2013-02-28

"Sprawa Colliniego" Ferdinand von Schirach

Kiedy przed dwoma laty recenzowałem "Przestępstwo" Ferdinanda von Schiracha, zepsułem chyba przyjemność lektury, zdradzając zbyt wiele z treści publikacji. Tym razem postaram się uniknąć tego błędu, choć będzie to trudne, bo już w samych materiałach promocyjnych nowej książki niemieckiego prawnika i pisarza, widać całość jej struktury. Celowo nie używam słowa „powieść”, bo w przypadku „Sprawy Colliniego” – co zauważyła już Bernadetta Darska – to pojęcie jest nadużyciem; mamy tutaj sprawnie zmontowane opowiadanie ze świetnie stopniowanym napięciem, które prowadzi do zaskakującego finału.

To opowieść o motywach zbrodni i o tym, czy w jakikolwiek sposób można ją usprawiedliwić. Rozprawa na temat tego, czy upływ czasu i zmiany w ustawodawstwie niemieckim, pozwalają na zbrodnie wojenne spojrzeć inaczej, złagodzić je. To bardzo odważna książka i – jak podaje wydawca – chętnie w Niemczech kupowana. Świadczy to o tym, iż nasi zachodni sąsiedzi nie odcinają się od niechlubnej przeszłości. Chcą ją zgłębiać. Chcą zrozumieć, co wówczas się wydarzyło, że ich naród oszalał. Bo zbrodnie II wojny światowej to wielkie szaleństwo i okrutne świadectwo tego, do czego może być zdolny człowiek. „Sprawa Colliniego” opowiada natomiast o tym, do czego zdolny jest młody i ambitny adwokat, któremu przychodzi bronić klienta, jaki obrony wcale nie chce. Zbrodnia dokonuje się już na pierwszych stronach. Winny nie ucieka wymiarowi sprawiedliwości. Pokornie czeka na wyrok. Sprawujący swoją funkcję ledwie od 42 dni młody prawnik Caspar Leinen nie może pojąć, dlaczego tytułowy Collini potulnie schyla głowę. Nie może zrozumieć, co skłoniło 67- letniego wzorowego obywatela do tego, by z zimną krwią zamordować 85- latka, któremu Collini masakruje głowę w pokoju 400 hotelu Adlon…

Dużym minusem tej narracji jest jej teatralizacja. W sali sądowej rozgrywa się pewien psychologiczny pojedynek. Młody i niepewny swej roli adwokat mierzy się z doświadczonym, ponad sześćdziesięcioletnim Richardem Mattingerem, błyskotliwym i utytułowanym prawnikiem, który w procesie Colliniego staje się pełnomocnikiem oskarżyciela posiłkowego. Obaj mężczyźni wchodzą w dość specyficzną relację. Mattinger uświadamia Leinenowi, że ten działa po omacku. Że dodatkowo jego sprawa jest z góry przegrana i nie znajdzie się żadna okoliczność łagodząca, która podważy fakt, iż Fabrizio Collini jest wyrachowanym mordercą. Leinen tymczasem uważnie obserwuje i słucha swego doświadczonego kolegi. Wnioski z tych obserwacji wyciąga gdzieś poza zdaniami narracji von Schiracha. Przeżywa chwile zwątpienia i chce odpuścić; jego wahania potęguje wizyta w prosektorium i rozmowy z Collinim, który w żaden sposób nie chce wyjaśnić, dlaczego podając się za włoskiego dziennikarza, zaskarbił zaufanie ofiary i  po kilku strzałach kopał ją tak intensywnie, że odpadł obcas jego buta. Dodatkowo ktoś chce szybkiego zakończenia sprawy, zamknięcia oskarżonego i wyciszenia procesu, którym zaczynają interesować się media. Leinen czuje, że nie podoła; że niezrozumiała obojętność jego klienta i oczywiste dowody mające go za chwilę skazać są czymś, czego już nie można zmienić. Pewnie sprawę zamknięto by równie szybko, co ją otworzono, gdyby nie odroczenie procesu i czas, w którym Leinen znajdzie parę znaczących tropów…

Mężczyzna spędza kilka dni w Ludwigsburgu – mieście mocno przeoranym przez wojenne fronty i okrutne zdarzenia. Dociera do faktów, które pewnie nigdy nie ujrzałyby  światła dziennego. Dodatkowo sprawę komplikuje to, iż pewna bliska Leinenowi w młodości osoba okazuje się być kimś zupełnie innym niż młody adwokat myślał. Trudna staje się dla niego także relacja z Johanną – kobietą, którą od lat adorował. To siostra zmarłego tragicznie przyjaciela Leinena i jednocześnie… wnuczka ofiary. Zabity bowiem kiedyś głaskał Leinena po głowie. Poznając prawdę o jego przeszłości, młody adwokat zabija jakąś część swojego dzieciństwa i odbiera również Johannie złudzenia związane z jej dziadkiem…

Jak wspomniałem, cały proces jest teatralnym spektaklem, swoistym pojedynkiem dwóch silnych prawników. Jeden ma siłę doświadczenia, erudycji, inteligencji i setek wygranych spraw. Drugi nabiera jej w momencie, w którym uświadamia sobie, że w sprawie Colliniego nie do końca ofiara jest ofiarą, a kat katem. Von Schirach dość nierównomiernie kryje napięcie w swej książce. Właściwie w połowie lektury możemy poczuć znużenie i pytać siebie o to, ku czemu cała ta historia zmierza. Uśpiona czujność i doświadczenie efektowego suspensu – tak mogą wyglądać wrażenia czytelnicze przy lekturze „Sprawy Colliniego”. To oczywiście nie jest książka o tym jednym, opisanym z chirurgiczną wręcz precyzją przypadku planowanego latami mordu. To opowieść o tym, jak mocno czas może zatrzeć poczucie, iż bestialstwo było nim naprawdę. Autor sięga do przeszłości i przywołuje mocno poruszające zdarzenia z historii niemieckiego ustawodawstwa, dzięki którym wojenni zbrodniarze sądzeni są w nieco innych kategoriach, bo znajdują się okoliczności łagodzące dla faktu, że… zabijali.

„Sprawę Colliniego” czyta się jednym tchem. Potem trudno odpowiedzieć sobie na kilka podstawowych pytań, jakie stawia przed nami ta narracja. Bo to książka nie tyle spektakularna, co niepokojąca i chwilami nawet przerażająca. Zmasakrowana w sensie dosłownym głowa zabitego i zmasakrowana symbolicznie pewność siebie Mattingera to tylko dwa klucze do zrozumienia potworności przesłania tej opowieści. Okazuje się, że niektórzy mogą zbrodnię nazwać inaczej, inaczej ją potraktować, interpretować w okolicznościach łagodzących. Czy można takie znaleźć dla kogoś, kto zabija drugiego człowieka? I czy istotne jest to, że robi to podczas wojny albo w czasie pokoju? Mocna, wyrazista i na długo zapadająca w pamięć rzecz.

tłum. Anna Kierejewska
Wydawnictwo W.A.B., 2013

2013-02-25

"Babcia 19 i sowiecki sekret" Ondjaki

Angola – kraj targany wewnętrznymi konfliktami, biedą i brakiem poczucia stabilności. Jej stolica, Luanda – miasto kurzu, siwych pań i umierających. Bliżej nieokreślone Dawniej. Można je uznać za czas, ale także za miejsce. Fascynująca narracja, na którą składają się angolskie „misosos”, opowieści. Dzieją się na granicy snu i jawy. Dzieją się kiedyś, ale odradzają ponownie w głowie dorosłego już autora, który sięga do okresu, jaki chce nazwać na nowo.

Ondjaki wydaje się swą książką potwierdzać tezę jednej z luandyjskich babć: „Przyszłość jest pełna trudnych spraw, które za każdym razem dzieją się inaczej. Wolę odgadywać przeszłość”. Zagadek czasu minionego jest bardzo wiele. Ta powieść to powrót do okresu, w którym kształtowała się tożsamość i kiedy dorastanie związane było z odgadywaniem treści ukrytych w symbolach. W kolorach chociażby. „Babcia 19 i sowiecki sekret” to przecież książka o tym, że kolory mają słowa, ocean, kolorowa jest eksplozja i nawet astma. Tylko śmierć nie ma koloru. Tylko jej tajemnica jest ukryta. Bo w świecie bohaterów tej książki coś umiera i na gruzach tego rodzi się nowa rzeczywistość. A wszystko wokół przypominającego rakietę Mauzoleum, którego budowa na zawsze ma zmienić kształt placu Praia do Bispo, gdzie wychowują się dzieci i gdzie starsze panie z godnością znoszą zmiany, jakich nikt nie chce.

Główny bohater książki przypomina dzieciaka z wydanej przez Karakter w ubiegłym roku powieści "Jutro skończę dwadzieścia lat" Alaina Mabanckou. To także narracja o charakterze inicjacyjnym; afrykański chłopiec poznaje świat i samego siebie w konfrontacji ze zmianami, jakie trudno mu pojąć. Michel Alana Mabanckou cieszy się życiem na przekór jego trudom. Ondjaki konstruuje postać chłopca, któremu także udaje się ocalić radość istnienia, chociaż we wspomnieniach nie da się ocalić świata, który ginie i transformuje. „Babcia 19 i sowiecki sekret” to taka subtelna historia o tęsknocie za czymś, co się utraciło pomimo faktu, iż zyskało się wiele. To analogia do odciętego palca tytułowej babci, ale też do świata wspomnień, z którego Ondjaki stara się ocalić bardzo wiele, ale doskonale zdaje sobie sprawę z tego, co minęło bezpowrotnie i do czego wrócić się nie da.

„Życie składa się z rzeczy, których nie potrafimy wyjaśnić, ale które cały czas są obecne”. To historia wiecznie żywa, ale wciąż nienazwana, nieokreślona. Angolski autor pisze o czasie, w którym dorastał do dorosłości. Jego młodzi bohaterowie mogą nie zostać dorosłymi, jeżeli wybuchnie dynamit, a wraz z nim zniknie monumentalne Mauzoleum, w którym spocząć ma ciało prezydenta Agostinha Neto. Ich tożsamość to tożsamość dzieciaków, którym wpojono portugalski i które nie znają rdzennego języka kimbundu; nie znają też prawdy o przeszłości i o tym, dlaczego wszystkie otaczające ich babcie bywają tak smutne i zamyślone. Ondjaki tworzy fabułę przygodowo – sensacyjną. Oto bowiem dzieciaki z Luandy mają dokonać dywersji, zniszczyć Mauzoleum i zagrożenie, jakie niesie dla nich tajemniczy towarzysz Brywieczerow alias Biliardow, który będąc od 10 lat w Angoli, nie zasymilował się z tym krajem ani językowo, ani w żaden inny sposób. Dzieci są zdeterminowane. Najpierw chcą przeciąć kabel i zlikwidować dostawę prądu do jedynego wyróżnionego domu przy placu. Potem usuwają znaki, jakimi oznaczono budowle do wyburzenia, by Praia do Bispo było miejscem oczyszczonym z przeszłości, innym, lepszym. W końcu sięgają po dynamit. Trudno przewidzieć, czym skończy się posiadanie go przez młodych i niepewnych swoich działań dzieciaków. Pewne jest jednak, że oto na ich oczach zmienia się świat; zmieniają się jego barwy, kształty i zapachy, a młodzi buntownicy nie chcą zmian, bo boją się ich… w samych sobie.

„Babcia 19 i sowiecki sekret” to książka z barwną galerią postaci. Rezolutny Pinduca, nazywany 3,14. Niespełna rozumu Piana Morska, który ponoć hoduje krokodyla w psiej budzie. Sprzedawca Benzyny, który tankuje do baków słoną wodę z oparami prawdziwego paliwa. I przede wszystkim babcie. Nie tylko ta tytułowa. One są łącznikiem między tym, co już było, a tym, co ma się wydarzyć. Uczą, pomagają, komentują zdarzenia. Dzięki nim odkrywamy proste prawdy ukryte często przed prostymi ludźmi, którym jest w życiu ciężko. Ondjaki pokazuje autorytet i siłę starości, a jednocześnie stawia do niej w opozycji nieokrzesaną młodość, która intuicyjnie czuje, iż jej czas jest w jakiś sposób skażony, zawładnięty przez coś. Może przez tę tajemniczą siłę, którą personifikuje postać Brywieczerowa?

Chłopiec z książki obiecuje swojej babci, że zachowa opowieści, których ona już nie będzie mogła przekazać. Ondjaki zachowuje świat takim, jakim chce go pamiętać i jakim wykreuje. Czy jest to świat rzeczywisty? Czy opowiadane zdarzenia mają związek z tym, co kiedyś działo się naprawdę? I czy rzeczywiście to ma tutaj największe znaczenie? Przecież ta książka to narracyjna rzeka, w której nurzają się ludzie, zdarzenia, gesty, słowa oraz wspomniane już kolory. „Babcia 19 i sowiecki sekret” z pewnością wiele ocala przed zniknięciem. To słodko – gorzka opowieść o afrykańskiej „małej ojczyźnie”, w której nie ma już właściwie niczego z tego, co było kiedyś. Opowieść Ondjakiego może być traktowana także jako poetycka zabawa ukryta w mrocznej prozie życia. Zabawa słowami, tropami, motywami.

Nie należy czytać tej książki ze śmiertelną powagą, chociaż jest poważna i świadczy o tym, że śmiać można się w sumie z niewielu rzeczy. To historia cofania się i odnajdywania w tym, co było odpowiedzi na pytania, które dręczą na co dzień w świecie, który jest. Ondjaki dorósł. Dorastała w nim także chęć zapisania tego, kim był kiedyś. Z tego powstała ta książka. Barwna w sensie dosłownym i metaforycznym. Smutna i refleksyjna chyba na każdym poziomie interpretacji. Niemniej jednak pozytywna. Taka, w której Dawniej brzmi pasjonująco. W tym Dawniej można się zanurzyć jak w kolorowym oceanie i wyjść stamtąd zmienionym. Tak jak sam Ondjaki.

Wysadzanie Mauzoleum to pozbywanie się wspomnień, złudzeń i trosk. Droga ku czemuś, czego się nie zna, ale co nieuchronnie nastąpi. Lektura poruszająca i niepokojąca. Intrygujący głos z Czarnego Lądu, który opowiada o świecie, jakiemu nie dane zostało zniknąć w czerni zapomnienia.

tłum. Michał Lipszyc
Wydawnictwo Karakter, 2013

2013-02-23

"W syberyjskich lasach" Sylvain Tesson

Któż z nas nie zna albo choć nie słyszał o tym tytule – „Walden, czyli życie w lesie”. Francuski podróżnik, poszukiwacz przygód i człowiek, dla którego życie to odczuwanie, a nie bycie, postanowił spędzić czas w syberyjskiej głuszy. Czas od lutego do lipca 2010 roku miał być okresem, w którym Sylvain Tesson zamierzał sprawdzić… czy ma życie wewnętrzne. Inspirowany nie tylko Henry Davidem Thoreau, zdecydował się świadomie odciąć od cywilizacji wraz z jej wątpliwymi zdobyczami i przeżyć kilka miesięcy w miejscu, które charakteryzuje już na wstępie książki w sposób następujący: „Najbliższa wioska o sto dwadzieścia kilometrów, żadnych sąsiadów, żadnej drogi, czasem czyjaś wizyta. Zimą temperatura minus trzydzieści stopni, latem niedźwiedzie na brzegu. Krótko mówiąc, raj”. Czy aby na pewno? Czy czas poznawania siebie i rozumienia otaczającego świata natury był tylko czasem idylli i zapomnienia?

W gruncie rzeczy to przecież trudna książka o doświadczaniu siebie i rozumieniu takich pojęć jak wolność, natura, las, czas z jego upływem, a przede wszystkim o definiowaniu na nowo tego, co można nazwać spokojem wewnętrznym. Sięgnięcie po tę pozycję wywołał u mnie impuls. Jakiś głos gdzieś w środku upomniał się o taką lekturę. Bo przecież czasami mamy tak, że po ciężkim tygodniu czy miesiącu nasz organizm zmusza nas do długiego, całodniowego niekiedy snu i choć wstajemy niezadowoleni, bo wiele tam nam uciekło (przede wszystkim czas na „arcyważne” sprawy), to przecież coś, nad czym nie panujemy, upomniało się właśnie o swoje. Tesson upomniał się o własne człowieczeństwo; zdefiniowane na nowo i skontrastowane z miejscem, w którym przestaje się być niewolnikiem czasu, a zaczyna żyć rytmem dyktowanym przez tajgę – tyleż ciekawą, co zupełnie obojętną względem tych starań. Upływ czasu odciska się jednak na autorze. Pisze on bowiem pamiętnik i zapisuje własne przeżycia. Notuje daty dzienne. To jednak ma znaczenie. Nie tylko fakt, iż siarczysty mróz w końcu mija i pozwala spojrzeć na piękne otoczenie Jeziora Bajkał z jeszcze innej perspektywy; tam widać wtedy barwy nieznane, można poczuć zapachy dotąd niezrozumiałe dla narządu powonienia. W końcu bez reszty oddać się nudzie; nie w znaczeniu pejoratywnym. Oddać się kontemplacji czegoś, do czego być może nigdy by nie dotarł w zgiełku paryskiej codzienności i cywilizacji pędu, z której postanowił się wyrwać.

Powody tak szalonego dla niektórych kroku? Jest wiele, ale przytoczony chyba najwyraźniej definiuje cel. Tesson w irkuckim sklepie, jeszcze przed rozpoczęciem swego izolacyjnego życia, do którego trzeba się przecież przygotować, stwierdza z niedowierzaniem, patrząc na jedną z półek: „Piętnaście rodzajów keczupu. Właśnie z tego powodu zapragnąłem uciec od świata”. Myślę, że przesadził, bo świat w takiej czy innej formie jest wszędzie, ale na pewno zależało mu, by zrozumieć człowieka, który czuje się niczym bajkalska woda uwięziona pod lodem, zablokowana w swych działaniach, okiełznana w swej sile. Krok ryzykowny tym bardziej, że Tesson nie podejmuje się niczego nowego; zna już doświadczenia innych eremitów na życzenie i zdaje sobie sprawę – to bardzo ważne – iż czas jego moralnej i duchowej odnowy wśród natury jest ściśle policzony.

Co dzieje się w jego życiu między lutym a lipcem? Wszystko i nic właściwie. Przede wszystkim poznaje prawdziwe oblicze Rosji. Nie znał jej takiej, a może dotychczas nie chciał poznać. Imponujące są jego plastyczne wizje tego, w jaki sposób rosyjskość jawi mu się przed oczami i w świadomości. Chodzi o gesty, twarze, krajobrazy, słowa, rzeczy, budowle, miejsca… i los. Bo jego los zacznie być inny, zacznie się rządzić nowymi prawami i w tym losie trzeba znaleźć siebie, nauczyć się pokory i przyjąć rzeczywistość, która jedynie gości go u siebie i nie zawsze ma ochotę być gościnna.

Tesson czuje się panem lasu. Las nabiera inne wymiaru. Można go wyrazić za pomocą metafor, opisów, rzadko nazywając coś wprost. To przestrzeń duchowej ekspiacji. Miejsce, w którym można nauczyć się prawdziwego skupienia. „W mieście każda czynność odbywa się kosztem tysiąca innych. Las skupia to, co miasto rozprasza”. Las jest magiczny i duchowo oczyszcza. To nie tylko świeże powietrze i cisza. To środowisko, w jakim trzeba umieć być za pan brat z samym sobą. A to niezmiernie trudne, bo wielu z nas ze sobą po prostu źle się czuje. Tesson uczy się, że on sam jest naprawdę kruchą trzciną, lecz stara się być trzciną jak najbardziej myślącą. Stymulować i inspirować mają go lektury, a zabiera ze sobą około sześćdziesięciu książek.

Ich lista jest tyleż imponująca, co zaskakująca. Jest Szekspir, Nietzsche, Kundera, Rousseau, ale i francuskie kryminały. Jest siła, którą można czerpać… z Kierkegaarda. Dzięki książkom nie tylko porządkuje czas, co przede wszystkim stara się w widzianych i słyszanych rzeczach odkryć ich wzajemne zależności. Tesson nie jest zatem tylko obserwatorem, lecz analitykiem. Poszukiwaczem wrażeń nazwać go nie można, bo to i trywialne, i obrażające autora. Poszukuje siebie. Poszukuje łączności swej nędznej egzystencji z czymś, co trwałe, wieczne, bezwzględnie silne i dominujące nad nim. Taka jest tajga. Taka jest dzicz, w jakiej zamieszkał.

Relacje z poznanymi ludźmi są dla autora uzupełnieniem jego samowiedzy. Nie zawsze jest to towarzystwo, które można tolerować dłużej. Istotą jest przecież zmierzenie się z samotnością i próba odpowiedzi na pytanie, czy współczesny człowiek potrafi tak naprawdę być sam ze sobą. To sztuka równie wielka, co przeżycie w siarczystym mrozie, gdzie największymi przyjaciółmi stają się nóż, czajnik i lampa. Egzystencjalna samotność Tessona to przede wszystkim stan, w którym znika pojęcie nudy. W naturze nudzić się nie można. Można pokochać ją samą i korzyści, jakie daje. Wtedy każdy dzień jest wyzwaniem i przygodą. Nawet wówczas, gdy trzeba wylać łzy w sierść żywych dowodów przywiązania – Ajki i Beka – kiedy otrzymuje się druzgocącą wiadomość ze świata, od którego uciekło się na jakiś czas.

To szczera i bezpretensjonalna książka. Coś na kształt filozoficznego traktatu w zamknięciu. Zamknięciu na własne życzenie, więc to nie zapiski z więzienia. Sylvain Tesson urzeka prostotą i tym, że w pewnych oczywistych wnioskach zawiera prawdy, o jakich może śniło się wielu filozofom, ale na które my – zabiegani w cywilizacyjnym tyglu – zupełnie nie zwracamy uwagi. „W syberyjskich lasach” to książka dla czytelników uważnych i takich, którzy pragną lektury spokojnej. Jest bardzo statyczna, choć przecież sporo w niej emocji. Opowiada tak naprawdę o sytuacji skrajnej, którą podróżnik francuski serwuje sobie na własne życzenie. I tak jak nie każdy przeżyłby to, co on, nie każdy też jest w stanie przeczytać te zapiski do końca. To nie jest wydawniczy hit. To nie jest narracja do czytania z wypiekami na twarzy. To mądra książka o tym, jak mało wiemy o własnym wnętrzu i jak trudno jest nam uświadomić sobie, że mimo wszystko natura nadal panuje nad nami, a nie my nad nią.

tłum. Anna Michalska
Oficyna Literacka Noir sur Blanc, 2013

2013-02-21

"Second Hand" Joanna Fabicka

Joanna Fabicka rozwinęła się pisarsko. Po lekkim i przyjemnym "Idę w tango", które można byłoby osadzić w popkulturowym kręgu literatury szpilkowej, obcasowej czy – by odejść od gadżetów zdobiących kobiece stopy – romansowej i intryganckiej, opartej na dość prostej strukturze i przesłaniu, otrzymujemy książkę poważną i refleksyjną. Powieść jest historią przede wszystkim kobiet; w trzech pokoleniach i trzech odsłonach życiowej inicjacji, które dla każdej z nich związane są z bólem, rozczarowaniem i emocjonalnym upośledzeniem. Co przez to rozumieć? Niedojrzałe matki, niekochane żony, kobiety zagubione w swych emocjach, niepewne własnej wartości, niepewne życia. Istniejące głównie pomimo, w opozycji do czegoś; w buncie, który trudny jest do wyrażenia, ale poprzez który tak naprawdę doświadczają sedna własnego istnienia. „Second Hand” to historia o latach upokorzeń, goryczy, skrywanych tajemnic i niespełnionych pragnień. O odrzuceniu i konsekwencjach tego odrzucenia, które za każdym razem inne, zawsze sprowadzało się do jednego – do wielkiej, nieopisanej w swym smutku samotności.

Nowa książka Joanny Fabickiej jest w gruncie rzeczy przeraźliwie smutna, choć przecież napisana ze swadą, żywym językiem, niepozbawiona humoru słownego i sytuacyjnego; odczarowująca smutny i szary PRL, w którym można było znaleźć własne ciepłe kolory, by pielęgnować nieliczne piękne wspomnienia i wierzyć, że może być lepiej. Tematycznie „Second Hand” przypomina pisarstwo dwóch współczesnych mistrzyń snucia życiowych opowieści, jakie zazębiają się i wskazują wciąż nowe, ukryte sensy. Mam na myśli oczywiście Ingę Iwasiów i Joannę Bator, na których Fabicka z pewnością się wzorowała. Nie chodzi tylko o panoramiczność narracji splecioną z jednostkowymi losami, nijak do tej panoramy społecznej niepasującymi. Chodzi o styl, język i takie kierowanie zainteresowaniem czytelnika, by zadawał sobie pytanie o losy, czasy i przemiany, wiedząc jednocześnie, iż na zadawane sobie pytania bohaterki (i bohaterowie) tej książki nie będą znali odpowiedzi. Czy zatem można widzieć w tej książce jakąś nową jakość? I tak, i nie. Z pewnością jest to opowieść niezwykle żywotna, z barwnymi postaciami, ciekawie obrazująca motyw śmierci, destrukcji, niszczenia i roli ludzkiej (kobiecej) krwi, w której tkwi przez lata nienazwany brud, czyniąc z matek, żon i córek istoty cierpiące za innych i za same siebie. Razi chwilami natrętne wręcz podobieństwo do książek wspomnianych już autorek i ma się przeczucie, że Fabicka chce wbić się w wytarty już szlak literacki. Myślę jednak, że „Second Hand” ma w sobie duży potencjał i ten tytuł się obroni; to lektura trudna, a jednocześnie książka, jaką czyta się błyskawicznie. Słodko – gorzka opowieść o zawikłanych losach, na które wpływ może mieć tylko przypadek. Albo jego brak.

Znajdujemy się w Podlewie. Tam, „(…) gdzie podłe życie wiodą podli ludzie o sercach jak grudka gliny”. Ta prowincjonalna mieścina nie różni się od żadnej innej w Polsce, ale mimo tego w jakiś sposób jest reprezentatywna. Poznajemy członków społeczności ludzi małych, bez serca, nietolerancyjnych, zagubionych życiowo. Atak na inność jest w Podlewie normą. Imperatyw dla wielu mieszkańców brzmi - „Pamiętaj, byś Żyda, murzyna, pedała i kalekę całą swą patriotyczną piersią nienawidził, bo tylko śmierdzą i kradną, a ponadto Panu Bogu w twarz plują, co ich na swoje niepodobieństwo w pocie czoła stworzył”. Zaglądamy tam i mamy ochotę od razu uciec. Tym, co przykuwa w tej sennej, przykrej i banalnej scenerii, są opowieści o ludziach, którzy w swej szarości stają się barwni.

Femi jest dzieckiem co najmniej dziwnym. Takim do zamknięcia w schowku na Żyda. Natrętnie pyta o mamę, a wychowujące ją ciotki nie mają zamiaru okazywać więcej ciepłych uczuć względem dziewczynki , niż jest to dla nich konieczne. Femi żyje z boku, obserwuje życie i ludzi, którym się w nim poukładało. Sama ściąga na siebie nieszczęścia – w jej obecności przepalają się żarówki, pękają szklanki, dzieją się złe rzeczy. Femi jest wybrakowana i niepotrzebna. Urodziła się po to, by być wyrzutem sumienia. Jedyną osobą, która naprawdę chce chronić Femi, jest jej nauczycielka Miriam, ale ta znowu ucieknie w śmierć. Przyjaciółka Femi, Jovanka, będzie nią tylko do czasu. Mogłaby ją zastąpić biedna Bożenka – córka dziecioroba – ale Femi nie jest gotowa na nowe zbliżenie. Fascynuje ją wnuk lokalnego pedofila, który urzeka ulotnością i niemieckim śpiewem. Femi żyje w świecie rozgoryczonych kobiet, od których zdaje się przejmować najgorsze z cech.

Jej dwie ciotki – Edzia i Cecylia – wspólnie prowadzą pensjonat „Second Hand”, w którym zatrzymują się tak oryginalne persony jak kobieta w permanentnym orgazmie, rozgoryczony utratą daru połykacz ognia czy samotny profesor marksizmu – leninizmu. Zatrzymuje się tam także ognisty Hiszpan, który połączy narrację podlewską z hiszpańską opowieścią o przyjaźni, transseksualności, miłości i zemście. Edzia – karłowata i ułomna – tak jak Femi przyszła na świat pewnie przez przypadek i jego doświadczanie musi wciąż znieczulać alkoholem. Wychował ją właściwie pies. Sama niosła na plecach trumnę z matką, z którą nie udało jej się stworzyć ciepłej relacji. Jej siostra Cecylia to niespełniona artystka, która lubi hiperbolizować własne nieszczęścia. Ona może udała się matce, ale czy życiu? Czy którakolwiek kobieta z opowieści Fabickiej dojrzała do tego, by żyć naprawdę?

„Second Hand” to opowieść o kobiecie dodającej do paelli mleko ze swych piersi. O znudzonym księdzu, który szuka boskiego Absolutu tam, gdzie dotychczas nie śmiałby spojrzeć. O Bodziu, który przeżywa wieczny powiatowy Weltschmerz i jego wybrance, Marlenie, jaka najpierw wielbi swego adoratora, a potem nie może się odeń uwolnić. Jest w książce Fabickiej jeszcze wiele opowieści, ale warto, by czytelnik odkrywał je sam, próbując jednocześnie wiązać je ze sobą. Bo choć czasami pojawia się pytanie o to, do czego snucie tych historii w gruncie rzeczy prowadzi, finałowe rozwiązania dadzą możliwość zrozumienia przynajmniej części wątków rwanych przez Historię i upływ czasu, który zabija więzi międzyludzkie.

Choć to powieść o wiecznym smutku, wewnętrznym gniciu i moralnym upadku, jest w niej jednak coś, co daje nadzieję. Witalność. Kwestionowana, ale obecna. Dodatkowo żywy język, który współgra z bolesnymi, lecz wielobarwnymi biografiami.

Wydawnictwo W.A.B., 2013