2013-03-29

"Janion. Transe – traumy – transgresje. 1. Niedobre dziecię" Kazimiera Szczuka

Znana jest bliska zażyłość Kazimiery Szczuki z jej mentorką Marią Janion. Obie kobiety postanowiły to jakoś wykorzystać. Stworzyły wywiad – rzekę. Jego pierwsza część zdecydowanie zachęca do tego, by zajrzeć do kolejnych, kiedy już się ukażą. Wybitna znawczyni romantyzmu, wnikliwy naukowiec, najmłodsza w Polsce osoba z tytułem profesora, jaki otrzymała w 1963 roku… Janion zdaje sobie sprawę z tego, iż jej życie się kończy. Nie brak jej jednak werwy, inteligencji i poczucia humoru – nawet wtedy, kiedy opowiada o czasach bynajmniej nie radosnych. Ta publikacja dość wyraźnie zasiewa wiele wątpliwości o naturę nie tyle polskości w ogóle, co choćby polskiej mentalności, mitów, trudów pracy naukowej i niełatwego dzieciństwa, dzięki któremu – paradoksalnie – Maria Janion uzyskała siłę, inwencję i wnikliwość, by być jedną z ważniejszych i najbardziej poważanych badaczek współczesnej Polski.

Kazimiera Szczuka pyta najpierw o dzieciństwo. Jego cechą dystynktywną jest bieda, także niepewność i niedobory – wszelkiego rodzaju, także te związane z rozwojem intelektualnym. Matka chroniła ją przed degradacją świata wokół i dzięki niej młoda Janion uciekła najpierw do Siedlec, gdzie zintensyfikował się jej bunt niedobrego dziecięcia, by potem – ponownie z matką – w Wilnie przeżywać wojenne dramaty, lękać się Niemców i Rosjan oraz zadawać sobie co najmniej specyficzne pytania o to, jak rozebrać po freudowsku jej czułość wobec… małp.

Smutna wojenna dziewczynka znajduje jednak swoje miejsce, szybko dojrzewa intelektualnie i wie, jaką drogą naukowego rozwoju podążać. Tymczasem to nie jest koniec kłód pod jej nogami. Ponura Łódź to jej kolejna „mała ojczyzna” taka na chwilę. Tam dociera do niej między innymi to, że czytanie jest specyficznym transem narkotycznym, z którym jej młodość nie chce się pożegnać. Już wtedy myśli o ironii tragicznej – obecnej w romantyzmie – która nie pozwala traktować tragedii poważnie. Janion nie traktuje poważnie wielu spraw i nie daje się wciągnąć marazmowi otaczającego świata; samodzielnie i z pomocą innych wykuwa w sobie to, co najważniejsze  - zmysł krytyczny i spostrzegawczość.

Kiedy dociera wreszcie do zniszczonej przez wojnę Warszawy, tak naprawdę rozwija skrzydła – te intelektualne. Tam zdaje się docierać do lektur, rozpraw, a także ważnych ludzi. Wspomina przyjaźń z już wcześniej poznaną Maryną Marią Żmigrodzką oraz bliską relację nie tylko z genialną badaczką romantyzmu, ale i fantastyczną kucharką Aliną Witkowską. Wykazuje się doskonałą pamięcią, ale Kazimiera Szczuka czuwa nad tym, żeby jej opowieści były chronologiczne. Co więcej - skłania Marię Janion do rozwinięcia kwestii, które wydają się w tej publikacji chyba ciekawsze niż jej dorastanie i życie początkowego naukowca.

Kilka myśli wartych jest zaznaczenia, bo to one czynią z tej książki narracją niedopowiedzeń. Janion opowiada o polskich mitach – z emfazą, ale i goryczą. Ot choćby jeden z nich: (…) mit bohaterski, mit polski. Trudno się z niego wyzwolić”. Dzielni Polacy z sercem nieustraszonym często nie wiedzieli dobrze, co zrobić ze swoim bohaterstwem. Janion rozważa ryzyko mitotwórczości i sposoby, w jakie wpływa ono na polską myśl społeczną. A jest ona zawikłana, czego doświadczyła, wiążąc się z Instytutem Badań Literackich, czy odnosząc do publikacji dotyczących mesjanizmu, a potem pop-mesjanizmu, który go deprecjonował i nasilił się choćby w czasie po katastrofie smoleńskiej.

Maria Janion szczerze i bezpretensjonalnie mówi o tym, czym jest literatura oraz humanistyka w znaczeniu ogólnym. „To jedyne dostępne nam laboratorium, w którym egzystencja może wyjść ze stanu niewyrażalności, zostać opisana, również w swoim traumatycznym wymiarze”. Myślę, że badaczka była tutaj zawsze doskonałą laborantką, a w jej życiu pojawiły się dylematy, z którymi – z chirurgiczną wręcz precyzją – sobie poradziła.

Bo Maria Janion jest świadoma tego, kim jest, co nam dała i co jeszcze może dać. Choćby samą siebie w tej pasjonującej rozmowie. Mówi nie tylko o naukowym, ale przede wszystkim życiowym, egzystencjalnym dojrzewaniu. O fakcie, że jest być może historykiem sztuki z urodzenia i zawsze chciała to solidnie wykorzystać. W końcowej części wywiadu jest ciekawa dyskusja na temat „janionizmu”. Być może warto pokusić się o solidne zdefiniowanie tego pojęcia. Zbiór zamyka rozmowa Kazimiery Szczuki i Piotra Sierakowskiego, w której mowa jest o istocie „Transgresji”, w których – z grubsza - romantyzm stara się łączyć z filozofią francuską.

Dojrzałość Marii Janion to nie dojrzałość wynikająca z wieku. Widzimy doskonale, że samoświadomość badaczki pozwalała jej na to, by zawsze być sobą; by mądrze uczestniczyć w polemikach i umieć odnaleźć się w tym, co niezgodne było z jej poczuciem estetyki i rozumieniem etyki w ogóle. Bo przecież przyszło jej żyć w kraju, w którym zmieniające się ustroje i światopoglądy mocno ingerowały przede wszystkim w działania polskich naukowców. Janion nie odwróciła się całkowicie ku romantyzmowi. Ona go poszukuje codziennie, w każdym aspekcie życia. Szczuka ukazuje ją jako wielbioną przez studentów wykładowczynię, charyzmatyczną postać z zawsze twardym kręgosłupem; nie złamali go ludzie, może pewne idee, może zwyczajne zdziwienie tym, że wokół może istnieć tyle zła, niesprawiedliwości, dyletanctwa i zwykłej ludzkiej podłości.

Kazimiera Szczuka rozmawia z Marią Janion jak z przyjaciółką. Pomaga jej wtedy, kiedy pamięć zawodzi i trudno opowiedzieć o swojej drodze życiowej, twórczej, naukowej. Janion iskrzy witalnością i dowcipem. Ta rozmowa na pewno przybliży postać badaczki tym, którym dane było do tej pory obcować z jej dziełami, nierzadko trudnymi do zrozumienia, ale pisanymi zawsze rozsądnie i zgodnie z własnym poczuciem estetyki. Romantyzm jest wieczny. Nie sprowadzajmy go do prostych, wyświechtanych i niewiele już znaczących haseł. Odkryjmy jego głębię. A zarówno na romantyzm w znakomitym ujęciu analitycznym, jak i na techniki jego badania oraz umiejętności interpersonalne, dzięki którym badaczka tak wiele osiągnęła, warto widzieć dokładnie i zwrócić na nie uwagę, bo wybiją się z tego wywiadu. Lektura udowadnia, że jest to jedna z mądrzejszych książek o badaniu zawiłości świata i idei, jaką udało mi się przeczytać. Czekam na ciąg dalszy!

Wydawnictwo „Krytyki Politycznej”, 2013

2013-03-27

"Podłe ciała" Grégoire Chamayou

Eksperyment to odwieczny i konieczny warunek rozwoju medycyny. Odbywał się w różnych formach i na przeróżnych podmiotach. Dzisiaj sankcjonowane są poczynania patologów i eksperymentatorów, które kiedyś wywoływały etyczne zwłaszcza oburzenie. Dziś rozprawia się o tym, czy można klonować człowieka, co zwracało jednak uwagę przed wiekami? Francuski filozof Grégoire Chamayou pochyla się w swej rozprawie naukowej nad znaczeniem sentencji fiat experimentum in corpore vili. Czym było eksperymentowanie na podłych ciałach? Czym były one same? Czy eksperymenty medyczne w XVIII i XIX wieku – bo ten okres interesuje badacza – bywały zbyt śmiałe, niepotrzebne, kontrowersyjne? Jakich nadużyć trzeba było się dopuścić, by zbadać ciała, o które nikt się nie upominał? Czy procesy takie jak inokulacja - wprowadzanie do organizmu wirusa, bakterii -  odbywały się w zgodzie z ludzkim rozumieniem szacunku zarówno do sfery duchowej, jak i cielesnej człowieka? Chamayou w swej książce rozpatruje związki władzy politycznej i medycznej, łączy je z myślą filozoficzną oraz socjologiczną, ale przede wszystkim stara się dotrzeć do źródeł i oddać głos tym, którzy komentowali przed laty procesy mające na celu usprawnienie działań medycznych i skuteczności kuracji względem coraz to nowych chorób.

Autor już na wstępie definiuje osie badawcze oraz zakres i chronologię tematyki, jaką się zajmie. Chce zbadać epistemologiczną historię mechanizmów eksperymentu medycznego; zmierzyć problem z myślą etyczną; stworzyć studium technik eksperymentowania, zdobywania i wykorzystywania ciał oraz wskazać, w jaki sposób były one odbierane przez opinię publiczną. Chamayou łączy w swych rozważaniach deontologiczne dyskursy o eksperymentach na ludziach, dając nam rozprawę stale otwartą i zmuszającą do zadawania wielu pytań, choć jej przedmiot to kwestie, które przestały być już tak „gorące”. Zajmuje go bowiem – jak wspomniałem – osiemnaste i dziewiętnaste stulecie, a od tego czasu medycyna (także jej sfera związana z eksperymentami na ludzkim ciele) przebyła długą drogę i dyskusje nabrały już zarówno innego zabarwienia, jak i zmienił się ich styl. To, o czym traktuje rozprawa Chamayou, jest obecnie nie tyle ważne dla zrozumienia rozwoju medycyny oraz drogi, jaką przeszło etyczne i filozoficzne myślenie o ludzkim ciele. Badania i wnioski zawarte w tej książce wciąż budzić mogą kontrowersje i wiele pytań, bo skupiają się przede wszystkim na biernych podmiotach eksperymentowania i od krótkiej ich analizy chciałbym zacząć.

Skazańcy – na ich ciałach można było robić właściwie wszystko. Należały do wymiaru sprawiedliwości, do państwa, francuskiego władcy. Ich ciała były świeże, zdrowe i zawsze dostępne. Można było pracować na nich także zaraz po ich śmierci. Autor wskazuje, z jakim entuzjazmem Francja przyjęła wynalazek gilotyny, minimalizujący rzekomo cierpienie skazańców przed zgonem, zwracając jednak uwagę na dowody, iż szybkie pozbawienie ciała głowy nie było jednocześnie błyskawiczną i bezbolesną śmiercią. Skazańcy wykorzystywani byli jeszcze ciepli, zaraz spod gilotyny. Dlaczego kwestionować by można wykorzystanie ich ciał, skoro społeczeństwu winni byli długi i tylko tak mogli je spłacić? W przypadku więźniów z szansą na uwolnienie problem badania ich ciał komplikował się. Na nich przeprowadzano przede wszystkim eksperymenty toksykologiczne. W zamian za ułaskawienie – o ile go dożywali – wielu ryzykowało, poddając się próbom. Zależni od władzy, musieli się jej podporządkować. Chamayou przytacza komentarz Diderota do problemu, czy niegodziwe jest otwieranie za życia ciała niegodziwca? Wskazuje także na wyraźny sprzeciw Kanta wobec wszelkiego rodzaju eksperymentowaniu na żywych; zwłaszcza takim, jakie opierało się na wspomnianym już emocjonalnym szantażu.

Kolejna grupa ciał podłych to biedacy, żebracy, bezdomni. Osiemnastowieczny utylitaryzm próbował przekonywać, że skoro za życia nie byli społeczeństwu przydatni, po śmierci można wykorzystać ich ciała, po które i tak nikt się nie zgłasza. Ciała biedaków dobrem państwowym? Skoro nikt nie odbiera ciał, można je śmiało przeznaczyć choćby na sekcje zwłok. Proste, prawda? Pozornie. I nie chodzi tylko o aspekt etyczny. Życie pozbawione godności i pełne cierpienia zasługuje przynajmniej na godną śmierć i pochówek. A może wcale nie, bo może dzięki tym podłym ciałom rozwiązać można niejedną medyczną zagadkę, eksperymentując w ludzkich wnętrzach… Najbardziej śmiałe i chyba najmniej poddane kontroli eksperymenty można było przeprowadzać w koloniach francuskich. Niewolnicy i ich dzieci to był doskonały materiał. Zastanawiano się nad tym, czy doświadczenia na organizmach ludzi czarnych przysłużą się białym. Stąd już niedaleka droga do eksperymentalnej rasologii i rozwoju rasizmu w ogóle.

Tyle o ciałach. Co z ich badaczami? Autor rozważa problem inokulacji – procesu potępianego przez wspomnianego już Kanta, a chwalonego choćby przez Woltera. Także Rousseau pochwalał inokulacyjne eksperymenty. Narażać mały procent ludzkości na śmierć po to, by w przyszłości uratować ją prawie całą? Ależ oczywiście! Uprawomocnieniem działań eksperymentatorskich na innych ciałach miały być akty autoeksperymentów, którym Chamayou przygląda się w jednym z rozdziałów. Lekarze eksperymentujący na sobie mieli rzekomo udowodnić, iż heroizmem jest traktowanie własnego ciała jako podłe. Podłość ta staje się czymś dystynktywnym w momencie, kiedy zaczyna znaczyć w procesie odkrywania czegoś nowego, poznawania tajemnic cielesności oraz chorób, jakie rozwijają się szybko i błyskawicznie.

Autor rozpatruje między innymi warunki etycznoprawne możliwości przeprowadzania różnego rodzaju prób na ciałach ludzkich. Rozważa proces eksperymentu klinicznego. Stara się przede wszystkim stawiać pytania nie tyle to, czy można w ogóle eksperymentować, ale o to, na kim można i w jakim zakresie. Każdy z nas ma bowiem podłe ciało i każdy może zrobić z niego użytek. Zwłaszcza po swojej śmierci. Ku rozwadze i przemyśleniu. Rozprawa interesująca, wieloaspektowa, oparta na badaniach innych i opatrzona uzupełnieniami w licznych przypisach. Rozprawa o ciele dla umysłu otwartego. Bo to stawiająca pytania i dość kontrowersyjna publikacja, ale przede wszystkim racjonalnie tłumacząca procesy i myśli, do których w XVIII i XIX wieku podchodzono z wielkimi emocjami.

tłum. Jadwiga Bodzińska, Katarzyna Thiel – Jańczuk
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria, 2013

2013-03-24

"Dzieciństwo Jezusa" J. M. Coetzee

Południowoafrykański noblista od lat próbuje zgłębić istotę człowieczeństwa; nadać jej znaczenie w wymiarze historycznym, społecznym i egzystencjalnym. Jego dotychczasowe powieści to specyficzne gry – rozprawy filozoficzne. Pełne niedopowiedzeń, a jednocześnie dość czytelne i osadzone w klimacie wyznania, chociaż fabularne konstrukcje za każdym razem są inne. Gdybym miał porównać najnowszą powieść Coetzee’ego do którejś z jego poprzednich, wskazałbym "Czekając na barbarzyńców". Bo chociaż tam rozpatrywana jest rola upływu czasu w rozwoju ludzkiej świadomości, a tutaj upływ czasu to pojęcie dość specyficzne, łączy te książki głęboko humanistyczna troska o to, jak zrozumieć siebie i zmieniający się świat, nie zmieniając jednocześnie ani zbyt wiele w samym sobie ani też nie ingerując w otaczający nas świat.

Czytelne nawiązania do rodziny z Nazaretu to nie jedyna ścieżka interpretacyjna utworu. Mamy dziecko bez rodziców, mamy mężczyznę – opiekuna, mamy w końcu kobietę, która wchodzi w rolę matki bez przeżycia procesu noszenia w łonie tego, którego teraz nazywa swoim synem. On sam także jest specyficzny. Brzydzi się walką. Nadstawia drugi policzek, kiedy ktoś go uderzy. Chce wskrzeszać zmarłych i ratować rzeczy. Przede wszystkim jednak zadaje pytania  o to, jak skonstruowany jest niedoskonały świat, którego nie rozumie, z którego nie pochodzi i do którego nie jest w stanie się dostosować.

Pewnego dnia Simón wraz z pięcioletnim Davidem przybywają do obozu dla przesiedleńców w Novilli. Obaj nie znają i nie rozumieją swojej przeszłości. Znaleźli się w specyficznym świecie bez przodków, tradycji, bez wiary i idei opartych na minionych doświadczeniach. Ten świat wydaje się światem Leibniza – jest w nim wszystko, co pozwala poczuć się szczęśliwym i zaspokojonym. Ludzie w świecie, do którego przybywają dwaj uchodźcy, ustanowili sobie prawa oparte na tym, co mają w danej chwili. „Kiedyś” nie jest istotne. Idea sama w sobie rodzi się teraz, z potrzeby chwili, jest świeża i aktualna. Simón nie pojmuje wielu rzeczy. Dziwi się, że w rzeczywistości, w jakiej przyszło mu teraz żyć, dławić trzeba pragnienia i potrzeby ciała; że jest to świat, w którym się konsumuje, wydala, żyje tym, co zdobywa i nie nadaje rzeczom ani słowom jakiegoś istotnego znaczenia. Chociaż wszyscy wokół są życzliwi i tworzą świat pełen harmonii, coś z nim jest jednak nie tak i nie tylko stary Simón to dostrzeże. Jego podopieczny David, któremu szukają matki, przyglądać się będzie światu bez przeszłości, Boga i tradycji dziecięcymi oczami, poszukującymi piękna, prawdy i zdrowego rozsądku. A tego wszystkiego nie jest łatwo wokół się dopatrzeć.

Novilla nie chce nowinek, udogodnień; cieszy się z faktu wyzwolenia z przeszłości. W takim świecie Simón chce odnaleźć Davidowi matkę. Na ich drodze staje Inés. Zaskakująco szybko zbliża się do chłopca, nawiązuje z nim bliską więź, prawdziwie mu matkuje. Na początku jest zaborcza, izoluje Davida od świata. Potem stara się go weń wtłoczyć, by – zobaczywszy, że nie pasuje – zabrać go czym prędzej… ze szkoły, z miasteczka, z dotychczasowego życia. Tymczasem afirmacja życia w takiej, a nie innej postaci, jest w „Dzieciństwie Jezusa” bardzo wyraźna. Już na jednej z pierwszych stron Simón wyjaśnia Davidowi: „Jesteśmy tu z tego samego powodu, co wszyscy inni. Dostaliśmy szansę, żeby żyć i przyjęliśmy ją. To wielka rzecz – życie. Największa ze wszystkich”. Tyle że życie w Novilli to życie bez transcendencji, życie pozbawione prawdziwych emocji, wiary i przekonania o tym, że idee znaczą więcej niż słowa, jakimi się je wyraża.

A David staje się coraz bardziej krnąbrny i buntowniczy. Pyta o istotę świata w taki sposób, że nikt nie jest w stanie mu odpowiedzieć. Nie czuje, że w życiu, które przecież ma wielbić ponad wszystko, ma jakiekolwiek miejsce. Nie godzi się na przypadkowość swojego istnienia. Nie jest w stanie bezkrytycznie akceptować tego wszystkiego, co oferuje mu świat, do jakiego przybył znikąd. David niczym Don Kichot ucieka w świat fantazji, widzi rzeczy inaczej niż inni, a między poszczególnymi liczbami znajduje mroczną przestrzeń, bo nic tak naprawdę nie jest w porządku z pozornie uporządkowanym światem, który wyzbył się tego, co było kiedyś. Istotna w tym wszystkim jest tożsamość chłopca. „Nie mam matki ani ojca. Ja po prostu jestem”. Otoczenie usiłuje coś na nim wymóc, wpasować go w schematy; wbić do głowy wszystko, w co powinno się wierzyć, aby nie zgubić zdrowego rozsądku. Tymczasem z rozsądkiem niewiele mają wspólnego zarówno działania Simóna, Inés jak i niektórych mieszkańców świata, w którym ponoć wszystko ma swoje miejsce oraz czas, a przede wszystkim wszystko jest rozsądne i  ma sens. Czy aby na pewno?

„Dzieciństwo Jezusa” to dość przewrotna przypowieść o poszukiwaniu prawdy i o tym, że wszelkie idee mają swe platońskie cienie, a ich interpretacja bywa bardzo trudna. To historia oswajania się z tym, czego nie ma; w nas i wokół nas. Pustka i cierpienie nabierają u Coetzee’go wiele różnych znaczeń, ale istotą tej książki jest przedstawienie drogi poszukiwania sensu – egzystencji oraz sposobów jej wyrażania. Łatwo żyć w świecie, w którym dwa i dwa daje cztery. Co jednak, gdy nie taka jest suma? Jaki sens ma życie i dorastanie Davida, który coraz bardziej gubi się w bezsensie, a cierpi dlatego, że żyje?

To również książka o roli przypadku w życiu każdego z nas. O odrzuceniu, napiętnowaniu i braku pewności, że jest się w świecie w jakimś celu. O problemie bycia poza czasem, kiedy czuje się jego upływ dosadnie i boleśnie. Nie w każdym momencie poważna. Rozważania o dualizmie ludzkiej natury przy zatkanym sedesie bawią i wskazują, że Coetzee widzi problemy, o których można opowiedzieć zabawnie. „Dzieciństwo Jezusa” to misternie skonstruowana fabuła o wielu znaczeniach, dlatego warto czytać ją w skupieniu i oddać się rozmyślaniom między innymi o tym, czy rzeczy i wartości naprawdę są tym, czym się pozornie wydają. Książka mądra, dostojna i przypuszczam, że to też taka antyutopia, bo wymarzony raj wcale nim nie jest, a najpiękniejszy ze światów może gdzieś istnieć, lecz nikt go chyba nie poznał…

tłum. Mieczysław Godyń
Wydawnictwo Znak, 2013

2013-03-20

"Wyznaję" Jaume Cabré

Tej monumentalnej powieści nie jest potrzebne równie monumentalne jej omówienie. Dlaczego? Dlatego, że to głównie historia pytań, a nie odpowiedzi. Tych zadawanych przez narratora oraz wszystkich, jakie padają z ust rozlicznych bohaterów. „Wyznaję” to zagadka. Pod jednym słowem ukryła się historia wieloznaczna i trudna do opowiedzenia. Recenzenci usiłują do czegoś ją porównać, mniej lub bardziej trafnie zestawić ze znanymi nazwiskami, technikami pisarskimi; z historią idei i cywilizacji, z pojęciem zła, niesprawiedliwości i utraty, o jakich pisano już wielokrotnie, bo mało które tematy są tak wdzięczne literacko i w gruncie rzeczy tak powierzchownie jedynie spenetrowane. Machina promocyjna wtłoczyła w świadomość czytelnika książkę, której nie można zdefiniować. Jaume Cabré stworzył ewolucyjne w swej strukturze dzieło sztuki. Tak, to dzieło sztuki; polifoniczne, misternie skonstruowane, pozostawiające poczucie niedosytu, ale przede wszystkim niepokoju, bo poruszone zagadnienia zgłębiane są w atmosferze lęku, niepewności i z wszechobecną świadomością tego, iż czas upływa nieuchronnie, a ta narracja nieśmiało próbuje go zatrzymać, podejmując próby tyleż niemożliwe, co mocno spektakularne.

To wyznanie Adriana Ardévola, ale nie możemy być tego do końca pewni. Znajdujący się u schyłku życia muzyk, naukowiec i lingwista opowiada o własnym losie, ale wychodzi poza ramy czasowe okresu, w jakim może przebywać i poznawać świat. Adrian snuje historie i osadza je w tej Historii, która od czasów Świętej Inkwizycji po okrucieństwo wojennych obozów zagłady, wiecznie udowadniała, iż niepojęty jest ogrom zła, które drzemie w nas i stanowi siłę sprawczą, która nie tylko rujnuje ludzkość, ale niejednokrotnie doprowadza do mentalnej i duchowej śmierci jeszcze zanim odejdzie się ze świata wraz z ostatnim tchnieniem. To narracja o wielu sprawach, ale Zło wydaje się tematem naczelnym. Książka niepokorna wobec czytelnika i zastawiająca na niego pułapki. Narracja pierwszoosobowa miesza się z trzecioosobową, często jest afabularna, mamy w niej luki, przeskoki czasowe; jedna historia kryje w sobie kilka kolejnych, a te rozbite są w czasie i przestrzeni, by szkatułkowa kompozycja książki na każdej stronie zaskakiwała. Niewiele w „Wyznaję” jest do końca tym, czym się wydaje. Przewrotność tej powieści dobrze definiują słowa przyjaciela Adriana: „nie znaczy tak”. To pisarski bunt przeciw jednoznaczności przekazu. O istocie zła bowiem nie można opowiadać jednoznacznie.

Adrian jest synem właściciela sklepu, ponurego i kostycznego mężczyzny, denuncjatora czasów Franco,  robiącego za plecami żony i otoczenia pokątne interesy, za które przyjdzie mu słono zapłacić. Matka Adriana to cień kobiety do czasu, kiedy przejdzie metamorfozę, gdy zmuszona będzie sama zająć się sklepem i wychowywaniem syna. Tego syna, który nigdy w rodzinie czuł się niekochany. „W moim domu nigdy nie było miłości. Ja byłem tylko przypadkową konsekwencją zdarzeń”. Nieprzypadkowa jest chyba tylko bliskość z pewnymi skrzypcami. Instrumentem życia Adriana i przedmiotem naznaczonym krwią, wędrującym z rąk do rąk pośród niesprawiedliwości i okrucieństwa. Adrian gra na skrzypcach nutę co najmniej smutną. Skrzypce Viala to źródło opresji i cierpienia. Takiego, o jakim Adrian nie ma pojęcia, ale przed którym przestrzega go matka, mówiąc: „Nie urodziliśmy się po to, żeby być szczęśliwi”.

Adrian Ardévol pragnie nadać swemu życiu sens i mimo wszystko odnaleźć szczęście. Tymczasem na jego drodze piętrzą się coraz większe trudności. Życie nie toczy się tak, jak zaplanował. Osamotniony w dzieciństwie i młodości, nieudolnie próbuje zbliżyć się do ludzi, ale przede wszystkim do tego, co czynią oni ze światem będącym piekłem, o jakim trudno opowiedzieć i trudno nawet wyrazić to za pomocą muzyki. Jego rodzice zabierają do grobu tajemnicę nieczułości, a syn chce dać innym wszystko to, czego nie doświadczył. Tymczasem doświadcza okrucieństwa losu, które przybiera różne twarze i kryje się pod historycznymi maskami tylko po to, by gnębić Adriana, jaki doświadcza zła w różnych postaciach, próbując zgłębić nie tylko jego esencję, co przede wszystkim narzędzia, jakimi się posługuje.

Narrator nie wierzy w Boga. „Bóg chrześcijański jest okrutny i mściwy. Jeśli popełnisz błąd i nie żałujesz, skazuje cię na wieczne piekło. Wydaje mi się to tak niewspółmierne, że nie chcę wchodzić z nim w żadne układy”. O Bogu nie myślą ani nazistowscy oprawcy ani okrutni Inkwizytorzy, choć to przecież rzekomo boska wola kieruje ich działaniami. Swojego rodzaju Absolutem, formą transcendentnej wędrówki po zbroczonej krwią Europie bez ducha, są z pewnością dźwięki fatalnych skrzypiec, które grają o tym, czego nie sposób wypowiedzieć. Nawet jeśli opowiada się o swoim życiu symfonicznie, wielogłosowo.

Obok zła i okrucieństwa tkwiących w ludzkiej naturze mamy także miłość, która ma być dla Adriana zbawieniem. Jej obiektem jest Sara Voltes – Epstein, rysowniczka żydowskiego pochodzenia. Oboje przez dłuższy czas trzymają się z dala od siebie z powodu niecnych intryg matek Adriana i Sary, które decydują za nich, każąc im żyć osobno. Tymczasem Sara to nie tylko obiekt westchnień Ardévola i osoba, do której kieruje swe wyznanie. Sara to pewna idea; swoiste antidotum dla całej piekielnej przestrzeni ludzkiej krzywdy, o której Adrian opowiada językiem dostojnym i pozornie pozbawionym emocji. Tylko dzięki miłości narrator znosi znamiona zła, jakie nie dają mu żyć. Nie tyle widzi zło wokół siebie, nie tyle wciąż dziwi go dziejowa siła oddziaływania zła; on sam jest w pewnym stopniu zły. Nie może wybaczyć sobie tego, że przypomina ojca, którego kiedyś adorował, naiwnie wierząc, że zbliży się do niego. Przeciwwagą do tego, w jaki sposób Adrian widzi w życiu siebie, jest filozofia jego przyjaciela Bernata Plensy, który tylko pozornie wydaje się mężczyzną o rozbuchanym ego, dla którego nie jest ważne nic poza nim samym.

Cambré napisał misterną opowieść o roli przeznaczenia w życiu, o wychodzeniu temu przeznaczeniu naprzeciw, o małości ludzkich działań i o tym, że w konfrontacji z szeroko rozumianym złem wciąż jesteśmy bezsilni i biernie się mu poddajemy. To książka o ludzkim okrucieństwie i okrucieństwie czasów, w jakich przyszło żyć tym, którzy powinni poznawać życie w innej epoce, na innej płaszczyźnie, w inny niż wyznaczony im sposób. Dramat Adriana Ardévola to także dramat braku własnej woli i dramat słabości kogoś, kto choćby dzięki pięknu muzyki próbuje swe słabości zwalczyć. Tyle tylko, że muzyka może być równie podstępna, co ludzka podłość i małość, o której opowiada przecież wspaniała i wielka książka. Nie uważam, by było to jakieś wybitne arcydzieło wszechczasów. To sprawnie skrojona, inteligentna i pasjonująco wieloznaczna historia ludzkiego losu naznaczonego Złem, od którego nigdy nie można się uwolnić…

tłum. Anna Sawicka
Wydawnictwo Marginesy, 2013