starają się mówić albo oględnie albo wprost i szokująco. Ci starsi ludzie oddali Rosji serce. W zamian otrzymali niewiele. Obwieszono ich brzęczącymi odznaczeniami. To i tak sporo, bo weterani wojen czeczeńskiej i afgańskiej, bohaterowie drugiego wspomnianego przeze mnie reportażu, są w zasadzie nikim. Dalekie działania wojenne w miejscach, które mało Rosjan interesują, w świadomości ludzi nie wydarzyły się. Czeczeńscy i afgańscy weterani nie istnieją. Ich wstrząsające wspomnienia też. Obecnie dają może zarobić terapeutom i psychiatrom, by pozbawili ich traum, których przecież wymazać się nie da.

Tak jak tego, co wydarzyło się w Biesłanie, gdzie nienawiść Osetyjczyków i Inguszów rozpalona została bardziej niż szkolne sale miotane wybuchami i ostrzałami. Tak jak tragedii teatru na Dubrowce sprzed dziesięciu lat, kiedy to kobiety z pasami śmierci wysadzały się w powietrze, a Miecik próbuje zrozumieć motywy ich autodestrukcji i pojąć ogrom tragedii ofiar i ich rodzin – w Biesłanie i na Dubrowce. To obraz Rosji z jednej strony podzielonej, z drugiej zastraszonej, choć tak siebie nigdy nie chce nazywać. A może to kraj, w którym – jak bohaterowie reportażu „Gladiator” – wszyscy są obserwowani w klatce, gdzie mogą zadawać różnego rodzaju ciosy i fizyczną tężyzną udowadniać swoją wielkość? Czy to zatem kraj przemocy? Skądże, przecież wiele morderczyń i przestępczyń umieszcza się w syberyjskich koloniach karnych, a w niektórych mogą być nawet przez chwilę najpiękniejszymi kobietami świata i wybierać między sobą miss. Męscy przestępcy też trafiają do więzień. A jeśli nie, to sami się wybijają w ulicznych porachunkach, wysadzają w powietrze, rachują sobie kości i łamią światopoglądy.

Smutna jest ta Rosja Miecika, ale i fascynująca zarazem. Nie fascynuje zło, lecz możliwości, które daje temu krajowi współczesność, a które trudno jest wykorzystać. Bo może dzisiejsza Rosja potrzebuje – jak kilka opisanych mieszkań – gruntownego euroremontu? A może zostawmy ją taką, jaka jest, bo bez względu na wszelkie mroczne strony, to kraj niepowtarzalny i jedyny w swoim rodzaju. Igor T. Miecik poświęcił mu dwanaście tekstów. Czytelnicy z pewnością zadumają się na dłużej nad absurdami, bolączkami i drobnymi radościami potężnej Rosji, która nigdy nie przyzna się do żadnej słabości.

Wydawnictwo Czarne, 2012

2012-11-22

"Trafny wybór" J.K. Rowling

Nie wiem, czy zainteresowałaby mnie książka o pewnej małomiasteczkowej społeczności jakiejś nieznanej autorki. Nie jestem pewien, czy nie potraktowałbym tej powieści jako jednej z wielu takich, które z powodzeniem już od XIX wieku opowiadają o problemach lokalnych społeczności. Medialny atak na czytelników, jaki przypuścił polski wydawca, również skłaniał do dość mocnego sceptycyzmu. Naturalnym był przecież lęk, że oto masowo oddaje się do czytania rzecz pokroju „Pięćdziesięciu twarzy Greya”, której okładka odciśnięta została w witrynie każdej, najmniejszej nawet księgarni. Tymczasem zaskoczony jestem bardzo. Pozytywnie.

Po pierwsze, zrobię wszystko, by dołożyć cegiełkę do machiny promocyjnej „Trafnego wyboru”, bo w przeciwieństwie do popularyzowanej E L James mamy do czynienia z pisarką utalentowaną i świadomą tego, jaką historię opowiedzieć i jak zrobić to niebanalnie. Po drugie, pędzę dać odwet truizmom i banałom, które na okładce mówią, że „Trafny wybór” jest „wciągający” i „poruszający”. Powieść J.K. Rowling należy traktować z szacunkiem i unikać reklamowych kalek, bo to naprawdę bardzo, bardzo dobra książka; wielopłaszczyznowa, doskonale ironiczna, z życia wyrastająca i to życie ośmieszająca. To w końcu opowieść o piekle, jakie sami sobie czynimy, kiedy zamieszkamy w prowincjonalnym miasteczku, czyniąc z niego mikrocywilizację. Tak opisane jest Pagford, w którym typowy angielski turysta nie zatrzymałby się na dłużej. Pagford ze swoimi cieniami i tajemnicami, jakie skrzętnie  ukrywa wiktoriański majestat miasteczka. Autorka cyklu powieści o Harrym Potterze i magicznym świecie udowadnia, iż faktycznie świat takich Dursleyów nie nadaje się do niczego niż tylko do tego, by z niego czym prędzej uciekać pociągiem z peronu 9 i ¾.

Problem w tym, że mieszkańcy Pagford nie mają dokąd uciekać, a ci, którym się to udaje, narażeni zostają na ostracyzm lokalnego środowiska. Niewątpliwą jego gwiazdą jest niejaki Barry Faibrother, od dziewiętnastu lat przykładny mąż, ojciec czwórki dzieci, ceniony radny i trener szkolnej drużyny wioślarek, w której aktywizuje tak zwane trudne nastolatki pokroju Krystal Weedon. Barry cieszy się niespotykaną estymą i jest osobą, dzięki której można uwierzyć, że Pagford to idealne miejsce do życia. Tyle tylko że niezwykły Barry, z którym w bliskiej przyjaźni żyje większość miasteczka, któregoś dnia odchodzi. Umiera po prostu. W dodatku w agonii, choć jego życie – jak twierdzą inni – było różami usłane od dawien dawna.

Oto bowiem na spokojne Pagford spada dotyk niepojętego. I nie jest to lodowaty podmuch Śmierciożerców na usługach Voldemorta, a zwyczajna śmierć. Barry umiera i nikt nie jest w stanie zmienić tego, iż teraz na pewno będzie w miasteczku inaczej. To odejście wywołuje skrajne reakcje – od histerii, przez smutek utrudniający codzienną egzystencję po złość, że zostawił nas ktoś NAM potrzebny i szaleńczą radość tych, dla których radny Fairbrother ze swoimi nowatorskimi koncepcjami konsolidowania majętnych i ubogich żyjących dzięki socjalowi, przestanie wywoływać kontrowersje w radzie gminy i pozwoli zachować wiekowy status quo.

Rada ta to specyficzny twór. Tworzy ją szesnastu silnych i niezależnych mieszkańców, którzy dla dobra swojej okolicy gotowi są poświęcić wszystko, jeżeli tylko dobro to będzie przede wszystkim dobrem ich czterech ścian, gdzie od dawna piorą mniej lub bardziej trudne do usunięcia brudy. Śmierć Barrego to tymczasowy wakat w radzie. Barry musi zostać zastąpiony przez kogoś równie mądrego, co on. Czy tacy naprawdę są kandydaci? Co dobrego robi choćby dla swej rodziny nieudacznik Simon Price, dla których wulgarność i przemoc domowa to sposoby egzekwowania praw tak, by otaczający go świat dostosowywał się do niego? Co zmieni obecność w radzie Colina Walla, wicedyrektora okolicznej szkoły, outsidera i samotnika, który od zawsze walczy z nerwicą natręctw i choć chce pomóc w wyjściu na prostą środowisk patologicznych, sam tkwi w sercu jednej wielkiej patologii, jaką jest jego małżeństwo? A może Miles, hołubiony synalek otyłego przewodniczącego rady gminy Pagford, dla którego nie liczy się ani szczęście znudzonej nim żony ani też szczególnie rodzinne koneksje, bo zarówno ojciec Howard jak i jego zachowawcza żona Shirley oraz gwardia przyboczna w osobie tajemniczej przyjaciółki Howarda są mu zupełnie obcy?

„Trafny wybór” rozgrywa się także w świecie młodych i gniewnych nastolatków, którym bynajmniej nie w głowie latanie na miotle czy machanie różdżkami. To młodzież z krwi oraz kości i takie ma problemy. Winterdown – ich szkoła – nie jest jak Hogwart azylem, gdzie można kryć się przed złem. Bo zło jest wszędzie. W pryszczatym Andrew, który nienawidzi wspomnianego już ojca, Simona. W Fatsie – synu wicedyrektora, który niczym Nietzche chce ustalać sobie własną moralność, a w gruncie rzeczy jest małym zakompleksionym rasistą. Także w Krystal Weedon, szkolnej złośnicy, córki matki – narkomanki i siostry zaniedbanego brata. Krystal jest jedną z najbardziej wyraźnych młodych postaci, pełną nieokrzesanej siły i buntu wobec niesprawiedliwości, jaka przed laty podzieliła Pagford na majętne i biedniejsze tylko dlatego, że niejakiemu Fawleyowi zachciało się sprzedać kawałek ziemi. Obok niej cicha i zamknięta Sukhvinder prześladowana przez Fatsa i atakowana przez surową matkę, dla której dobry dom, posada i mąż niczym posąg bollywoodzkich filmów to za mało. Parminder Jawanda z jednej strony chce swej nieudanej córce wpoić sikhijskie tradycje, którym daleko od stęchłych dogmatów świata Pagford. Z drugiej jednak dokłada cegiełkę do dramatu dziewczyny, której nie chce się żyć.

Prawdziwy jednak dramat, ogromne nasycenie ludzkiego zła i obłudy, spowodują, iż nie tylko pogrzeb Barrego będziemy mogli obserwować na kartach „Trafnego wyboru”. Angielska mieścina z górującym nad nią dwunastowiecznym opactwem kryje w małżeńskich domach i łożach niejedną tajemnicę jak choćby Tarbox z monumentalnej powieści Johna Updike ‘a „Pary”. Pagfordzkie małżeństwa zostały zainicjowane zwykle z bardzo przyziemnych pobudek, a ich funkcjonowanie to zwierciadło, w jakim przegląda się zakłamana małomiasteczkowość. Mężowie nie kochają żon, żony czują się odrzucone. Dzieci widzą konflikty między dorosłymi i wywołują je między sobą. Pagford aż kipi od negatywnych emocji i złych cech ludzkich charakterów, a J.K. Rowling umiejętnie zdziera ze swych bohaterów kolejne maski przyzwoitości.

Jedną z wielu zalet tej książki jest sposób, w jaki autorka ukazuje bardzo szeroki przekrój przez złożone społeczeństwo zamieszkujące tak naprawdę jedną, niewielką mieścinę. Pagford to soczewka, w której ukryte jest to ludzkie zło, przy którym śmierć może być wybawieniem, a nie czymś złym. Rowling po mistrzowsku pruje coraz to nowy gorset przyzwyczajeń, za którym kryją się ciasne poglądy. To książka ironiczna, prześmiewcza i demaskatorska, a za cel obiera każdego, kto ma w sobie choć jedną złą cechę pagfordczyków. Bo czy oni wszyscy naprawdę szczerze żałują śmierci Barrego Fairbrothera? I kim ostatecznie jest Barry? Być może jakąś ideą. Być może czymś tak ulotnym jak spokój i szczęście, z którego rzekomo tak dumni są ci, co mieszkają nad rzeką Orr, ale to w domu piorą to, co brudne. Jest tego trochę.

Lektura pierwszej powieści J.K.Rowling skierowanej do dorosłych odbiorców to nie tyle trafny, co znakomity wybór. Tę książkę powinien poznać każdy, kto kiedyś uciekł z małego miasteczka gdzieś dalej. Bo w gruncie rzeczy czy w Pcimiu Dolnym, czy przy Marszałkowskiej, czy w centrum Londynu czy na pagfordzkim skwerze wszyscy jesteśmy tacy sami. I chyba tak nieprzyjemni, że pasowałoby wziąć miotłę i uciec do Hogwartu. 

tłum. Anna Gralak

Wydawnictwo Znak, 2012

2012-11-17

"Jaszczur" Sławomir Shuty

Sławomir Shuty – autor jednej dość ciekawej książki, jaką są „Ruchy” – swego czasu zatrudnił się w banku, po czym obwieszczał wszem wobec, jak kapitalistyczne mechanizmy napędzające wielki kapitał wyniszczają maluczkich, czyniąc z nich marionetki systemowe, które marzą tylko o tym, by nadszedł weekend, gdzie sami sobie będą dyktować prawa, poddając się dla odmiany dyktatowi używek. W najnowszej książce przyszedł czas na rozliczenie ze światem wydawniczym. Branżą, która – jak mówi Shuty na łamach „Przekroju” – jest „kapitalizmem w białych rękawiczkach”. Zastanawiam się nad tym, czy tego człowieka warto gdziekolwiek zatrudniać, bo wcześniej czy później narobi do każdego gniazda i ugryzie każdą rękę, która cokolwiek mu oferuje. Pomijając fakt, iż Shuty od lat z zaciekłością zwalcza system, który jak chyba żaden pozwala mu na to, by w upojeniu wolnością lżyć wszystko i wszystkich, proza taka jak „Jaszczur” każe się zastanowić nad tym, czy dla autora pojęcie lojalności – choćby względem samego siebie – w ogóle istnieje…

Justyna Sobolewska w „Polityce” pozwoliła sobie na stonowaną krytykę nowej książki Sławomira Shuty. Ja tonować swoich sądów nie będę. A to dlatego, że jestem głęboko rozczarowany treścią, zniesmaczony formą i skłonny do twierdzenia, iż cały ten „Jaszczur” to dość smutna prowokacja grubymi nićmi szyta. Mamy oto bowiem do czynienia z czymś, co zwie się liberatura i ma być śmiałym połączeniem szopki, literatury i performance. Słowa, którymi autor wypełnia przestrzeń między okładkami – a jest i tak, że umieszcza jedno na stronie – są niczym innym jak mało wyszukanym, zupełnie nieprzemyślanym i chaotycznym zlepkiem, za którym kryje się złość, frustracja i chęć uderzenia w bliżej niezidentyfikowany obiekt, a przede wszystkim agresja.

Sam narrator powiedziałby, iż „Jaszczur” to taka szczekanina zezłośliwionego kundla. W moim odczuciu to narracja zwykłej bezsilności. Bohater – naprawdę nie chcę go utożsamiać z autorem, bo po prostu strach pomyśleć, do jakich aktów autodestrukcji byłby zdolny jego umysł – to człowiek zgorzkniały w sposób totalny. Winę za wszelkie niepowodzenia ponosi otoczenie. To tak jakby miał pretensje do świata i losu za to, że jest po prostu zwykłym, przeciętnym człowiekiem. Przeciętność go mierzi, jest dla niego źródłem opresji i punktem zaczepienia w zjadliwej krytyce. Tylko pozornie ta radykalnie krytyczna książka uderza w świat wydawniczy. Myślę, że „Jaszczur” to grafomańska forma atakowania samego siebie. Każde słowo goni kropkę jak pies swój ogon. Celem ma być kontestacja, a osiągnięte zostaje apogeum absurdu lingwistycznego. Shuty tą książką nikogo nie atakuje ani niczego nie demaskuje. Zabija sam siebie. Wbija ostatni gwóźdź do trumny. Dlatego może mi go być tylko szkoda, bo jest smutnym, bardzo smutnym człowiekiem.

Zatrzymajmy się jednak przy tym, co ma być rzekomo jedynym celem ataku „Jaszczura”. Tako rzecze Sławomir Shuty:  „(…) Patrzą tylko jak wydymać, wycisnąć jak szmatę, pozbawić praw autorskich, nasrać na głowę, to się określa rynek wydawniczy, trunki na rautach, lizanie pały za promocję w mediach, podstolikowa polityka wielkich wydawnictw”. Autor nie przebiera w słowach. A właściwie wybiera z nich te najbardziej ohydne, plugawe; te, które nie niosą w sobie niczego poza pokładami agresji. Koneksje i układy obecne są wszędzie. Tak są skonstruowane relacje międzyludzkie, że czasami niektórzy się zbliżają do siebie, inni oddalają. Każdy próbuje coś z tych relacji wziąć dla siebie, bo wszyscy jesteśmy egoistami i nie brzmi to jak zarzut, może bardziej jak truizm. Świat wydawców, pisarzy, księgarzy i wszystkich innych, na których Shuty pluje, jest światem tak samo zorganizowanym jak wszystko, co stworzyli razem ludzie. Niedoskonałym. Tyle tylko, że na rynku wydawniczym poza rzeczami wstydliwymi dzieją się i takie, dzięki którym kultura polska, a kultura czytania w szczególności, nie zanikają. Mimo wszystko.

Shuty pyta o to, kto teraz czyta. Rzekomo nikt. Co mają czytać? „Jaszczura”? Ta proza nie robi krzywdy tym, w kogo jest wymierzona, bo atak przypuszcza Shuty na siebie. Na swą przeciętność artystyczną, która każe być mu artystą wielowymiarowym, multimedialnym, a przynosi jedynie rozczarowanie, bo żaden z niego Mesjasz ani Kreator, gdyż robiąc wiele rzeczy naraz, nie robi niczego naprawdę dobrze.

Autor „Zwału” to taki cierpiętnik dla idei. Nie można zrozumieć istoty jego cierpienia ani też pojąć, czy ma go ono wzmocnić, czy też osłabić. Na kartach „Jaszczura” przeczytamy natomiast o idiotach z działu promocji literatury, głupich tłumach na targach książki, pazernych wydawcach i dziennikarzach – dyletantach. Shuty przekracza nie tyle granice dobrego smaku i przyzwoitości, co pozwala sobie na zbyt wiele. Czym innym jest bowiem artystyczna kontestacja, czym innym nieumiejętność dostrzeżenia granic, gdzie nie ma już niczego poza emocjami, o których nie warto mówić w przestrzeni publicznej.

Nie mam pojęcia, dlaczego autor z taką zajadłością atakuje świat i ludzi, którzy dali mu w taki, a nie inny sposób zaistnieć. Nie rozumiem, jak dalece można się zapędzić w krytyce. Wolę, żeby do mnie nie dotarło, jak wiele może być frustracji i wolę wierzyć, że prawdziwi pisarze oddają nam swoje teksty po to, by o czymś opowiedzieć, a nie by nas opluć. Bo „Jaszczur” obraża wielu, ale przede wszystkim czytelników. I nie ma tu do rzeczy żaden układ, żadna koneksja, żadna żądza pieniądza tylko szacunek dla innych. Tego autorowi brak. „Jaszczurowi” zaś polotu, fantazji i jakiegokolwiek sensu.

Jego bohater pije i popala zioło, żeby znieczulić się na rzeczywistość. Trudno tę książkę przeczytać na trzeźwo. I niech nikt mnie nie obraża, wmawiając, iż jest to jakaś forma wyrazu artystycznego, za którą kryje się coś wartościowego.

Korporacja Ha!art, 2012