2013-09-29

"Horror Vacui" Katarzyna Gondek

Wydawca: Świat Książki

Data wydania: 25 września 2013

Liczba stron: 253

Oprawa: twarda

Cena det: 34,90 zł

Tytuł recenzji: Ku wnętrzu…

Przy tej oryginalnej książce należy się zatrzymać. Nie opowiada bowiem o świecie zewnętrznym, a prowadzi do wnętrza. Bardzo specyficznego. To powieść tworząca na poły oniryczną, na poły fantasmagoryczną wizję ucieczki przed bolesnym zewnętrzem do świata, w którym ukryło się drugie, alternatywne życie; są tam wewnętrzni mieszkańcy zwykle przyjaźnie nastawieni, jest tam bezpieczna przestrzeń, są znaki wyjaśniające potrzebę wejścia wewnątrz i jest porządek, którego nie można znaleźć w tym, co nas otacza, bo to rzeczywistość, która się nie udała. Może Bogu. Może nam samym. Katarzyna Gondek w przejmujący sposób opowiada o konfrontacji życia i śmierci; zestawia witalizm z piekłem istnienia. Opisuje ból fizyczny i cierpienie wywołane niedostosowaniem do życia. Wprowadza nas w świat mrocznych baśni i enigmatycznych bohaterów, zabierając z życia opresyjnej rodziny, jaka nie ma siły się rozpaść. „Horror Vacui” zadziwia, zastanawia, zasmuca i intryguje. To książka dla tych, których rodzice wiecznie prowadzili wojny. Dla tych, co zaznali okrucieństwa wykluczenia w szkole. Dla wszystkich, którzy chcą się schować. I zrozumieć kosmogonię organizmu, w której brzuch jest istotą, a ocalenie życia kryje się w niebycie…

Norma przywykła już do tego, że chuda Matka ciągle pali i złorzeczy, a gruby Ojciec wiecznie pije i ma pretensje do Matki o to, że jest obok niego. Swoją wrażliwość i delikatność kryje przed gruboskórnością rodziców, co tkwią ze sobą z przyzwyczajenia, a wzajemne ranienie stało się już po prostu jednym z wyznaczników ich życia. Norma żyje w swoim świecie, do jakiego nie dopuszcza nikogo, bo nikt nie jest godzien, by tam zajrzeć. Kiedy pewnego wigilijnego wieczoru burzy porządek, rozlewając świąteczny barszcz, otrzymuje jednocześnie niezwykły prezent pod choinkę, a jest nim starsza kobieta, której chce się zanurzyć palce w zmarszczki i którą przygarnia rodzina, by sobie w spokoju umarła, toczona rakiem i nieobecna, od lat zamknięta w sobie i bez kontaktu z otoczeniem.

Norma dowiaduje się, że ma Babkę. Co więcej – milcząca dotąd staruszka zaczyna mówić, opowiadać wnuczce baśnie i wprowadzać w tajemnicę bytu alternatywnego, który koncentruje się wokół brzucha, z niego wyrasta i w nim znajduje swoją pełnię. Babka dotychczas udawała wariatkę, nie pozwalając światu zewnętrznemu skontaktować się ze swoim wnętrzem. Normie pozwala się tam dostać. Zrozumieć. Znaleźć ukojenie i odejść od tego, co opresyjne. Babce towarzyszy broszka w kształcie Pawia, która ożywa tak, jak inni bohaterowie opowieści snutej przez zmęczoną życiem i toczoną rakiem staruszkę. Mała Norma, która staje się Norą, pozna niezwykłe opowieści. O Królu Złote Czoło, co chciał poznać niebo. O Olbrzymie – Obżartuchu, który pożarł wszystko wokół i chciał sięgnąć słońca. O wszechwiedzącym i złośliwym Wężu oraz o drewnianym Jezusie, którego małej Normie udaje się wyzwolić tak jak sobie samej, zasłuchanej w opowieści Babki, a potem podejmującej wysiłek, by dostać się do świata, skąd pochodzą.

Gdzie my się właściwie znajdziemy i z kim spotkamy w opowieści Katarzyny Gondek? „Za siedmioma drabinami, za siedmioma brzuchami. Z pawiami i wężami. Z drewnianym Jezusem. Z Babką. Z czekoladowymi rogalami…”. Norma skryje się tam, gdzie nikt nie będzie mógł jej odnaleźć. Jednocześnie zmuszona zostanie do tego, by odnaleźć siebie i zadać sobie pytania, o jakich nigdy nie myślała. Zachodzą przemiany, a sygnalizuje je już zmiana imienia dziewczynki. Norma jest przecież czymś, co kochają tłumy, do niej się dostosowują, ją wielbią za przewidywalność i za to, że porządkuje życie w prosty sposób. Nora – a nią się stanie młoda wędrowniczka – to mroczna przestrzeń, do której trudno się dostać i której nikt tak naprawdę nie chce poznawać. Podróż dziecka w kierunku życia nazywanego na nowo idzie w parze z procesem odchodzenia Babki. Umiera, a jej brzuch pali bólem. Tam są wszyscy ci, z którymi spotka się Norma, kiedy przyjdzie jej odkryć tajemnice brzucha. Babka symbolizuje koniec tragiczny bez możliwości ukrycia się w bezpiecznej przestrzeni, niszczonej przecież przez chorobę. Norma jest symbolem początku życia, jednak nie życia w piekle domu czy szkoły, gdzie potwory nie dają oddychać, ale początku istnienia w przestrzeni, dzięki której pojmie to, co delikatnie sugerują bohaterowie mrocznych baśni snutych przez umierającą staruszkę. To dwa byty z brzucha zrodzone i w brzuchu chcące pozostać. Miały pecha, gdy wydobyto je na świat; Babce nie udało się ujść cierpieniu, szansę ma Norma, ale nie jest świadoma tego, czy rzeczywiście będzie mogła ją wykorzystać.

„Horror Vacui” to historia opowieści wiodących do samopoznania. Norma dowiaduje się: „Słuchaj, co ci świat opowie. To jedna z najważniejszych prawd o sprawczej mocy człowieka”. Moc, by zmienić zastany porządek świata, znajduje się w nieoczekiwany sposób. To także moc wyzwolenia się z piętna samotności i odrzucenia. Gondek pisze bowiem przede wszystkim o tych samotnych i odrzuconych w różnych pokoleniach i różnie krzywdzonych przez los. Pokazuje jednak, że mają alternatywę. Buduje metafizyczny świat rządzący się swoimi prawami i pozwala stać mu się światem, w jakim zanegowana rodzina nie będzie już potrzebna, zgubiony gdzieś na katechezach z otyłym Księdzem Bóg być może się odnajdzie, a Norma odkryje wszystko to, czego bezskutecznie poszukiwała na zewnątrz. Dlatego sięga do środka. Symbolicznego i niejednoznacznego.

Katarzyna Gondek w ciekawy sposób opisuje obcość. Tą, która każe otoczeniu stygmatyzować innego, ale także obcość względem samego siebie, kiedy nie można poznać, kim jest się naprawdę, do czego dąży i jakie ma oczekiwania. Brzuch stanie się symboliczną przestrzenią, w której będzie i poznanie, i odkupienie, i znajdą się też odpowiedzi na pytania, jakie wciąż zadawane w zewnętrznym świecie, nigdy nie doczekały się odpowiedzi. „Horror Vacui” to proza w gruncie rzeczy przygnębiająca, ale mająca przecież znamiona opowieści oczyszczającej – przynajmniej dla jednej z bohaterek. Osadzona w realnym świecie, wciąż wymyka się temu, co go definiuje. Niejednoznacznym, nasyconym symboliką językiem prowadzi nas ku zagadce bytu, dla którego trzeba stworzyć definicję.

Gondek jest świadoma tego, o czym pisze i w jaki sposób to robi. Zabiera nas w poetycką podróż do wnętrza nas samych. Wskazuje szanse ocalenia dla tych, których brutalny świat skazuje na cierpienie w każdym możliwym wymiarze. Ta książka niepokoi, bo w gruncie rzeczy nie możemy mieć pewności, kto ostatecznie prowadzi nas przez drogę, jaką kroczy Norma. I nie jest to proza, w jakiej można doszukiwać się wrzuconych po omacku tropów bez uzasadnienia tegoż zabiegu. „Horror Vacui” trzeba czytać powoli, rozważnie. To bowiem proza, dzięki której Bogiem może poczuć się ludzka świadomość. Kto kreuje światy w tej książce? Zagadkom u Katarzyny Gondek nie ma końca, choć problemy, jakich dotyka, wydają się przecież oczywiste, wiecznie obecne i wiecznie ciążące, bez możliwości ucieczki od nich. Ta opowieść pokazuje, iż uciec można. Można się ocalić. Można zrozumieć. I można oswoić tytułowy lęk przed pustką…

2013-09-25

"Ludzie za ścianą" Friedrich Ani

Wydawca: Czarne

Data wydania: 16 września 2013

Liczba stron: 340

Tłumacz: Elżbieta Kalinowska

Oprawa: miękka

Cena det: 34,90 zł

Tytuł recenzji: Oddaleni, samotni…

Kiedy wiosną omawiałem obyczajową powieść Małgorzaty Wardy "Jak oddech", nie spodziewałem się, że tak szybko otrzymam inną, bo w kryminalnej tonacji, książkę równie wnikliwie analizującą problem ludzi zaginionych i tego, w jakich stanach emocjonalnych pozostawiają tych, których opuszczają. „Ludzie za ścianą” to zdecydowanie inny, męski punkt widzenia na sprawę. W dodatku jest to jedna z książek utytułowanego za zachodnią granicą prozaika, którego poznajemy w kolejnej po „Śmierć nie ulega przedawnieniu” odsłonie. Powieść, która przyciągnie uwagę nie tylko wielbicieli narracji z dreszczykiem. To bowiem bardzo wiarygodna psychologicznie historia o opuszczeniu bez słowa, o braku bliskości, o szukaniu jej substytutów i o pytaniach, które dręczą tak silnie, jak wspomnienie tych, co dotychczas nie rzucali się w oczy, a widzimy ich wyraźnie dopiero po zaginięciu. Bo czyż nie jest tak, jak myśli główny bohater, Tabor Süden, w zakończeniu tej powieści? Czy „niektórzy ludzie stają się widoczni dopiero dzięki temu, że znikają”?

Süden mieszkał kiedyś w Monachium, ale postanowił pożegnać na zawsze bawarską stolicę, bo w mieście tym kłębiło się za wiele mrocznych wspomnień, a jego ulice kojarzyły się z bólem, pustką i poczuciem osamotnienia. Kiedy myśli, że w Kolonii stworzył sobie namiastkę nowego życia, otrzymuje zaskakujący telefon, po którym świat nie będzie już dla niego taki sam, a na pewno rozsypie się ten mozolnie budowany domek z kart stabilizacji, w jaki Tabor Süden chciał uwierzyć. W słuchawce słyszy głos ojca. Mężczyzny, który zaginął, gdy syn miał 16 lat i teraz, po 35 latach kolejnych uczenia się życia bez niego, zaznacza swą obecność i namawia do spotkania. Połączenie zostanie przerwane, ale Tabor Süden już nie uwolni się od głosu, jaki usłyszał. Wraca do Monachium, gdzie kiedyś jako policjant poszukiwał zaginionych. Żeby nie oszaleć, szukając po omacku jakichkolwiek śladów ojca w mieście, do którego miał nie wracać, podejmuje się pracy w agencji detektywistycznej. Chce zachować pozory normalności, nadać swemu nieoczekiwanemu powrotowi sensu i przede wszystkim uwierzyć, że znów może być potrzebny tym, których przed laty z powodzeniem odszukiwał.

Daremne poszukiwania właściciela głosu w słuchawce są zwyczajnym odruchem, nad którym Süden nie myśli. Dopiero potem uświadamia sobie, iż szuka kogoś, kto nawet będąc blisko, zawsze był daleki i nieobecny. Kogo szuka? Swego ojca czy własnego wyobrażenia o nim? Kto do niego zadzwonił? Ten, kto kiedyś wpędził go w samotność czy ktoś, kto chce Südenem manipulować po latach, bo przecież jaką może mieć pewność, że usłyszał rzeczywisty głos mężczyzny, którego słyszał ostatnio ponad trzydzieści lat temu? Wędrując bez celu ulicami Monachium, nagabując nieznajomych, bezdomnych i wszystkich obcych, co nic nie wiedzą, nic nie słyszeli i nie mogą pomóc, były policjant podejmuje się zadania rozwikłania zagadki pewnego właściciela restauracji, który zaginął przed dwoma laty i którego nadal usilnie poszukuje żona, zdając sobie przynajmniej częściowo sprawę z tego, dlaczego mąż pewnego dnia wyszedł i nie wrócił do niej…

Raimund Zacherl był człowiekiem bez właściwości, ale chyba tylko dlatego, że nikt go naprawdę nie znał i nikomu nie zależało na tym, by się do niego zbliżyć. Tym bardziej żonie, z którą chłodne relacje stawały się z czasem nie do wytrzymania. Zacherl przestał być bliski każdemu, kto kiedyś darzył go uczuciem. Uciekł w świat rojeń i imaginacji. A może odnalazł to, czego do tej pory nie doświadczył i jego zniknięcie zrozumie tylko ktoś, do kogo drzwi po wielu latach jałowego życia puka miłość, jakiej oprzeć się nie sposób? Tabor Süden w niekonwencjonalny sposób odkrywa nowe fakty, dotychczas pomijane albo przemilczane, gdyż niewygodne. Odkrywając zagadkę zniknięcia Zacherla, odpycha od siebie wizję żyjącego ojca, który być może rzeczywiście czeka na niego w tym wielkim mieście bez właściwości, do jakiego Süden miał już nigdy nie wracać. Zbliża się za to zupełnie nieoczekiwanie do pewnego dwunastoletniego rudzielca, który czeka tak jak on… Bo mama wyszła i nie chce wrócić. A Benedikt jest cierpliwy i czeka. Pięćdziesięciolatka i młodego chłopca połączy doskwierająca samotność oraz poczucie porzucenia, z którym po prostu trzeba się pogodzić.

Tytuł powieści tłumaczy japońskie określenie - hikikomori.  Ludzie za ścianą to ci, co zniknęli i nie pozwalają na to, by bliscy odnaleźli z nimi kontakt. Z takimi ludźmi Süden spotykał się przez całe życie. Radził sobie świetnie. Być może powodem jest szczególna cecha Tabora, o jakiej dowiadujemy się w jednej z rozmów: „(…) Traktujesz życie innych ludzi osobiście. Dlatego ci ufają. Dlatego odnalazłeś wszystkich zaginionych”. Tak, zarówno dramat małego Bene, jak i problemy Zacherla zostaną potraktowane z niespotykanym wręcz wyczuciem na niuanse; przez kogoś, kto nie tyle potrafi uważnie słuchać, co stwarzać krajobrazy uczuć zaginionych, o jakich poszukujący ich nie mieli nigdy pojęcia. Süden podejmuje się poszukiwań, które są wyzwaniem. Sprawy osobiste miesza z zawodowymi. Podejmując kolejne kroki, uświadamia sobie coraz bardziej obezwładniającą go samotność, jakiej kiedyś się poddał i która stała się treścią jego życia.

Bo samotni na wiele różnych sposobów są wszyscy bohaterowie tej fascynującej powieści Friedricha Aniego. „Ludzie za ścianą” to przejmujący traktat o tym, że opuszczeni muszą jakoś sobie radzić i że radzą sobie tylko tak, jak mogą, czyli oswajając samotność i stan ten zamieniając w swoją siłę, nie słabość. Ani wnikliwie penetruje wnętrza tych, których odrzucili inni i daje nam wysmakowaną historię o dramacie bycia pojedynczo wśród głosów, wspomnień i wizji należących już do przeszłości i związanych z ludźmi, do których mimo starań zbliżyć się nie udało. Ta psychologiczna panorama obejmuje pokolenia, różne statusy społeczne, różne formy udręczania się i przede wszystkim scenariusze odchodzenia, jakiego nie sposób pozornie wytłumaczyć. W „Ludziach za ścianą” ukryta jest też wyjątkowo piękna opowieść o miłości, w której nie ma ani sentymentalizmu, ani też pretensjonalności, a przecież czytamy o czymś prostym, co prowadzi do szczęścia na chwilę okupionego bólem odtrącenia.

Tabor Süden jest człowiekiem, który zamierza wyciągać innych z głębin rozpaczy, ku których kierują się z własnej nieprzymuszonej woli. W taki sposób podążał ku samobójczej śmierci przyjaciel Südena, z którymi teraz toczy on w myślach rozmowy, na jakie zabrakło czasu. Zacherl też wydaje się znikać z własnej woli. Z własnej woli odchodzi matka Benedikta i wola stanowi o bezmiarze pustki, jaką fundują sobie wzajemnie ci, co winni się kochać i wspierać. Żadna myśl, choć często trywialna i oczywista, nie zasługuje na to, by ją pominąć. Żadna refleksja nie jest na tyle nieistotna, by zapomnieć o niej, skupiając się na akcji, snutej przecież niespiesznie i z pewnym specyficznym zaangażowaniem ze strony autora. „Ludzie za ścianą” to faktycznie opowieść kryminalna, ale przejmująca nie tyle dramatem zaginionych i tych, co poszukują, lecz przede wszystkim prawdą o człowieku, który bez względu na okoliczności, sploty rozmaitych zdarzeń, zawsze sam ze sobą musi się mierzyć i zawsze z samotnością jako stanem siły i bezwoli, obecnym w życiu każdego z nas. Mocna, wyraźna i poruszająca rzecz o tęsknocie, miłości i o życiu, które rzadko toczy się tak, jakbyśmy tego chcieli i u boku tej osoby, do której jesteśmy przywiązani.

2013-09-22

"Dziwki morderczynie" Roberto Bolaño

Wydawca: MUZA

Data wydania: 11 września 2013

Liczba stron: 216

Tłumacz: Tomasz Pindel

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det: 29,99 zł

Tytuł recenzji: Historie fatalne…

Odkrywanie na nowo Roberta Bolaño, mniej lub bardziej deliryczne peany pośmiertne, poznawanie przy nim prawdziwego świata literackiego i wielbienie wizyjności jego prozy – tak, to już chyba mamy za sobą. Postawiono mu pomniki dużo trwalsze niż ze spiżu i uznano za twórcę wybitnego, szczególnie skupiając się na „2666”, dziele faktycznie monumentalnym. A ja sobie pomyślałem, że napiszę o tym Bolaño bardziej bliższym życia, o twórcy zdradzającym swe sekrety w intymnej jak dla niego formie opowiadania; o Bolaño, który nie mógł nigdy pożegnać się z fatalizmem, fatalizmowi poświęcił wiele swych opowiadań i w mroku ukrył to, czego nie znajdzie się w jego wielkich powieściach.

Tak przynajmniej mi się wydaje, bo „Dziwki morderczynie” – świeżo wydany zbiór tekstów z 2001 roku – to impresyjna wędrówka po krajobrazie duszy poety, emigranta, wizjonera, mężczyzny definiowanego po chilijsku i osobno za każdym razem w swej męskości zagubionego. Jest w tym zbiorze czarny humor, jest dużo seksu, są traumatyczne wspomnienia oraz jest wiele tęsknot – tych lirycznych oraz bardzo bliskich prozie życia; życia, które oszukało, wydrwiło, nie dało wytchnienia i kazało wciąż wędrować, bez szansy na to, iż znajdzie się kres tej wędrówki. Można by rzec, że tak jak się Bolaño żyło, tak też pisało. Stąd też nie znajdziemy w tym zbiorze żadnej sensacji, którą prowokuje wybrany przez wydawcę tytuł jednego ze słabszych opowiadań tego zbioru. Znajdziemy przede wszystkim sentymentalną refleksję, dużo osobistych przemyśleń, sporą dozę gorzkiego cynizmu i przede wszystkim wszechobecne przekonanie, iż katastrofa, koniec, rozczarowanie mogą pojawić się już za chwilę…

Te krótkie teksty rozliczeniowe mogą sprawiać trudność w lekturze. Nie można nastawić się na zwyczajnie toczącą się akcję; zasygnalizowane zdarzenia są jedynie punktem wyjścia do rozmyślań. A te już nie trzymają się żadnych ram i wywołują uczucie, że oto autor zwiódł nas na manowce i nie opowiada o tym, co przewidzieliśmy. Opowieści Bolaño to historie z mroku; osadzone w świecie rzeczywistym, ale koncentrujące się przede wszystkim wokół ulotnych przeżyć. To są intymne zapisy wciąż przeżywanych rozczarowań, bo w gruncie rzeczy przygnębiający to zbiór i w żaden sposób niedający się jednoznacznie sklasyfikować, albowiem nie ma żadnego wspólnego mianownika dla tych trzynastu tekstów.

Elementy pornograficzne dodają zbiorowi nie tyle pikanterii, co przede wszystkim innego, głębszego wymiaru. Paradoksalnie dzięki witalizmowi, prostocie ludzkiej fizjologii i pożądaniu, ukazywanemu na wiele różnych sposobów. Wielcy gwiazdorzy filmów porno marnie kończą ze swymi wielkimi penisami. Łase na każdą sumę prostytutki oddają się spustoszone, bo przecież tkwią w marazmie handlu ciałem, które nic nie znaczy. Bliskość fizyczną znaleźć można także przy trupie, czemu przyglądamy się nie tyle z niesmakiem, co przede wszystkim poznając smutek, jaki towarzyszy zbliżeniu z martwym. Historie ociekające seksem to nie tylko pornografia dla prostego celu. To także narzędzie estetycznego wyrazu; ukazujące silniej niż cokolwiek innego degradację, rozpacz, dezintegrację i ból podszyty wstydem. Ale nie one, naprawdę nie one są najważniejsze.

Zwracają uwagę silnie nasycone gorzkością i zwątpieniem teksty autobiograficzne, w których ukazane są różne oblicza końca – ostatnie wspólne wakacje z ojcem, ostatnie spotkania, ostatnie rozmowy czy ostatnie lektury tego, co próbuje odznaczyć się w życiu na nowo. Te opowiadania to takie historie sekretne, których teorię poznajemy w jednym ze smutniejszych opowiadań – w „Dentyście”. Takie historie rodzą się w samotności i nigdy do końca się nie opowiadają. Intymność idzie w parze z niedopowiedzeniami, ale tak naprawdę nie o samo opowiedzenie historii chodzi. Liczy się bardziej opis przeżyć wewnętrznych, co związane wciąż z historią, opowiadają ją w sposób wyjątkowy i nie odzierają z tego, co bardzo osobiste.

I ten fatalizm nieszczęsny, który wciąż powraca i stale domaga się skupienia na nim uwagi. To niemoc przerwania nici fatalnego losu, jakiej doświadcza pewien fotograf – homoseksualista w mrocznych indyjskich zaułkach. To także fatalne, skażone nicością miasto w północnym Meksyku, gdzie niemoc, bylejakość i tymczasowość idą w parze z warsztatami literackimi, na których nie dzieje się nic. To fatalizm przekonania, iż nie można uciec od samobójstwa, mniej lub bardziej spektakularnej samozagłady. To w tekście „Dni roku 1978”, ale podobna teza ukryta jest gdzieś między słowami także w innych opowiadaniach. To w końcu fatalny los uchodźcy i kraju, z którego wyjechał, by się ocalić… przede wszystkim duchowo. Przygnębiający obraz życia, które jako splot takich, a nie innych okoliczności przynosi rozczarowania jest równie wyraźnie nakreślony, co potrzeba świadomego uczestniczenia w kulturze, dzięki której można ocaleć. Estetycznie i w każdym innym możliwym sensie. Tak traktowane „Dziwki morderczynie” są zbiorem tekstów o tożsamości literackiej i przywiązaniu do wzorów, dzięki którym szło się własną drogą twórczą. Mimo fatalizmu i mimo przejmującej samotności, z którą często nie sposób było walczyć.

Bolaño penetruje różne miejsca. Wszędzie jednak jest sobą, tym osobnym, wciąż zadającym pytania i wciąż wielu spraw niepewnym. Doskonałą metaforą drogi życia może być opowiadanie „Włóczęga po Francji i Belgii”, gdzie odczujemy tę trudną do zdefiniowania nostalgię za czasem minionym, jaki nie chce się odnaleźć i lęk przed czasem, w jakim wspomnienia toczą walkę z intelektem, przeczytanymi lekturami, przeanalizowanymi sposobami wyrazu siebie. Najmocniej, najdramatyczniej chyba brzmi Bolaño w „Karnecie balowym”, takim opowiadaniu punktowanym. Punkty są bolesne. Jest ich wiele. Gdzieś tam skryta książka Nerudy, doświadczenie więzienne, socjalizm chilijski, duch Hitlera i śmierć obok emigracji oraz marzenia o prawdziwym domu w Chile.

Ścieżek interpretacyjnych tego zbioru jest bardzo wiele. Nie jest łatwo zaakceptować stylu Bolaño, a potem poddać mu się. To takie krajobrazy duszy, która raz chce się odkryć, innym razem drwią z odkrywającego, czyniąc się jeszcze większą zagadką. Bo w gruncie rzeczy pisanie chilijskiego prozaika, to krótkie, osobiste i zamykające myśl na ledwie kilkunastu stronach, jest pisaniem takim do wewnątrz, symbolicznie zawikłanym i niezdolnym do tego, by pozwolić się podejść. „Dziwki morderczynie” w gruncie rzeczy więcej wikłają niż wyjaśniają. Są jednocześnie zbiorem opowiadań dla czytelnika wymagającego i świadomego, że podąża smutną drogą wizji,  w których dominują pytania, zdecydowanie nie odpowiedzi…

2013-09-20

"Pan Chartwell" Rebecca Hunt

Wydawca: W.A.B.

Data wydania: 14 sierpnia 2013

Liczba stron: 240

Tłumacz: Szymon Żuchowski

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det: 34,90 zł

Tytuł recenzji: Portret depresji

Depresja niejedno ma imię. W debiutanckiej powieści Rebecca Hunt nazywa ją Panem Chartwellem. Symboliczny zabieg animizacji stanu psychicznego prowadzącego do rozstroju, a nawet dużo większej tragedii, nie tyle jest nowatorski, co zgrabnie przedstawiony i każący zastanawiać się nad istotą cierpienia duchowego w kontekście tego wszystkiego, co tytułowy Chartwell zabiera bohaterom. Winston Churchill, jeden z nich właśnie, już za swojego życia określał depresję mianem czarnego psa. Hunt to wykorzystała i uczyniła z postaci psa klucz interpretacyjny do swej zagadkowej chwilami, ale i nad wyraz czytelnej książki o walce z samym sobą.

Bo walkę tę prowadzi nie tylko sam Churchill, którego poznajemy tuż przed dniem, w którym oficjalnie przejdzie na emeryturę, ale także wycofana i samotna bibliotekarka Esther Hammerhans, do której drzwi któregoś dnia puka specyficzny gość, proponując zawrotną sumę tysiąca funtów za wynajem na krótki okres czasu pokoju, jaki… przybyły już dobrze zna, gdyż wcześniej w nim bywał. Wielki polityk u kresu swego życia zawodowego i zamknięta w sobie kobieta, która niebawem obchodzić będzie smutną, drugą rocznicę śmierci męża – tych dwoje połączy nie tylko tytułowa postać. Hunt umieszcza akcję w pięciu lipcowych dniach 1964 roku, umiejętnie budując napięcie tak, że powstaje dramat zmierzający do finału z jednej strony przewidywalnego, z drugiej zaś zaskakującego, bo zasadniczo zmieniającego wiedzę, jaką nabywamy o bohaterach.

Pan Chartwell  fascynuje Esther i jednocześnie budzi w niej odrazę. Zamknięta w swej wiecznej żałobie i odrętwieniu, postanawia przyjąć pod swój dach lokatora, który zamieszka w dawnym gabinecie nieżyjącego Michaela, jaki został naprędce przerobiony na pokój gościnny. Co najmniej zaskoczona wydaje się faktem, iż jedynym kandydatem do wynajmu jest wielki czarny  pies, który stoi na dwóch tylnych łapach, nalewa sobie herbaty, gawędzi przyjaźnie i enigmatycznie zaznacza ledwie, kim jest i skąd się wziął. Czarny Pat – bo tak się później każe nazywać – dość szybko zamienia domowe życie Esther w koszmar. Jakby do tej pory nie było w nim znamion czegoś koszmarnego, naznaczenia odejściem nieoczekiwanym kogoś, z kim miało się być do śmierci. Śmierć przychodzi nagle i jest niewytłumaczalna, chociaż Esther z czasem zacznie rozumieć, co wydarzyło się z Michaelem; stanie się tak, gdy pozwoli Czarnemu Patowi wejść w jej życie, jej przeżycia i świat, jaki szczelnie zamknęła przed wszystkimi z zewnątrz, nawet przed najbliższą przyjaciółką Beth. Ta zaś chce ponownie zeswatać Esther, by żyło jej się lepiej i by ponownie mogła cieszyć się życiem.

Tymczasem bibliotekarka pogrąża się w coraz większej rozpaczy. Obecność Czarnego Pata burzy jej życie. Pies wdziera się tam, gdzie nie wolno mu dotrzeć i zmusza do spoglądania w głąb siebie, by przywoływać przyszłość i dręczyć. Kim jest ta enigmatyczna postać? Brzmi złowrogo, kiedy mówi: „Jestem beczką soli w oku, belką pod paznokciem”. Pan Chartwell to kumulacja zła, lęków, zdradliwych urojeń i czegoś, co przygnębia na tyle, że nie chce się oddychać, nie chce się żyć. W chwilach, kiedy nie towarzyszy Esther, przebywa tam, gdzie odchodzący na emeryturę polityk musi zmierzyć się ze świadomością, że oto żegna się ze wszystkim tym, co było treścią jego życia. A w życiu Churchilla czarny pies obecny jest od dawna. Wydaje się dręczyć kogoś zupełnie bezsilnego, ale nie jest tak do końca, bo Churchill ma świadomość, że w pewnym stopniu panuje nad nieproszonym zwierzęcym gościem. Mając 89 lat, przyzwyczaił się już do jego towarzystwa. Gardzi nim, ale nie jest w stanie pozbyć się go skutecznie, pożegnać na zawsze, przegonić tak, by nie powracał. Im skuteczniej Churchill broni się przed Czarnym Patem, tym silniej oddziałuje on na Esther, która bezwolnie poddaje się melancholii, zobojętnieniu i rozmyślaniom o przeszłości; tej mrocznej, bo wciąż niewyjaśnionej i tej, gdzie szczęście splotło się z tragedią, jakiej być może Esther mogła zapobiec, ale świadomość tego dociera do niej dopiero po dwóch latach osamotnienia.

Pan Chartwell jest dość czytelną figurą tej opowieści. Każdy zmagający się z depresją lub jej epizodami walczy z nieproszonym gościem, który chce zawładnąć całkowicie nie tyle przestrzenią, co umysłem naznaczonym chorobą i cierpieniem. Różne są drogi radzenia sobie z czarnym psem u Hunt. Intrygująca może być powstająca zależność między bibliotekarką a politykiem, kiedy uświadomimy sobie, jakie zło wyrządza w ich życiu Czarny Pat. Oboje walczą, ale przeciwnik nie ustępuje. W ciągu kilku dni jest w stanie dokonać spustoszenia w domu i w psychice bezbronnej kobiety. Od wielu lat usiłuje osiągnąć efekt chaosu w uporządkowanym życiu Churchilla, ale tutaj trafia na przeciwnika twardego i zdeterminowanego, by walczyć o sobie. Latami, często bez przekonania, zwykle w samotności. Nie zawsze. Jednak brzemię, jakie tkwi w czarnym psie, to przede wszystkim brzemię egzystencji zaburzonej i uwarunkowanej niezidentyfikowanym lękiem. Takim, który może zabić jak ostre kły Chartwella, jakimi może szybko uśmiercić ofiarę, ale woli patrzeć na jej powolną agonię.

Rebecca Hunt napisała interesującą rozprawę na temat trudów życia z depresją. Pojawia się jednak wątpliwość, ponieważ można odnieść wrażenie, iż brytyjska autorka trywializuje problem; jej analizie stanów depresyjnych brakuje psychologicznej głębi i wiarygodności. W sposób dość oczywisty pokazuje, kto z zewnątrz może zapobiec rozwojowi choroby i jakie to może mieć konsekwencje dla tego, który nie ma siły już walczyć. Hunt nie pisze o depresji niczego ponad to, co oczywiste. I tym deprecjonuje wartość tej dość ciekawie przecież skonstruowanej fabuły. Przedstawia rozwiązania podręcznikowe, gotowe scenariusze przebytych wielokrotnie walk, z których wyłuskuje tylko to, co wyraźnie dystynktywne, nie wnikając głębiej w istotę zaburzeń o charakterze depresyjnym. Należałoby to chyba zrobić, kiedy bohaterem książki czyni się jedną z ważniejszych postaci historycznych Wielkiej Brytanii, która przez całe życie zmagała się z demonem depresji. I nie mogła od niej się uwolnić. „Pan Chartwell” to przyzwoicie napisana narracja, ale książka o czymś, co nie zostaje ani dobrze nazwane, ani też trafnie opisane. Ot, garść truizmów na temat mroków ludzkiej psychiki, tyleż niezbadanych, co przede wszystkim domagających się kolejnych definicji.

Hunt daje podręcznikową, klasyczną definicję depresji. Nie wychodzi poza nią. Marnuje potencjał interesujących historii, które toczą się symultanicznie i nawet łącząc je, nie dochodzi do żadnych odkrywczych rozwiązań fabularnych. Ani też takich, które zaintrygowałyby czytelnika tak, jak choćby opis pierwszych chwil Pana Chartwella w domu Esther Hammerhans. Warto przeczytać debiut Hunt, bo czyta się to naprawdę dobrze, ale czy tylko o to miało chodzić w tej przewrotnej opowieści o mrokach naszej duszy?

2013-09-17

"Persymona" Katarzyna Maicher

Wydawca: Wydawnictwo Literackie

Data wydania: 19 września 2013

Liczba stron: 261

Oprawa: miękka

Cena det: 34,90 zł


Tytuł recenzji: Dramat milczenia, dramat oddalonych…

Złośliwi mogą pomyśleć, że Wydawnictwo Literackie, promując debiutantkę piszącą o dysfunkcyjnej rodzinie, chce mieć swoją Zośkę Papużankę. Tymczasem okazuje się, iż proza dotykająca rodzinnych traum staje się coraz popularniejsza, bo praktycznie każdy może się w niej choć trochę przejrzeć. Co więcej – takie pisanie zawsze pozostanie aktualne. Katarzyna Maicher postawiła na język w zupełnie inny sposób niż autorka "Szopki". Jej „Persymonę” charakteryzuje poetycka delikatność, która musi wyrazić jakże chropowatą materię życia w oczekiwaniu na słowa i gesty, jakie nigdy nie będą mieć miejsca. O ile bohaterowie Papużanki głośno krzyczeli, o tyle kameralny dramat rozpadu relacji między mężem, żoną a ich córką tkwi u Maicher przede wszystkim w milczeniu. O nim trudno napisać, trudniej je wyrazić. Tymczasem groza wydaje się większa, gdy krzywdzący się nawzajem robią to w ciszy. Tak, to kolejna książka o rodzinie, której nie wyszło. Kolejny debiut o sprawach, jakie bolą na zawsze. I takie książki – nieważne, czy napisane przez debiutantów czy też utytułowanych pisarzy – są dla nas wszystkich formą zbiorowej terapii. Przeglądając się w lustrach, jakie podstawiły rodzinom Papużanka i Maicher, możemy zrozumieć i zaakceptować to, co dręczy. Widzimy po prostu, że zdarzyło się to już komuś i że można to wyrazić często po to, by dramatyczny rozdział z przeszłości po prostu zamknąć…

Wrocławskie Karłowice. Majestatyczny poniemiecki dom z ogrodem. Enklawa, w której rozgrywa się niemy dramat. On, ona i dziecko, które wszystkiemu się przygląda. Nie potrafi zrozumieć, nie jest w stanie opowiedzieć się po żadnej ze stron; po latach próbuje rekonstruować to, jak żyli, jak się zachowywali i pytać o tajemnice, bo przecież córka nie jest w stanie do dziś odpowiedzieć na pytanie, co się stało, że żyli tak, a nie inaczej. Jego widać na obrazie „Wędrowiec nad morzem mgieł” Caspara Davida Friedricha. Jest odwrócony, nie widzimy  twarzy; nie możemy poznać, jakie emocje w sobie nosi. Ona spogląda na nas z płótna Dante Gabriela Rossettiego, jest jego „Prozerpiną”, na którą przez moment padło światło. To nie jedyna malarska próba interpretacji rodzinnego dramatu opisanego przez Katarzynę Maicher. Tych dwoje żyło obok siebie. „Ojciec lubił świeże powietrze, wysokie góry, przestrzeń. Matka wędrowała w podziemnym świecie. Czasami spotykali się na wspólnym brzegu – na ścieżce ogrodowej, przy stole. Każdego ranka wyruszali w przeciwne strony”. Zagubiona córka nie jest w stanie zdecydować, w którą stronę się udać i które z nich zawrócić, by spojrzało na to drugie i przestało milczeć. A może dochodzi do wniosku, iż nie jest to możliwe i jedyne, co można zrobić, to opisać momenty spotkań na wspólnym brzegu?

Malarka i psychiatra. Ona próbowała namalować swój świat tymi wszystkimi żywymi barwami, które on jej odbierał, skazując na życie w mroku, gdzie jak współczesna Penelopa wiecznie czekała na tego, co dobijał do portu, by szybko z niego uciec. On tymczasem przeprowadzał z nią seanse hipnotyczne, starał się za wszelką cenę przejść do porządku dziennego nad jej załamaniem psychicznym; wiecznie nieobecny duchowo i wycofany, serwował jej dawkę obcości i abnegacji większą niż najmocniejsze pigułki, jakie przepisywał pacjentom. Pomiędzy nimi córka. Dorastająca do własnej kobiecości. Coraz bardziej oddalająca się od ojca i jego opresyjnej męskości. Zbliżona z matką, z czasem i jej już nie rozumie. Kiedy odkryjemy, że w opowieściach córki zagnieździ się gdzieś druga narracja, zrozumiemy ledwie zarys skomplikowanych relacji, w których role matki i córki w życiu tonącego w samotności potwora mocno się zacierają…

To wzruszająca opowieść o odłączeniu. O trzech samotnych bytach, które znajdują się obok siebie, ale nigdy siebie nie przeniknęły. To dramat stawania się osobną wyspą i historia zniszczenia archipelagu trzech, które mogły być jednością, a stały się dla siebie przekleństwem. Bohaterka „Persymony” stara się na wiele różnych sposobów zdefiniować proces wzajemnego odłączania się rodziców i określić moment, w którym i ją oddzielili od siebie, zamknięci w klatkach własnych emocji, przeżyć, myśli i rojeń. Stąd też bierze się milczenie, tak wszechobecne i tak opresyjne dla dorastającej córki. Chwilami nie słychać już niczego poza oddechami. Oddechy rodziców są jak oddech domu odciętego od gości, który kryje w sobie mrok, a sąsiadujący z nim ogród potęguje wrażenie zagubienia się w przestrzeni, gdzie nikt już z nikim nie rozmawia.

To matka nauczyła córkę interpretowania symboli wokół siebie. Może to ślad po niej, że dorastające dziecko chce dzięki temu, co widzi, zrozumieć wszystko, czego zobaczyć się nie da, bo tkwi w myślach tych, co nie chcą się już myślami wymieniać. Bohaterka Maicher rozpaczliwie poszukuje dowodu na to, iż stan pustki, milczenia i trwania obok siebie w obojętności ma gdzieś swój początek i że ten początek można zrozumieć. Sama wkracza w dorosłe życie z bagażem w postaci neurotycznej matki, która przemalowała portret małżonka i wznoszącego się gdzieś ponad codzienność mężczyzny teoretycznie będącego jej ojcem. Czy te bagaże nie są za ciężkie? Który ślad boli po latach bardziej? Tej, co szukała piękna wokół, bo nie widziała go w relacji z mężczyzną, czy też tego, który urasta do rangi mitycznego wręcz surowego oprawcy? Dlaczego tak ważne jest, by zrozumieć przyczynę obojętności, jaka wdarła się do ich domu i zniszczyła wszystko w milczeniu? Czy to w ogóle możliwe?

Katarzyna Maicher świadomie i z wyobraźnią posługuje się językiem. To proza dość nostalgiczna, niejednoznaczna i łatwa do sklasyfikowania jako patetyczna i pretensjonalna. Czy aby na pewno? Autorka „Persymony” kładzie nacisk na słowo w jego wieloznaczności. Na wiele różnych sposobów opowie o tym, czym jest tęsknota, samotność, pustka i ból. Zamknie to w ścianach poniemieckiego domu, w którym kiedyś były uczucia, a pozostał palący ślad ich braku. Na zawsze. Maicher zadaje pytanie, które wielu stawia już od wieków. „Jakie są granice okrucieństwa i jak wiele potrafimy znieść od bliskich?”. Niezwykłe jest to, w jaki sposób przedstawione jest okrucieństwo. Delikatnie, subtelnie i odważnie, bo nowatorsko. „Persymona” to próba diagnozy rozpadu więzi między kiedyś bliskimi ludźmi, ale także poruszająco egzystencjalna opowieść o budowaniu własnej tożsamości powstałej w opozycji do czasu, który się rozpadł tak, jak relacje tych, co mieli sobie w życiu pomagać, nie ranić się.

W tym dojrzałym literacko debiucie dostrzeżemy dramatyczne często próby opisywania uczuć i wydarzeń oraz szukania wzajemnych związków między nimi. „Persymona” będzie opisywać ciężar niezasłużonej odpowiedzialności za siebie tej, która może bezradnie patrzyć na to, jak świat jej najbliższy staje się coraz bardziej obcy. Katarzyna Maicher z dużą dozą subtelności opowiada okrucieństwie. Niewyrażonym i nienazwanym wprost, ale bolesnym już na zawsze. Właśnie dlatego, że niewyjaśnionym.

PATRONAT MEDIALNY

2013-09-14

"Bukareszt. Kurz i krew" Małgorzata Rejmer

Wydawca: Czarne

Data wydania: 11 września 2013

Liczba stron: 271

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Rumunia – tak to jest…

Określanie tego reportażu mianem dobrego czy nawet rewelacyjnego to – w moim odczuciu – za mało. Uważam bowiem, iż mamy tutaj do czynienia z naprawdę sporym wydarzeniem literackim, jeśli chodzi o literaturę faktu wydawaną w bieżącym roku. To nie tylko historyczna, topograficzna, socjologiczna i psychologiczna opowieść o rumuńskiej stolicy, jakiej przyjrzeć się tak uważnie niewielu by potrafiło. Czym jest ta publikacja?

To przede wszystkim książka – świadectwo. Wnikliwości młodej autorki. Przecież Bukareszt, zmagający się z reżimem Nikolae Ceaușescu, dogorywał w czasie, kiedy Małgorzata Rejmer przyszła na świat. Wtedy, jeszcze wcześniej i niewiele później, zaznaczyły się te rysy miasta, jakie definiują je teraz i których znaczenie zrozumieć można tylko wtedy, gdy z empatią, uwagą i skupieniem sięgnie się już nawet do XV wieku. Od tamtego czasu miasto rozrastało się bez początku i końca, by przeorane przez Ceaușescu na potrzeby budowy największego gmaszyska w Europie, cierpieć z powodu naruszenia miejskiej tkanki i nigdy już nie otrząsnąć się z urbanistycznego chaosu. Ta książka to także świadectwo wielkiej miłości i przywiązania do miejsca, które jest kalekie, ale na swój własny sposób niepowtarzalne. Wciąż w mroku komunistycznego terroru i wciąż w atmosferze fatalizmu. Nadal nieokiełznane i stale domagające się definiowania na nowo. Bo Rejmer Bukareszt nie tylko zrozumiała i oswoiła, ale przede wszystkim nazwała to, czego boją się lub wstydzą nazywać Rumuni. Dlatego ten reportaż jest wyjątkowy – bardzo bowiem intymny, a jednocześnie tak bezwzględnie obiektywny i wynurzający z rumuńskiej niepamięci kształty, barwy, zapachy i przede wszystkim nastroje. Miasta tymczasowego, a przecież silnie akcentującego swą obecność. Miasta chaosu, bezdomnych psów, wiecznej przebudowy i historii, o jakich nie chce się opowiadać ani też ich słuchać. Miasta, gdzie spotyka się azjatyckość, paryskie podróbki architektoniczne, szyk i błoto oraz nieposkromiona dzikość.

Małgorzata Rejmer do Bukaresztu wciąż powracała w latach 2009-2011. Miejsce kusiło w specyficzny sposób. Na początku poznajemy pełną nieśmiałości, ale przede wszystkim świadomą refleksję o miejscu, które nie wzięło się znikąd. Autorka zwierza się: „Czuję ogrom miasta i jej podupadłą potęgę podszytą szaleństwem”. Wielkość akcentują nie tylko monumentalne budowle, relikty mrocznego komunizmu, świadectwa zafiksowania Ceaușescu, by przegnać znienawidzoną wiejskość z miejskiego gwaru, który ma się unosić w powietrzu nawet wówczas, gdy ludzie zamykają usta i milkną, bo przecież wszędzie może czaić się kapuś, pluskwa Securitate, życzliwy donosiciel co otrzyma za zasługi złudzenie godniejszego życia. Potęga Bukaresztu to przede wszystkim chore rojenia Wielkiego Wodza, który postawił sobie Dom Ludu, grzebiąc pod nim setki robotników; zbudował piramidę chciwości, by być nieśmiertelnym; zabetonował blokami co się tylko dało i na mapie miejsca stworzył architektoniczne koszmary, czyniąc z Bukaresztu wielkość szaleńca.

Nieprzypadkowo Bukareszt wiąże się tu mocno z Nikolae Ceaușescu, bo to przecież największy rumuński koszmar, największa porażka, największa miłość i najokazalsza zagadka historii, jaka chyba wciąż pozostanie nierozwiązana. Bo może miasto byłoby inne, gdyby kiedyś nie zamieszkał w nim prosty syn szewca ze wsi. Może dałoby się uratować ducha, który ożywa w międzywojennych opowieściach Rejmer o stolicy Rumunii. Tymczasem Bukareszt wydaje się nie mieć tego ducha. By go odnaleźć, autorka sięga najpierw do piekielnej historii i czasu, jaki na zawsze zachowała w zalęknionym sercu Herta Müller, a z którymi Rejmer mierzy się bez bagażu traumatycznych doświadczeń, choć ze świadomością tego, jak bardzo na rumuńskiego ducha narodowego wpłynął mroczny czas, kiedy cała Rumunia była więzieniem i gdy więźniowie nawzajem zadawali sobie tortury, by pokazać, jak wiele bestialstwa tkwi w każdym człowieku. I jak wiele niemocy, która nie pozwala położyć temu kres. Bukareszt wciąż ocieka krwią torturowanych, wciąż unosi się nad nim zapach strachu z czasu, o którym Müller – przywoływana kilkakrotnie przez Rejmer – napisała wszystkie swoje książki, nieudolnie próbując zapomnieć lub choć na chwilę rozstać się z lękiem…

Rumunia komunistyczna to zniewolenie totalne. Bukareszt to centrum tego zniewolenia. Miasto, w którym istnieje tylko powietrze, strach i tłumiony gniew. Miasto – twierdza mimo woli; z reglamentowanym prądem, jedzeniem i ciepłem. Miasto pustych półek i krewetek z Wietnamu; miasto chowające wstydliwie wszystkich ludzi ułomnych i miejsce, którego wielkość dana ma być tylko dla jednej, wyjątkowej pary – Eleny i Nikolae. Rumuńskie barwy narodowe z tamtego okresu nabierają specyficznego znaczenia: „(…) Czerwony jak mięso, którego nie ma, żółty jak skóra dzieci i niebieski jak niebo w krajach, do których nie możesz pojechać”. Tam Bukareszt otrzyma ciosy, po jakich wciąż będzie się podnosił. I pojawią się pęknięcia, jakich nie da się zalepić. Bynajmniej nie wynikłe z trzęsienia ziemi ani nijak nie mające się do zagrożenia sejsmicznego, które rumuńska stolica na co dzień wydaje się lekceważyć.

Reportaż Małgorzaty Rejmer to historie usłyszane i zrozumiane. A może takie, których mimo wszystko nie można pojąć. Bo jak zrozumieć fakt, że rumuńska kobieta w dobie zakazu pozbywania się płodów i rodzenia ku chwale ojczyzny, aborcję przyjmuje jak zbawienie i po latach o wielokrotnie usuwanych ciążach opowiada bez emocji, mieszając w garnku z zupą? Jak pojąć wszechobecne donoszenie i świadomość, że choćby jedna ujawniona myśl może sprowadzić nieszczęście na całą rodzinę? Jak ogarnąć lata milczenia i bierności, bo przecież nie do pojęcia jest, dlaczego Rumuni tak długo i z taką pokorą przyjmowali wszechobecne zło? Może to ich specyficzny fatalizm? „Wszyscy Rumuni są fatalistami. Historia przyuczyła nas do cierpienia. Przygotowała na to, że zawsze możemy stracić wszystko”. Bukareszt stawiany na nowo, odnawiany i wciąż dopieszczany jest mimo wszystko świadectwem tymczasowości, do jakiej nie można się przyzwyczaić. Z całą swoją nieprzewidywalnością oraz chaosem jest miejscem, które można mimo wszystko pokochać.

Rumuni dali początek językowi dada (Tzara) i stworzyli teatr absurdu (Ionesco). Z tym związane jest specyficzne rumuńskie poczucie humoru oraz niezwykła mieszanka wierzeń, uroków i tej metafizyki codzienności, która wciąż przenosi do tego, co minęło i każe przyglądać się Bukaresztowi dzisiejszemu przez pryzmat ran, jakie zrodziła przeszłość. Małgorzata Rejmer wychodzi naprzeciw językowi i mentalności Rumunów. Próbuje pojąć spolegliwość wyrażoną w „asta e”. Tak to jest – Rumuni przywykli do cierpienia, do niesprawiedliwości, do trudnego życia. Rejmer zadaje sobie trud dotarcia tam, gdzie trudno znaleźć się nawet Rumunowi, zwłaszcza temu młodszego pokolenia. Pochyla się nad tą Rumunią, o której – jak wspomina jeden z rozmówców w reportażu – nikt nie myśli i nikt się nie przejmuje, bo jest biedna, zacofana i nikomu niepotrzebna. Ta książka pozwoli ujrzeć wiele, ale przede wszystkim przez pryzmat Bukaresztu poznać rumuńskość, jaka nie chce wiele o sobie mówić. 

2013-09-11

"Adiós muchachos" Daniel Chavarría

Wydawca: MUZA

Data wydania: 11 czerwca 2013

Liczba stron: 287

Tłumacz: Jerzy Wołk-Łaniewski

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det: 29,99 zł

Tytuł recenzji: Kubański żar szalonej intrygi

Tak ognistej książki, która przenosi do Hawany nie czytałem od czasu kryminalnego tryptyku Leonarda Padury! Nasuwa mi się skojarzenie przede wszystkim z trzecią częścią przygód policjanta niedoskonałego Condego, „Trans w Hawanie”, w którym intryga rozpoczyna się od znalezienia zwłok transseksualisty. Nie tylko dlatego, iż w opowieści Daniela Chavarríí pojawi się transseksualny trójkąt pożądania i trup, który gdzieś tam pomiesza komuś szyki. Padura i Chavarría oddają gorący koloryt karaibskiej wyspy Fidela Castro z podobnym wdziękiem, podobnie dynamizując zdarzenia i prowadząc do ciekawego finału.

„Adiós muchachos” nie jest jednak powieścią kryminalną. Można by rzec, że z klimatycznego i egzotycznego soft porno, powieść niespodzianie zamienia się w świetną historię sensacyjną. Autor nokautuje wręcz czytelnika rozwiązaniami fabularnymi i dzięki temu jest to jedna z tych książek, które czyta się natychmiast i w całości. Daniel Chavarría stworzył intrygę nieprzewidywalną, a osadził ją konkretnie w witalizmie i kolorycie kubańskiego życia, gdzie wciąż trzeba kombinować, by przetrwać i gdzie wciąż ma miejsce stan wyjątkowy, w którym dotkliwy brak wszystkiego rekompensowany jest wolnością… choćby obyczajów, leniwego życia na przekór systemowi, pustym półkom w sklepach, wciąż deficytowym towarom nie do zdobycia i przerwom w dostawie prądu, który zużywają przede wszystkim wentylatory walczące z gorącem. W tym przypadku listopadowym. Świetnie oddanym. W kubańskim żarze ludzie z niejednym grzeszkiem na sumieniu powalczą o to, by los się od nich nie odwracał, choć tak rzadko jest im przychylny.

Alicia to jedna z hawańskich dziwek. Ma swój honor i zasady, dzięki temu nikt nie śmie nazwać ją wulgarnym określeniem jinetera. Alicia ma dość proste pragnienia. Jednym z nich jest poprawa swojego losu. Ponieważ nie ma na Kubie szans, by zdobyć większą sumę pieniędzy w jakikolwiek normalny sposób, Alicia za normalne uznaje sprzedawanie swoich wdzięków. Nie robi tego tak bezpośrednio. Jej numerem popisowym jest łapanie klienta „na rower”. Kiedy chce kusić bardziej subtelnie, wybiera akcję „na sportsmenkę”. Generalnie Alicia stara się minimalizować ryzyko i przekonać przyszłego sponsora, że inwestuje bardzo dobrze. Bo to nie tylko dziwka. To łóżkowa tancerka, kubańska gejsza, zdolna lingwistka wykorzystująca znajomość języków w bardzo dosłownym znaczeniu. Porzuciła studia i zainteresowanie literaturą francuską, bo proza życia daleka była od tego, by mogła w spokoju studiować. Alicia zatem planuje metodycznie, jak sprytnie poznać wreszcie takiego bogacza, co to nie tylko ozłoci ją i jej matkę, ale przede wszystkim zabierze z dusznej Kuby i pozwoli pokazać, że stać ją na coś więcej niż tylko wypinanie tyłka na siodełku.

Szybko dowiemy się, iż rzeczywiście zdolności dziewczyna ma niebywałe. Właściwie sama je odkryje, gdy któregoś dnia łapiąc „na rower” przystojnego Victora Kinga, zainicjuje ciąg szalonych zdarzeń, w których dojdzie do tak zaskakujących zwrotów akcji, że jej śledzenie będzie nie tyle fascynujące, co absorbujące naprawdę bez reszty. Bo Alicia wpadnie po uszy. Ze wszystkim. Dotychczas owijała sobie facetów wokół palca, a okaże się, że sama będzie wykorzystana. Odkąd pozna Kinga, jej życie zmieni się diametralnie, ale kiedy wydarzy się coś niespodziewanego dla obojga, będą musieli szukać ratunku w sprycie i wyrachowaniu. Rozpocznie się walka z czasem i planowanie akcji, dla której warto będzie się poświęcić, by potem śmiać się z losu i tego, że nie trzeba się już z nim liczyć.

Victor King chce zainteresować kubańskie władze projektem turystycznego odkrywania zatopionych galeonów. To może być projekt jego życia, któremu poświęca wszystko. Nie przewiduje, iż wydarzy się coś, co zmusi go, by zmodyfikować nieco myślenie o przyszłości i ratować z opresji nie tylko siebie. Razem z Alicią wejdą w układ prawie doskonały. Będzie nam dane obserwować akcję, jakiej nie sposób wyreżyserować. I będzie nam, obserwatorom, bardzo gorąco nie tylko dlatego, że kubański skwar dopadnie i usidli inaczej niż zazwyczaj…

Sporo wydarzy się w „Adiós muchachos”! Erotyczny voyeryzm, gruby szmal, przypadkowy trup i intryga prawie doskonała, by z niezawinionej śmierci uczynić śmierć wartą zachodu mrożenia oraz odmrażania zwłok i jeszcze wielu innych spektakularnych akcji, które czynią fabułę książki soczystą i dynamiczną. Wybornie się czytelnik czuje, uśmiechając wciąż i raz kiwając z politowaniem głową nad dramatem bohaterów, raz załamując ręce nad nieprzewidzianymi wypadkami; to taka książka, która jest w gruncie rzeczy po prostu dobrą lekturą rozrywkową, ale przecież mówi też o ludzkich żądzach i pragnieniach, jakie wciąż są nienasycone i wciąż domagają się czegoś, co nie zawsze można zdobyć.

Zawsze dziwiło mnie to, że o kraju, w którym życie jest przecież tak ciężkie, pisze się radosne, pełne energii i optymizmu książki. Nawet takie z pogranicza taniej pornografii i sensacji. Ta opowieść to kolejna wyprawa tam, gdzie wszyscy mają godność, idą do przodu na przekór trudnościom, bawią się i żyją na całego, piją, uprawiają seks i cieszą się każdą, najbardziej nawet gorzką  chwilą. Potrafią też sprytnie kombinować, ale nie zawsze przewidują, co przyniosą ich działania. „Adiós muchachos” to przede wszystkim książka nieprzewidywalna. Zabawna, inteligentna i zajmująca uwagę całkowicie. Jedna z takich pozycji, co udowadniają, iż literatura rozrywkowa nie musi być płytka czy jednowymiarowa. Ku rozrywce, ale i ku rozwadze!

2013-09-08

"Ostatnie rozdanie" Wiesław Myśliwski

Wydawca: Znak

Data wydania: 12 września 2013

Liczba stron: 445

Oprawa: twarda

Cena det: 44,90 zł

Tytuł recenzji: Porządkowanie czasu

Chociaż głośno o tej książce, nie jest ona dla każdego. Nie chodzi tylko o to, iż jest lekturą wymagającą specjalnego rodzaju skupienia; takiego skupienia totalnego, bo i dziełem totalnym nazwana jest przez wydawcę. „Ostatnie rozdanie” może czytać, rozumieć i rozpatrywać w wielu, zarysowanych jedynie przez autora aspektach, czytelnik przede wszystkim z bagażem własnych doświadczeń, które nikną gdzieś w pamięci i domagają się ożywienia. Będzie to bowiem książka poświęcona przeszłości w sposób nie tyle oryginalny, co trudny, bo wymagający definiowania na nowo pojęć, zdarzeń, nazywania ludzi, określania relacji z nimi i szukania w tym wszystkim odpowiedzi na pytanie o to, jak ogarnąć chaos życia stworzony przez to, co minęło.

Najnowszej powieści Myśliwskiego nie zrozumie ten, który przeszłość zapomina i ten, co przeszłości nie chce zrozumieć. Mamy tu bowiem bardzo wyraźnie zaakcentowaną drwinę z tego, co teraźniejsze. Przyszłości nie ma wcale, bo jest to tylko mgliste rojenie. Autor podąża ku temu, co odeszło, a czego wskrzeszenie niezbędne jest, by rozumieć, co być może będzie. „Ostatnie rozdanie” jest zatem dla czytelnika szanującego pamięć o tym, co minione i dla odbiorcy będącego w stanie nie tyle zaakceptować statyczną narrację i powracanie wciąż do tych samych zdarzeń, by patrzeć na nie inaczej, co przede wszystkim refleksyjną drogę przypominania sobie po to, by nie zapomnieć, kim się jest lub kim mogłoby się być, gdyby czas miniony odkrył swe tajemnice wcześniej lub w innych okolicznościach.

To będzie powieść o dobrych czasach, ale w dość szczególnym ich pojmowaniu. „Dobre czasy to nie te, w których się żyło, ale które się wspomina”. Wspomnienia będą warunkować samowiedzę i czynić rzeczywistość znośną o tyle, o ile znajdzie się możliwość interpretacji tego, co minione w połączeniu z tym, co jest teraz. Dobre czasy Myśliwskiego to czasy przypomniane i momenty, dla których należy się teraz pochylić nad rozpadającym się ze starości notesem, w którym zapisane są nazwiska, adresy i telefony ludzi, jakich wyparła pamięć, ale którzy na nowo się przypominają. Podróż, jaką bohater Myśliwskiego odbędzie, to podróż ku czemuś zrozumianemu ponownie i czemuś, co wyznacza rytm życia w świecie, który przecież wcale zrozumiały nie jest, gdy wymaga sięgania w przeszłość. Takiego sięgania z jednej strony rozważnego, z drugiej przecież przypadkowego i chwilami nawet kompulsywnego, kiedy to kalejdoskop zdarzeń ożywa bez wyraźnego porządku, tak przecież widocznego w notesie, który stanowić może dowód istnienia. Minionego, w dobrych czasach. Teraz jedynie rozpaczliwie szukającego odpowiedzi tam, gdzie nie można było ich poznawać, bo żyło się może za szybko, może mało uważnie, a może nie żyło się wcale, a życie ma być esencją rozkwitania na nowo w tym, co pozornie obumarłe. Dalekie i osobne. Tak jak osobny jest byt narratora powieści przepełnionej żalem do życia, jakiego nie można ogarnąć i do uczuć, które dają o sobie znać w pełnym kształcie dopiero wtedy, gdy wydaje się, iż już są przeżyte, już minione, już niemożliwe do odtworzenia…

Bohater Myśliwskiego podejmuje rozpaczliwą próbę poznania samego siebie. Uporządkowania na nowo tych fragmentów, wycinków, tych niemożliwie dręczących elementów czasu minionego, jakie dopiero po latach konstytuują jego świadomość w sposób bolesny i tragiczny przecież. Wyznanie, jakie pojawi się po pewnym czasie, swym dramatyzmem podkreśla ból istnienia wynikły z bezradności względem rozsypanych wspomnień. „Żyłem, jak żyłem. Bez poczucia podporządkowania się jakiejkolwiek całości. Kawałkami, fragmentami, strzępkami, częstokroć chwilami, można by rzec, na wyrywki, od przypadku do przypadku, jakbym odpływał, przypływał do siebie, odpływał, przypływał”. Należy znaleźć teraz porządek, wedle którego wszystko się pozlepia. Porządek myśli, jakie dadzą obraz życia w jego najbardziej nieoczekiwanym wymiarze. Wymiarze bezmiaru i wymiarze melancholii. Bo nic tak naprawdę uporządkować się nie da, skoro od porządku, stałości i jakiejkolwiek formy stabilizacji życiowej uciekało się z panicznym lękiem. Co pozostaje? Notes i wspomnienia. Potrzeba znalezienia narzędzia, by to wszystko uporządkować. Może porządek alfabetu, może zasadna kolejność cyfr. Może listy, na które się nie odpowiedziało i które nigdy nie zawierały daty powstania, a może rozmowy, jakie kiedyś się przeprowadziło, ale dopiero teraz rozumie się ich zasadność i cel.

„Ostatnie rozdanie” to filozoficzna opowieść, w którym poznajemy brzemię człowieczeństwa ukryte tam, skąd trudno jest widzieć cokolwiek, bo mrok i rozmyte wspomnienia tym tragiczniej podkreślają, iż bycie tu i teraz nie wynika ze złożoności otaczającego świata. Chodzi o złożoność zdarzeń, dla których trzeba teraz znaleźć czas i przede wszystkim siłę do odkrywania tajemnic kiedyś będących przecież prostymi sprawami. Czy bohater Myśliwskiego cierpi? W pewnym wyraźnym sensie tak. Kiedy rozważa, czego nie udało się uratować w relacjach z bliskimi, a do czego wrócić się już nie da, co pozostawia w ogromnej pustce i samotności, jakiej trzeba nadać sens, by nie rozsypać się jak stary notes spięty gumą, co pękła i bezbronny teraz jak dziecko daje tylko dowód na to, że kruchość życia prędzej czy później będzie prowadzić do rozpadu. Trzeba zatem coś ocalić, czemuś wyjść naprzeciw. Nie tyle wspomnieniom. Sobie samemu zapisanemu gdzieś między tymi adresami ludzi, jakich już nie ma, bo się ich nie pamięta. I tylko w ten sposób można próbować, jedynie próbować poznać samego siebie.

Mężczyzna Myśliwskiego to człowiek właściwości nabytych. Człowiek poszukujący i z trudem przyjmujący to, co odnajdzie w sobie sprzed lat. Jest malarzem, ale imał się wielu zajęć. Sprzedawał antyki, był krawcem. W jego życiu nic nie było na stałe. Wciąż wynajmował mieszkania, wciąż się przemieszczał. Żadnej kobiecie nie dał szansy na to, by pozostać w jego życiu. Nie związał się z nikim, bo źle mu było ze sobą. A przecież miłość była tak blisko. Nie chodzi o miłość matczyną, choć matka wydaje się tu we wspomnieniach jedną z najważniejszych osób zapisanych w pamięci na stałe. To miłość kobiety, która pogrążyła się w rozpaczy, kochając totalnie i na zawsze, a będąc jedynie zapisanymi w listach słowami, na które nigdy nie doczekała się odpowiedzi. Zapiski Marii, które zawsze trafiały pod dobry adres mimo wielu przeprowadzek, to świadectwa daremności oczekiwania i cierpienia, dla którego nie można znaleźć wytłumaczenia, bo pojawiło się nagle, a latami jedynie boleśnie pęczniało. I w sercu tej, co pisała całe życie do kogoś, kto nie odpowiadał i tego, który czytał z uwagą te słowa, a im więcej nich było, w tym większej pustce oraz bezradności pozostawał. Miłość u Myśliwskiego jest zatem tak trudna jak pamiętanie. Wydarzyła się, ale rośnie dopiero w tym, co minione. W tym czasie, w którym wskrzesza się matkę, przyjaciół, mniej lub bardziej nietrafione relacje z ludźmi… i gdy to wszystko nabiera wreszcie znaczenia, które można zrozumieć.

„Ostatnie rozdanie” to opowieść o tym, że być może rodzimy się świadomi zbyt późno. I o tym, że wiele spraw zaprząta naszą uwagę zbyt wcześnie. To dramatyczne świadectwo rozpięcia między tym, co minione a teraźniejszością, jaka istnieć może tylko dzięki temu, co i w jaki sposób wydobędzie się z pamięci. To historia losu minionego, ale nazywanego na nowo. Dramatyczny monolog człowieka, który chciałby poczuć się spełniony. Chciałby odnaleźć siebie w tym, co stracił, a przede wszystkim uporządkować to, co w chaosie i przypadkowości porządkować się nie da. Majestatyczna proza dla wymagającego odbiorcy. Książka, której zbyt szybko się nie przeczyta. Bo nie o jednym, opisywanym z detalami życiu mówi, lecz o życiu w ogóle. Zdecydowanie wydarzenie tej jesieni, ale wejście w opisany świat będzie możliwe chyba tylko dla nielicznych. Niestety.

2013-09-03

"Jakuck. Słownik miejsca" Michał Książek

Wydawca: Czarne

Data wydania: 28 sierpnia 2013

Liczba stron: 248

Oprawa: twarda lakierowana

Cena det: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Język na mrozie

Jakuck. Stolica mroźnej krainy. Miejsce specyficzne, bo będące środkiem, a jednocześnie fragmentem ogromnej przestrzeni mrozu, bieli i zanurzone w  czasie, jaki w zimie płynie odmierzany miesiącami, których nazwy wyrażają tylko liczby; wciąż odliczane w bezkresie mgieł, gdzie kształty nie tyle zamarzają, co zanikają na długi czas. Kiin kuorat, miasto-pępek, centrum lodowatego wszechświata, do którego dostęp mają ci, co potrafią przeżyć na mrozie. Takim, który boli i takim, co nie przychodzi, lecz spada, zagarniając wszystko w silnych kleszczach, które wszelkie przejawy życia redukując do minimum.

Miasto, o którym Szczukin czy Gonczarow wypowiadali się negatywnie. Miejsce, jakie jeszcze w latach pięćdziesiątych minionego stulecia Warłam Szałamow nazywał wielką wsią. Z jednej strony prowincja, z drugiej centrum – życia przede wszystkim. Takiego ekstremalnego, bo narażonego na nieustanny chłód, który przenika nie tylko przez wiele warstw ubrań, ale potrafi także zmrozić umysł i wszelkie zmysły. Oto miejsce, do którego udał się Michał Książek. Śladami Edwarda Piekarskiego i Wacława Sieroszewskiego, którzy urodzeni w tym samym roku (1858), mierzyli się z pięknem i okrucieństwem Jakucji na dwa różne sposoby. Książek podąża swoją drogą. Próbuje zrozumieć Jakuck i Jakucję przede wszystkim przez język. Penetruje nie tylko zakamarki zamarzniętego miasta i okolicznych osad, lecz mowę, w której wyraża się bezkres przestrzeni i ludzki respekt do siły lodowatej natury, w której życie ulega spowolnieniu na wiele długich miesięcy.

Autor nie może się chyba zdecydować na to, jaką drogą podążać po Jakucku. Czy głównie śladem Piekarskiego, który na zesłaniu stworzył słownik języka jakuckiego albo Sieroszewskiego, „Sirki”, co poznawał Jakucję z tej niezbyt chętnej do poznawania przez obcych strony. Czy też może zanurzyć się w żywioł życia w wiecznej zmarzlinie i zaprezentować topografię charakterów, dziwactw, trudności i mentalności ludzi, dla których Jakuck to nie tylko miasto, ale przede wszystkim miejsce, gdzie muszą wspólnie borykać się z mrozem, jaki jest uosobiony i towarzyszy przez większą część roku, nieustannie przypominając o swojej wyższości. Jakkolwiek nie patrzeć na ten reportaż, jego niewątpliwą siłą jest próba mierzenia się z odwiedzanym światem poprzez język. Michał Książek tworzy swój własny słownik jakuckiego, by wyrazić podziw, z jakim mowa walczy z chropowatą i lodowatą rzeczywistością. Nieprzypadkowo duża grupa słów odnosi się do przestrzeni. Synonimy grają ze sobą o to, by na wiele różnych sposobów ukazać pustkę i bezkres. Także wielkość, którą trudno przemierzać i o której język jakucki wyraża się aż trzema rodzajami zaimka „tam”. Jak jest zatem tam, w krainie wiecznych mrozów i w miejscu, gdzie 300 metrów ziemi przez cały rok skute jest lodem? Książek ukazuje pewien paradoks. Tam jest przestrzennie, a jednocześnie wszystko bardzo się zagęszcza. ”Jakucja jest wielka jak pół Australii, ale zimą wszędzie jest ciasno”. Kiedy atakuje mróz, przestrzeń się kurczy i ważne jest tylko to, gdzie można się ogrzać. W każdym możliwym sensie.

Sam Jakuck to miasto specyficzne, gdzie życie toczy się w ciągłym pośpiechu, by zdążyć przez zamarzaniem i wciąż w ruchu, dzięki któremu mróz nie zabije, nie wedrze się do wnętrza, nie skończy i tak ledwie pulsującego życia w oczekiwaniu. Jakuck to miasto ciszy. Słychać modrzewiowy szum, on wydaje się wszechobecny. To miejsce, w którym samotne kobiety szybko mężnieją. Gdzie dzieci popełniają samobójstwa. Gdzie kioski z lodami mimo siekącego mrozu czynne są przez cały rok i gdzie psy, pluskwy i ptaki dzielą przestrzeń życia wraz z człowiekiem, na równi z nim nękane przez temperatury spadające poniżej pięćdziesięciu stopni.

A dodatkowo Jakuck to miejsce ciekawej topografii i interesującej zależności z płynącą nieopodal Leną. Ją mróz także spowalnia, zatrzymuje. Michał Książek stara się oddać powagę i majestat tego zatrzymywania się w zimnie, chociaż nie ma w nim niczego majestatycznego, bo to tylko prawa natury, która w Jakucji tak często upomina się o swoje. Autor swoje zdobywa przede wszystkim poprzez penetrację języka. Zapisuje słowa-klucze, słowa potrzebne do zrozumienia sytuacji, ludzi i miejsc, z jakimi przychodzi mu się spotkać. To reportażysta otwarty na wszelką inność. Nie poświęca uwagi konkretnym ludziom czy też konkretnym problemom. Wyrusza z Jakucka ku okolicznym miejscowościom, nieustannie porównuje, przygląda się, zapisuje nowe słówka i próbuje zrozumieć mentalność Jakutów przez to, w jaki sposób mówią i myślą w swoim języku. Stąd też mamy do czynienia z reportażem lingwistycznym i nie bazującym na tym, co jego autor widzi, lecz przede wszystkim na tym, co i w jaki sposób usłyszy. Tym bardziej, że dźwięków w zamarzniętej Jakucji nie jest wiele. Te, które zostaną wydane, mroźne powietrze niesie hen daleko. My możemy przyjrzeć się tej mowie w bardzo ograniczonym zakresie. W takim jednak, jaki przedstawi autor. Musimy się zdać na niego, bo „Jakuck” stawia nas w prostym zdumieniu i bezradności wobec świata, jakim żądzą lodowate reguły hartujące raz na zawsze.

Myślę, że ta książka to dowód na to, iż żeby zbliżyć się do jakiejś kultury czy społeczności, nie wystarczy poznawanie obyczajów i przyglądanie się codziennemu życiu. Trzeba nie tyle mówić, co na początku słuchać. Pochylać się nad różnorodnością dźwięków i nad tym, w jaki sposób opisują świat. Świat przecież bardzo surowy, w którym często nie ma miejsca na nic innego, tylko na walkę o każdy kolejny dzień wielomiesięcznej zimy. Czytając „Jakuck”, poznamy nie tylko nieznane nam oblicze zimowej pory. Przyjrzymy się światu, który często definiuje język. Tylko jemu można zaufać, gdy przy siarczystych mrozach nad światem zapada mgła i szczelnie zasłania świat, który wielki przecież, maleje i gaśnie. Tam jednak wciąż toczy się życie i o tym życiu można barwnie opowiadać. Bez względu na to, że obecna na co dzień w Jakucji jest przede wszystkim biel.