2013-11-29

"Zaćmienie" Agnieszka Wolny-Hamkało

Wydawca: Czarne

Data wydania: 7 listopada 2013

Liczba stron: 200

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det: 34,90 zł

Tytuł recenzji: Między życiem a literaturą

Takie książki jak „Zaćmienie” zmuszają do refleksji nad tym, gdzie w literaturze przebiega granica między absurdem, komizmem, ironią a śmiertelną powagą. Myśli się o tym, bo Agnieszka Wolny-Hamkało najwidoczniej postanowiła te granice zatrzeć. Co więcej, opowiedzieć swoją historię w taki sposób, żeby zwieść i tych, co widzą w niej wyraźne igraszki z rzeczywistymi ludźmi, których autorka zna, i tych także, którzy szukają na kartkach „Zaćmienia” wyjaśnienia wszystkich dziwnych, ekscentrycznych, nieprawdopodobnych zdarzeń. Bo w świecie iluzji mówi się o prawdzie, a każda prawda ma więcej niż jedną definicję. Poza tym otrzymujemy przede wszystkim efekt doskonałej zabawy z różnymi konwencjami pisania, by o tym pisaniu całkiem na serio powiedzieć parę strasznych rzeczy.

Strasznie jest już od samego początku, kiedy poznajemy Ewę Skalską, byłą policjantkę, która obecnie jako agentka Świętej Trójcy Wydawniczej, braci Casado, przemierza ulice Gdańska, by odnaleźć historię do wykorzystania i opisania. Obserwujemy targ – produkty, sprzedających. Wszystko w konwencji „multikulti”; sprzeda się to, co oryginalnie zapakowane i sprzeda ten, co wygląda ekscentrycznie. Nieważne jest, czy wygląd ma coś znaczyć, z czymś się łączyć, a może łączyć się w katastroficznym tyglu bylejakości. I taka może być literatura, którą się wydaje. Jest w niej dosłownie wszystko, ale to wywar, który jest niesmaczny. Ewa podjęła się roli tej, która do gotowania owego wywaru znacząco się przykłada. Ma odszukiwać takie historie, które sprzeda się z zyskiem. Wyraźne, choć naznaczone zwykle traumą, szaleństwem jakimś, dziwactwem niezgłębionym i frustracją, bólem, czasami wstydem. W świecie wydawniczego multikulti Ewa ma szukać historii „(…) wystarczająco bezbożnych, żeby kogoś zająć, wystarczająco strasznych i fascynujących, żeby czytelnik nie mógł bez nich żyć”. Spotykając dziwnych, sennych, smutnych rozmówców, odbiera im cząstkę życia, by przekuć to na story do sprzedania i wdzierać się wciąż gdzieś między życie a literaturę. Tam, dokąd nawet pisarze nie są w stanie się wedrzeć.

Bohaterka „Zaćmienia” wchodzi w intymne relacje z mężczyznami. Kategoria męskości u Wolny-Hamkało jest bardzo niejednoznaczna, bo więcej skrytych tajemnic w portretowanych bohaterach niż jakiejkolwiek rzetelnej wiedzy o ich życiu i o tym, dlaczego stali się tacy, jacy są. Jest Włodek, rzeźbiarz w bursztynie, zamykający weń całe ludzkie życie, którego mikropanoramę pokazuje Ewie, opowiadając o dramacie traconych przez żonę dzieci. Jest Radek, redaktor telewizyjny, samotnik i piroman, który nie zna swego miejsca. Jest antropolog Paweł, który opowie o pewnej siedemnastowiecznej grze i zabierze Ewę do Jawornika, gdzie być może wydawca otrzyma świetny materiał na wampir story. Jest także Tofik, znany pisarz, ekscentryczny seksista, który kusi, bo jest bezpośredni, namiętny, wulgarny i nieprzyzwoicie skupiony na sobie. Mamy kilka innych męskich postaci; dziwaków, frustratów, ekscentryków, opowiadaczy skupionych na sobie i kuszących Ewę tym, co w ich opowieściach niejednoznaczne. Wszyscy mężczyźni otwierają się przy Skalskiej niczym zbłąkane koty pragnące miłości i odrobiny zainteresowania. Pojawiają się znikąd i są efemeryczni w tym sensie, że istnieją – poza Tofikiem – tylko wtedy, kiedy świadomość Ewy podąża za tym, co opowiadają. Dokąd podąża ona sama? Ku zaćmieniu. To rzeczywiste ma mieć miejsce za dwa tygodnie i wywołuje apokaliptyczną atmosferę oczekiwania. Ewa podąża w głąb opowieści innych, ale zakotwiczona jest przede wszystkim w świecie, w którym dramatem jest fakt, iż – jak stwierdza - „wszyscy jesteśmy unieruchomieni w kalekich tożsamościach”.

Tożsamość Ewy nie jest przekonująca. Od razu widać, że to pewien literacki konstrukt; narzędzie poznawania świata nierzeczywistego, który o tę rzeczywistość ociera się w wieloznaczny sposób. Autorka wydaje się drwić z jasnego i klarownego sposobu opowiadania prawdy o człowieku poprzez to, co przeżył i czego doznał. Spisuje życiowe historie niespełnienia, a jej osobiste niespełnienie kryje się gdzieś między stwierdzeniem, iż przedwcześnie osiwiała a sygnalizowaniem miłości niespełnionej, której źródło znalazło szczęście w ikonie, nie żywej kobiecie. Ewa Skalska w swej nowej roli staje się medium między życiem a literaturą. Udowadnia związki jednego i drugiego, kwestionując je subtelnie za pomocą ironii, specyficznego humoru i dwuznaczności. Kobieta, która nie jest z krwi i kości, chce tę krew i te kości pokazać w literaturze. Bo każda opowieść w czymś jest osadzona. Każdą można sprzedać, jeśli będzie tylko wystarczająco ekscentryczna. A taka historia nocy spędzonej w towarzystwie Arnolda Szchwarzeneggera, który wyznaje, że jest poetą lirycznym i Żydem, to już ekstrakt doskonały do tego, by położyć go na wydawniczej tacy do schrupania.

Podoba mi się w „Zaćmieniu” to, że ta książka nigdzie się nie spieszy. Podążamy śladami Ewy bez specjalnego planu, celu, bez świadomości przemierzanej drogi. Jesteśmy w kilku polskich miastach, ruch jest odczuwalny od początku do końca. To jednak taki ruch do wewnątrz; zakończenie zmienia pewnie sposób patrzenia na to, w czym uczestniczyliśmy, ale jednocześnie nigdzie nie jesteśmy zaciągani na siłę. Nawet wtedy, kiedy zanurzamy się w smutne opowieści, w absurdalne narracje, w zaskakująco wieloznaczne historie bez początku i bez końca. Agnieszka Wolny-Hamkało oprowadza nas po świecie, który ledwie zarysowała; to są takie kontury do wypełnienia – przez wyobraźnię przede wszystkim. „Zaćmienie” jest książką, która igra sobie sama ze sobą. Próbuje ogarnąć wszechobecny chaos, w którym ma się kryć treść. Poznawane historie to jednocześnie próby zgłębienia świata w jego trudnym do opisania wymiarze. Śmiesznie jest, tragicznie chwilami, komediowo i sardonicznie odrobinę; to jest świat opowieści, w którym łapiemy między nimi oddech tylko po to, by pomyśleć o tym, co czytamy – literatura to czy przemyślana gra?

To książka o mocy języka i o jego niemocy, kiedy nie sposób wyrazić się naprawdę. O grach słownych, semantyce niejednoznaczności i o byciu gdzieś pomiędzy – tego, co jest fikcją a fikcją, dzięki której próbujemy nazywać prawdę. Warto, bo tak lekko i tak zastanawiająco zarazem niewielu dzisiaj pisze.

2013-11-26

"Formacja trójkąta" Mariusz Zielke

Wydawca: Czarna Owca

Data wydania: 22 października 2013

Liczba stron: 402

Oprawa: miękka lakierowana

Cena det: 34,90 zł

Tytuł recenzji: Patologie

Polska aferami stoi. Układami, kombinacjami, malwersacjami obrzydliwymi i kunktatorstwem paskudnym. W Polsce już media wydają wyroki, daleko im do niezawisłości. Tutaj robi się kariery kosztem innych, a hipokryci używają pięknych słów, by ukryć swoje łajdactwa. Tak, pewnie tak jest. Nie znam się. Może to pasywne i niewłaściwe, a może jedyne słuszne, ale odciąłem się od tego. Nie śledzę, nie analizuję, nie zajmuję się, nie wpędzam w dodatkowe frustracje. Po prostu się nie znam. Znam się za to trochę na literaturze i uważam, że „Formacja trójkąta”, sensacyjny thriller tonący w wymienionych wyżej podłościach, to pozycja warta uwagi. Podziwiam autora za to, że od lat konsekwentnie nurza się w bagnie, jakie wielu omija, bo tak bezpiecznie i pewnie odczytałem tę powieść nie tak, jak powinienem, bo nie zamierzam rozgryzać, ile jest prawdy w fikcji i fikcji w prawdzie. Zamierzam napisać o tym, co w tej książce ważne, bo jest po prostu świetnie napisana.

Bartek Milik jest warszawskim dziennikarzem bez etatu, czyli takim jak większość. Nie udało mu się zdobyć dyplomu, ale miał szczęście, bo zaczepił się jako łoś od boczków w jednej z ważnych stołecznych gazet. Kiedy wielka afera wypycha jego materiał z pierwszej strony, Milik złości się i frustruje. Szybko zorientuje się, iż to, co się stało, będzie doskonałym pretekstem, by wykazać się wreszcie jako dziennikarz szybki, bezkompromisowy i odważny. Bo Bartek jest w gruncie rzeczy tchórzem; od lat nosi w sobie obraz wymagającego ojca, który z niczego nie był zadowolony i wciąż w strachu próbuje mu udowodnić, że jest coś wart. W trakcie dalszych zdarzeń Milik będzie walczył nie tylko z traumą wspomnienia o ojcu, ale ze swym tchórzostwem, zachowawczością, ze swoją niemocą, którą uda mu się przekuć w siłę. Siłę do walki z układami i tajemnicami, jakie wydają się nie do ruszenia. Zwłaszcza po tym, co się stało.

A co się dzieje? Zostaje zamordowany prezes polskiej giełdy. Witold Sworowski był człowiekiem, jaki nie znał strachu, szybko i słusznie podejmował decyzje, szanował ludzi i wymagał od nich wiele. Za tym stoi dość wiele niejednoznaczności, bo denat nie tylko wchodził w różne podejrzane sojusze tam, gdzie nie powinien, ale także nawiązywał liczne romanse i w związku z tym jedna z jego kochanek okazuje się idealnym kozłem ofiarnym, bo to ją można wrobić w morderstwo. Sprawie przyglądają się media - wciąż niepewne tego, w jaki sposób spekulować nad tą tajemniczą śmiercią. Bartek wpada na kilka niewygodnych dla pracodawcy tropów. Na jego drodze stanie agentka ABW, Marta, doświadczona zawodowo i życiowo dużo bardziej niż rozmyty i niepewny swej wartości Bartek, który nie jest w stanie rozstać się z dziewczyną, wiedząc o jej jawnych już zdradach.

Marta jest bardzo wyrazista. Opanowana. Doskonale znająca się na rzeczy. Ćwiczy aikido i powala mężczyzn na łopatki. Wierzy, że działa zawsze w słusznej sprawie. Znajduje hipotezę o śmierci Sworowskiego, za którą ktoś jest gotów ją zabić. Odwiedza ministra skarbu Szarawarskiego tonącego w brudnych gangsterskich interesach i po rozmowie z tym miałkim politykiem-dyletantem stanie do walki o własne życie. Rozpocznie się polowanie na Martę, która zrozumiała za dużo. Trup słać się będzie gęsto i spektakularnie. Do akcji włączy się także przyjaciel Bartka, narwany i nieszczęśliwie zakochany policjant Greg, a całą trójkę z czasem połączy wspólna sprawa, czyli rozwiązanie wieloaspektowej zagadki śmierci prezesa giełdy, w którą wydaje się być zamieszana także rosyjska mafia.

Jeśli rozpatrywać „Formację trójkąta” w kategoriach zmyślnie skonstruowanej powieści akcji, można naturalnie załatwić sprawę jej interpretacji znienawidzonym przeze mnie określeniem „wciągająca” i innymi podobnymi przymiotnikami. Można, ale autorowi nie chodziło tylko o to, by ktoś przez tę barwną powieść sensacyjną po prostu się prześlizgnął. „Lubimy się bać, ale nie chcemy, by powód strachu dotyczył nas samych”. Ta myśl świetnie obrazuje wszystkich tych, którzy do powieści Zielkego siądą nastawieni na emocje i szaleńcze zwroty akcji. Wszystko otrzymają, ale co poza tym?

Poza tym jest to gorzka rozprawa z polskością i ze wszystkim, co w niej patologiczne, wynaturzone latami; doprowadzone do absurdów, jakie nikogo już nie dziwią, bo każdy uznał je za oczywisty przejaw Polski po kapitalistycznej transformacji. W powieści toczy się dyskusja o tym, czy o wszystkich nieprawidłowościach, chorych układach i sankcjonowaniu niesprawiedliwości należy mówić w kategoriach TEGO czy NASZEGO kraju. Całe zło przedstawione w „Formacji trójkąta” nie jest tym złem, któremu można się przyglądać i które najlepiej zmilczeć. To jest nasze zło, nasza chora polskość i nasza obojętność, która prowadzi do tego, że patologia staje się normą. Bo choćbym nie wiem jak bardzo odciął się od wszystkiego, co wymieniłem na wstępie, nie oznacza to, iż zobojętniałem. Dlatego Zielke dociera do mnie tak wyraźnie. Dlatego cieszę się, że takie powieści znajdują wydawców i czytelników.

Świat w „Formacji trójkąta” jest światem fałszu. Media, w założeniu mające być bastionem niezależności i prawdy, podporządkowują się układom w zamian za korzyści finansowe. Świat wielkiej polityki jest światem zależności, o jakie nawet trudno byłoby posądzać tych, co bronią bastionów rzekomej uczciwości. Aferzyści, kombinatorzy i ludzie po prostu mali budują rzeczywistość, w której trudno cokolwiek zmienić. Skażone są sądy, służby porządkowe. Trudno jest walczyć z tymi wszystkimi wynaturzeniami tak, jak z samym sobą i swoimi słabościami. Bo nie ma u Zielkego bohaterów idealnie doskonałych, jest za to wiele sytuacji problematycznych i zmuszających do zastanowienia nad tym, jak bardzo są skomplikowane. Jest mowa o bezradności, braku profesjonalizmu, o ludziach podatnych na wpływy i o szeroko rozumianych oszustwach. To smutny i przykry świat. Nie żyjemy w takim na co dzień, chciałoby się wierzyć. Możemy mieć świadomość tego zła, ale nie wnikamy w jego istotę. Mariusz Zielke pokazuje Polskę w stanie krytycznym, gdzie sama sobie chce wyłączyć respirator, nadal mimo wszystko trzymający ją przy tym, co nazywamy po prostu normalnym, praworządnym życiem. Pokazuje, iż można się przeciwstawić. Nie tylko po to, by być bohaterem mediów, o czym marzy Bartek Milik, a co jest przecież oczywistą ironiczną grą autora z czytelnikiem. Bohaterami dzisiejszych czasów w Polsce mogą być ludzie niezależni – bez względu na to, jakie stanowiska piastują, czym się zajmują. Niezależność wymaga wyrzeczeń i nie jest prosta. W „Formacji trójkąta” prawie wszystkich przegranych łączy to, że się z nią pożegnali. Nam pozostaje wierzyć, że taki świat nie może być wieczny.

W tak zaangażowany sposób jak Mariusz Zielke o polskich bolączkach i wstydzie niewielu potrafi pisać. Zawsze coś można zmienić. Cokolwiek. Zabójcza jest obojętność. Ona zabija bardziej niż wszyscy obładowani najlepszym sprzętem kilerzy na kartach tej ociekającej krwią winnych i niewinnych książki o braku przyzwoitości po prostu.

2013-11-24

"Szczęśliwa ziemia" Łukasz Orbitowski

Wydawca: Sine Qua Non

Data wydania: 6 listopada 2013

Liczba stron: 382

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Życzenia i dramaty

O nowej powieści Łukasza Orbitowskiego możemy przeczytać na okładce, że jest wielka i wspaniała. Te eufemizmy Szczepana Twardocha na pewno przyciągną doń czytelników, ale wielu z nich może doznać zaskoczenia. Znający dotychczasową stylistykę, w jakiej poruszał się autor "Widm", będą utyskiwać na zbyt rozbudowaną warstwę realistyczną powieści. Ci zaś, którzy liczą na odmianę, będą zmuszeni nadal mierzyć się z poetyką horroru, jaka tutaj sygnalizowana jest dosyć dyskretnie, ale niewątpliwie odciska swe piętno nad każdym z dwunastu rozdziałów. Rozdziałów książki – moim zdaniem – nadmiernie przepełnionej fatalizmem i odrobinę przekombinowanej. Seria zabiegów łączących przeszłość z przyszłością wraz z naznaczeniem całego czasu pewną tajemniczą legendą z jednej strony nie wydaje się w swej mnogości uzasadniona, z drugiej natomiast bardzo utrudnia percepcję powieści, którą czyta się dość powoli, bo zmusza do wytężonej uwagi, ale ostatecznie to wszystko, co tę uwagę przykuwało, okazuje się nie do końca ze sobą grające.

Nic to, jestem zadowolony z lektury, choć to pewnie jedna z mroczniejszych opowieści tej jesieni i tak przygnębiającymi książkami nie powinniśmy się raczyć o tej porze roku. Podziwiam umiejętność budowania misternej konstrukcji na granicy świata realnego i fantastycznego, zmyślne operowanie tropami wciąż gubiącymi czytelnika, odniesieniami do kilku różnych od siebie tradycji literackich i klamrę kompozycyjną, dzięki której jesteśmy świadomie wprowadzeni, ale i wyprowadzeni z tego dusznego świata tajemnic, niespełnienia, gorzkich rozczarowań i samotniczego cierpienia. Bo chociaż jest to historia piątki przyjaciół z prowincjonalnego Rykusmyku, mamy w „Szczęśliwej ziemi” opowieść o doświadczaniu bólu istnienia i bólu rozczarowań życiem każdego z osobna, bez żadnej więzi, bez żadnego pokrewieństwa, bez najmniejszej nawet możliwości wsparcia w innym człowieku, kiedy życiowe dramaty czynią egzystencję co najmniej nieznośną. Jedna z kobiet w powieści, duńska imigrantka z Grecji, z całą stanowczością podkreśla, iż nie ma już recepty na stały związek, bo żyjemy w czasach, w jakich coraz mniej ludzi wędruje przez życie wspólnie. Wspólnie pięciu przyjaciół z Rykusmyku przeżyło w zamkowych ruinach pewne mroczne doświadczenie. Naznaczy ich ono na całe życie. Ale kazać będzie także mierzyć się z konsekwencjami, tego co wydarzyło się w tej ciemnej przestrzeni, samodzielnie i bez jakiegokolwiek oparcia. Bo cierpienie w żaden sposób nie uwzniośla. U Orbitowskiego cierpienie jest konsekwencją nieprzemyślanych życzeń, ale także istotą mrocznej historii o dwóch braciach, którzy ukryli w ruinach zamku sekret ujawniający się dla dorastających bohaterów „Szczęśliwej ziemi” na kilka różnych, makabrycznych sposobów.

Sedes, Trombek, Sikorka, DJ Krzywda i Blekota dorastają w miejscu, w którym toczą się tylko pozory życia. To taki życiowy margines. Miasto iluzji i miasto niespełnienia. Nie sposób żyć w nim bez marzeń. Nie sposób nie mieć życzeń, jakie los mógłby spełnić. W zakończeniu książki czytamy zdanie, które cała piątka mogłaby wyrazić już na początku. „Chcemy rzeczy, które są dla innych zwyczajne i dla nas też mogłyby być. Ale nie są”. Łukasz Orbitowski wtłoczy swoich bohaterów w sytuację krańcową – rozczarowanie, rozgoryczenie i brak perspektyw idą w parze ze zdecydowaniem, by cokolwiek zmienić. Bo tak jak żyją, żyć się nie da. Trzeba podjąć ryzyko, coś poświęcić, czemuś się sprzeniewierzyć, ale także i czemuś zaufać; w Rykusmyku czeka tylko stagnacja, prawdziwe życie jest gdzie indziej. To życie, w którym trzeba będzie na siebie wziąć brzemię wyrażonych życzeń, które spełniają się w najgorszy z możliwych sposobów.

Sedes to Szymek. On jako jedyny decyduje się na pozostanie w Rykusmyku. Podejmuje także decyzję o tym, by pojąć za żonę miejscowe dziwadło, Teklę, naznaczoną tak jak on sam, bo tak jak Szymek słyszącą groźny skrzek w głowie. Ich małżeństwo to dramatyczna walka o normalność, którą toczą niby razem, ale tak naprawdę każde na własną rękę. Kiedy Tekla wydaje się być uzdrowiona i mroczne głosy od niech odchodzą, pożegna się także z życiem, a pozostawiony sam sobie Szymek będzie mierzyć się z zagadką przeszłości jej matki i z tajemniczą książką, z której usunięto rozdział opisujący tytułową ziemię w Rykusmyku.

Dramatyczne będą losy wszystkich młodzieńców, którzy przeżyją spotkanie z przerażającym bykiem w podziemiach zamku, gdzie udali się, nieświadomi jeszcze tego, że ta wizyta zmieni ich życie. Każdy dozna odosobnienia w swym bólu. Będzie miłość niespełniona, bogactwo przeklęte, będzie też dramat rodziny skazanej na rozpad i przede wszystkim dramat życia, w którym każdy, dosłownie każdy, zostanie naznaczony cierpieniem i gorzkim rozczarowaniem, gdy zaplanowane życie odbiegnie od tego, co sobie założono. W losach przyjaciół z Rykusmyku doświadczeniem najbardziej bolesnym będzie doświadczenie obcości. Ci, co wyjechali, wydają się być dużo bardziej szczęśliwi niż Szymek, który pozostał na miejscu i biernie wpasował się w prowincjonalny klimat życia na niby, przyjmując stanowisko nocnego stróża zamczyska, jakie na zawsze naznaczyło losy wszystkich w miasteczku. Orbitowski portretuje wzajemne relacje międzyludzkie jako gorzkie doświadczanie siebie w relacjach toksycznych, trudnych, będących jednocześnie szczęściem i przekleństwem, ale nade wszystko relacjach bycia obok siebie, bez możliwości zaznania bliskości, która zrodzić może miłość i przywiązanie.

W przypadku męskich postaci dużo bardziej ciekawsze mogą się wydać te z drugiego planu. Prowincjonalny bandyta Wilczur i policjant Krończak zostają naznaczeni fatalizmem zamkowych podziemi równie silnie, co młodzi przyjaciele, dla których tam zaczyna się piekło ich dalszego istnienia. Jeden z nich wydaje się wybawiać z piekła życia, ale czy na pewno? Mężczyźni Orbitowskiego w swym cierpieniu są wyraźniejsi o tyle, że zwykle konfrontują je z labilnymi emocjonalnie kobietami. Obsesje i neurozy Greczynki Mai, przebudzonej do życia jak w transie Tekli, poszukującej szczęścia żony jednego z przyjaciół… Wzajemne relacje między rzekomo bliskimi ludźmi są w „Szczęśliwej ziemi” nie tyle opresyjne, co przede wszystkim naznaczone stygmatem nieumiejętności wyrażenia swego bólu; tego bólu, co oddala i czyni życie piekłem. Duszna atmosfera tej książki to wynik przede wszystkim opisu tych relacji; Łukasz Orbitowski z chirurgiczną wręcz precyzją bada każdą rysę, każde pęknięcie w związkach damsko-męskich i w związkach żywych z umarłymi, bo świat pośmiertny też jest przecież obecny w tej niepokojącej prozie.

„Szczęśliwa ziemia” to opowieść o życiu w drodze i o poszukiwaniach tego, czego nie można odnaleźć. Barwne panoramy miast, gdzie rozgrywają się zdarzenia, kontrastują z jednolitym mrokiem przestrzeni, w jakiej piątka przyjaciół bierze udział w danse macabre naznaczającym nie tylko ich samych nieszczęściem narodzenia się na ziemi, która kiedyś mogła być szczęśliwa, ale taką się nie stała. Byłaby to książka naprawdę bardzo dobra, gdyby nie dusiła w sobie tak okrutnie. Nagromadzenie środków wyrazu, by przedstawić grozę życia, jest nadmierne i po prostu męczy. Dlatego nadal uważam „Widma” za najlepsze dokonanie Orbitowskiego, a tę książkę polecam tym, którzy chcą się zmierzyć nie tyle z mrocznym obrazowaniem, co z ciemnymi stronami być może samych siebie i z prozą potrafiącą sprowadzić do parteru wymęczonego do cna czytelnika.

2013-11-21

"Nie ma ekspresów przy żółtych drogach" Andrzej Stasiuk

Wydawca: Czarne

Data wydania: 8 października 2013

Liczba stron: 174

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det: 34,90 zł

Tytuł recenzji: Z głębi własnego życia…

Postanowiłem napisać o tej książce lekko, ale i z zadumą. Tak chyba pisało się te teksty Andrzejowi Stasiukowi, bo przecież wydają się wypływać z niego bez większego wysiłku, ale ta lekkość jest efektem wcześniejszych obserwacji, bardzo uważnych i bardzo starannych; z nich wynikają wnioski, życiowe przemyślenia, z nich tworzy sobie autor swoisty pomnik pamięci – dla samego siebie przede wszystkim, ale i dla tych, co chcą pamiętać.

W jednym z felietonów możemy przeczytać o tym, jak zmienia się polskie targowisko. Autor wskazuje, iż z dramatu wiecznego niedoboru innej, zapominanej zbyt szybko epoki, zrodził się dramat nadmiaru. Nie wiem, co jest trudniejsze do zniesienia. Ja tę refleksję przeniosę na inną sferę, nie miejsce zakupów podróbek z podróbek, tandety i taniochy. Nie znoszę nadmiaru środków przekazu i cieszę się, że takie książki jak ta czy "Blogotony" Ingi Iwasiów ukazują się na rynku. Bo teraz – jak w przypadku wspomnianej intelektualistki – mam tego Stasiuka prawdziwego, ważnego, osobnego i zadumanego nad życiem w jednej książce; nie przeczytałbym pewnie tych tekstów rozsypanych w medialnym nadmiarze. A mam je teraz, myślę o nich i cieszę się, że „Nie ma ekspresów przy żółtych drogach” pozwala się… mieć, czytać i chyba rozumieć świadomie.

Zapewne najważniejszym wyzwaniem każdego interpretatora tej pozycji będzie szukanie wspólnego mianownika dla wszystkich ponad czterdziestu tekstów. W moim odczuciu nie ma takowego. Można to podpiąć pod znany już powszechnie model interpretacyjny Stasiukowego pisania opartego na podróżowaniu i doświadczaniu drogi w wielu możliwych wymiarach. Tak, będzie tutaj podróżowanie – takie w głąb siebie przede wszystkim. O drogach też należałoby wspomnieć, skoro są w tytule. Mnie jednak intryguje coś innego. Przecież tym, co spaja ten zbiór jest przede wszystkim osobowość jego autora. Ona teraz ujawnia się świadomie, ale dostajemy kilka wyraźnych sygnałów o tym, jak się kształtowała. Bo bycie takim, jakim jest teraz, to przecież cały bagaż doświadczeń, z którego na pisarskiej drodze Stasiuk tworzył własną filozofię rozumienia świata. Jakkolwiek te konkluzje wydawać by się mogły truizmami, odczytywanie książki przez pryzmat czasu minionego jest bardzo istotne. Bo wszystko, co autor widzi i wszystko, co go zmusza do refleksji, jest zasadzone w czasie minionym. Tam, gdzie nie chce się już sięgać. Stasiuk opisuje wizytę w rumuńskiej wsi, gdzie dorastała do życia w piekle Herta Müller. Pisze o jej anachronizmie niepoddawania się modzie na amnezję. Tej modzie, jakiej poddał się świat, który z uwagą Andrzej Stasiuk podgląda. Świat prowincjonalny i świat Wschodu, bo wiemy nie od dziś, że to on jest autorskim imago mundi.

Intensywne życie toczy się na wschodzie Polski. Intensywności autor szuka wśród ukraińskich bezkresów, brutalnie zanieczyszczonych socrealistycznymi miastami z betonu, które i nasz polski krajobraz brudzą. Symbolem tego kraju staje się droga 816 ze wszystkim, co kiedyś patrzyło na historię i teraz nie może nadziwić się jej absurdom. Jakże w swej dzikości różna jest od trasy wiodącej ku Zakopanemu, najbrzydszemu zdaniem autora miastu w Polsce. Bo choć zżyma się na tę polską przydrożną bylejakość, na te atakujące zewsząd kolorowe płachty, z niejaką serdecznością ocenia bylejakość polskiego pejzażu i polskiego budownictwa. W szarej Polsce komunistycznej brakło kolorów. Dorwaliśmy się do nich jak małpa do pędzla i mamy to, co mamy. Po biedzie w przypadkowości i krzykliwości szukamy naszej architektonicznej tożsamości… Brzydki kraj, ale w swej brzydocie bezkompromisowy, wciąż walczący o sposób wyrazu po swojemu. Kiedy się na to napatrzy, można już tylko skryć się w Beskidzie Niskim. Obserwować świat przyrody – walkę rysia z psami, obojętność baranów na osobnika ze stada, którego zagryzł wilk czy chmarę ptaków żyjących na przekór zimie i dającym namiastkę prawdziwej witalności tam, gdzie siły witalne zasypiają. Odkrywać siebie w nienazwanej harmonii z tym, co jednak mimo wszystko zachowuje porządek.

„Nie ma ekspresów przy żółtych drogach” to książka między innymi o tym, że sensem naszej egzystencji jest wędrowanie i opowiadanie o swoich doświadczeniach. Stasiuk wielbi peryferie w szerokim rozumieniu tego słowa, bo tylko tam ostały się wyraźne, niezatarte ślady, dzięki którym można poznać przeszłość, tak naprawdę i z całą uwagą. Jego Beskid Niski wydaje się być królestwem tropów, na jakie nikt nie chce natrafiać. Autor je odnajduje, rozmyśla nad nimi. Zabiera swoją pamięć i tożsamość do dalekich Chin, w rejon Zabajkala, do betonowego monstrum w środku bezkresnego stepu, czyli do Ułan Bator, którego temperaturę powietrza Stasiuk obsesyjnie sprawdza w necie tak, jak zdarza mu się obsesyjnie wracać do starych filmów, w których za każdym razem widzi coś nowego.

Będzie też o pogodzie, która jest tematem dyżurnym naszego codziennego pustosłowia. Tutaj inaczej – w pogodzie tkwi filozofia. Zmienność pór roku, które nigdy nie przychodzą na czas i w czas nie odchodzą, czyni z nas, Słowian, ofiary aberracji, jaka nie pozwala być spokojnym. Z drugiej strony w tej zmienności jest jakaś magia, a jesienią najlepiej jest obserwować prawdziwe życie. Stasiuk wydaje się obserwatorem tych form życia, jakie toczą się wbrew wszystkiemu. To taka siła, która pojawia się znikąd i której fenomenu nie da się zgłębić. Warto podumać z autorem nad znaczeniem pojęcia „apokalipsa” i pomyśleć o tym, jak wiele odrodzi się po zniszczeniu, jak wiele domaga się ponownego nazywania.

Będzie też o współczesnym koczownictwie, o tęsknocie za czasami, które nie dyskryminowały palaczy, o znaczeniu oberka, o licheńskim edenie, o muzyce rockowej i o szeroko rozumianej fascynacji dzikim. Książka wyrosła z obserwacji świata albańskiego, niemieckiego, mongolskiego czy amerykańskiego. Książka jednak bardzo polska, bardzo swojska, mocno anachroniczna i znakomicie mówiąca o tym, co to znaczy odezwać się z głębi własnego życia.

Przeczytałem, przemyślałem, polecam. Jakieś kompulsywne odruchy wzbudza we mnie ta pozycja. Jakoś nie skończyła się z ostatnią stroną. Kończę pisanie o niej. Jest wieczór. W Ułan Bator -17 stopni i wiatr, temperatura odczuwalna -24. Do następnego spotkania z autorem.

2013-11-19

"Dzieci naszej dzielnicy" Nadżib Mahfuz

Wydawca: Smak Słowa

Data wydania: 4 listopada 2013

Liczba stron: 560

Tłumacz: Izabela Szybilska-Fiedorowicz

Oprawa: miękka

Cena det: 49,90 zł

Tytuł recenzji: Prorocy przegrywają…

Polski czytelnik kilkadziesiąt lat musiał poczekać, by poznać tę opowieść Nadżiba Mahfuza. „Dzieci naszej dzielnicy” nie straciły na swej aktualności. Ba, nigdy nie stracą. To taka historia, którą można będzie opowiadać wciąż na nowo, bo traktuje o odwiecznych pragnieniach ludzi, o ich udrękach i o wierze w to, że transcendencja zmieni kształt prozy życia; tego życia, którego nie da się znieść bez wiary, iż cierpienia i niesprawiedliwość mają jakiś ukryty cel, nie są dziełem przypadku, nie pochodzą z nas samych i to z naszym odejściem również się skończą… Alegoryczność tej rzekomo najważniejszej w bogatym dorobku Mahfuza książki jest nie tyle czytelna, co boleśnie dotykająca wszędzie tam, gdzie istoty śmiertelne łudzą się, iż gdzieś w nieśmiertelności i boskości zapisane są prawa, jakich nie są w stanie odczytać i się nimi posłużyć.

„Dzieci naszej dzielnicy” to świadectwo powtarzalności dziejów, dowód ludzkich słabości i ignorancji, historia o wędrówce we mgle oraz wybiórczym jedynie smakowaniu życia, którego sensu się nie rozumie. Mahfuz opowiada o prorokach, którzy głosili prawdę i ginęli w nieprawości. Snuje historię tych, co chcieli ludzkości wskazać dobrą drogę ku przyszłości, a pożegnali się z nadziejami swoimi i tych, których chcieli nimi obdarować. Nade wszystko jednak jest to historia o niegodziwości wynikłej z poddania się instynktom; o braku pewności wiary w siebie, o świecie bezprawia drwiącego z boskich praw i o poszukiwaniu ukojenia bólu egzystencji oraz o prawdziwym szczęściu, które będzie możliwe tylko wtedy, kiedy wszyscy go zaznają.

Niejaki Al-Dżabalawi wybudował wspaniałą Posiadłość, w której zamknął się przed światem. Zanim odizolował się od niego, był futuwwą, chuliganem o dobrym sercu i słabości do biednych. Autor "Pensjonatu Miramar" swą opowieść rozpoczyna od momentu, w którym Al-Dżabalawi podejmuje decyzję o nadaniu znaczących praw nie najstarszemu, a najmłodszemu z pięciu synów, Adhamowi. Rozpoczyna się historia uczciwego, łagodnego i delikatnego człowieka, jaki uległ złym namowom i zapragnął poznać zapisaną w księdze ojca historię. Wyrzucony z posiadłości cierpi wespół z najstarszym z synów, Idrisem. Adham cierpi pokornie, Idris jest pełen złości. Agresja i impulsywność zderzają się z pokorą i opanowaniem. A jednak cierpią obaj! Dodatkowo Adham zazna jeszcze jednej krzywdy, kiedy jego potomkowie skonfliktują się i dojdzie do tragedii. Adham będzie wspominał chwile szczęścia w zamkniętym ogrodzie i z fletem; po opuszczeniu posiadłości nie zazna go już nigdy, ale nigdy też nie zakwestionuje decyzji surowego ojca.

Tymczasem mijają lata i pojawia się Dżabal – syn Efendiego i Hudy. Dzielnica, nad którą dominuje Posiadłość, w jakiej izoluje się Al-Dżabalawi, to miejsce zła, bezprawia i niedostatku. Nikt nie jest tam pokorny wobec losu jak Adham, choć wielu go wspomina. Dżabal – z piętnem zabójcy mimo woli – postanawia przywrócić dzielnicy spokój i sprawiedliwość. Ucieka, by powrócić i stanąć do walki ze złem. Wybawia swoich ludzi z przemocy i upadku, ale jego sprawiedliwość zdobywana jest przy użyciu siły. Widzimy naród wybrany, do którego zwraca się ktoś z innego narodu, jakiemu też jest źle i też pragnie wybawienia. Mahfuz pokazuje bezradność wobec faktu, iż uratować można tylko pewną grupę ludzi; inna wciąż będzie cierpieć i tylko nieświadomość tego może dać satysfakcję, kiedy zwycięża sprawiedliwość.

Dzielnica nie zaznaje jej na długo. Pamięć o dzielnym Dżabalu pozostaje, ale ludzie wciąż są tacy sami. Sterroryzowany przez futuwwów świat przyjmuje do siebie Abdę i Szafi’ego; powracają po latach do swojej ojczyzny z dwudziestoletnim synem, którego łagodność i delikatność nie przystają do okrucieństwa miejsca, w jakim ma zamieszkać. Rifa’a widzi, że przegrano pokój i że nie ma wokół miłości. Winni są nie tylko ludzie, ale i ifryty – demony w nich drzemiące. Rifa’a chce z nimi walczyć, a jego siłą nie jest tężyzna fizyczna czy bezkompromisowość. On chce zbawić ludzi tym, czego pośród nich nie ma. Słabość nie jest słabością, kiedy można udowodnić swą mądrość. Tymczasem mądrości nikt nie chce, a nowego proroka zdradzi najpierw żona, potem bliscy przyjaciele.

Po latach, kiedy pokolenie Dżabalitów i Rafa’itów nadal żyje w okrutnym świecie, pojawia się Kasim, odpowiednik Mahometa. Jego poczynaniom Mahfuz poświęci najwięcej stron. Osierocony w dzieciństwie pasterz wykaże się mądrością, zyska zaufanie i podąży nie tylko ku ponownie utraconej sprawiedliwości, co ku prawdomówności i ku zjednoczeniu, jakie jeszcze nigdy nie miał miejsca. Przyglądamy się brutalności, za pomocą której osiąga się cele. Przelewa się krew, a mądrość Kasima wydaje się być kwestionowana. Rewolta prowadzi donikąd i za pewien czas nie pojawi się już nowy prorok, lecz odkrywca, Arafa. Pamiętając o przodkach, którzy nawiązywali kontakt z Al-Dżabalawim, sam wedrze się do jego posiadłości, inicjując ciąg tragicznych zdarzeń. Umiera wiara, pozostaje magia. Przekonanie, że wybuchająca buteleczka zaprowadzi porządek i posłuch. Świat wciąż jest taki sam, choć tak wielu chciało go zmieniać. Czy warto snuć dalsze opowieści?

Jeden z licznych bohaterów książki wyraża się nad wyraz trafnie: „Jakże świetnie dzieci z naszej dzielnicy są obeznane z opowieściami! Ale coś nie tak jest z ich głowami, skoro nie wyciągają z nich żadnych wniosków?”. Ludzie przez wieki tkwią w niegodziwości; ma ona te same oblicza i tak samo straszy, odbierając spokój. Może dlatego Al-Dżabalawi zamknął się w swojej Posiadłości, ale skoro jest ojcem cierpiących dzieci dzielnicy, dlaczego nigdy nie interweniuje? Co więcej, jakikolwiek mistyczny z nim kontakt kolejnych potomków staje się dla nich stygmatem i prędzej czy później ponoszą tragiczne konsekwencje tego naznaczenia. A ludzie w dzielnicy cierpią wieloaspektowo. Właściwie poza pojawiającymi się raz na jakiś czas prorokami nie dzieje się nic, co mogłoby zmienić ich życie. Nie są świadomi tego, że mogą zmienić coś sami. Terroryzowani przez futuwwów, nauczyli się żyć w niegodziwym świecie. Każde słowo, każda idea, każdy powrót do mądrości proroka-męczennika kończy się tym samym, klęską.

Nadżib Mahfuz przedstawia historię gorzką i dwuznaczną w swej wymowie. Wiara i religia potraktowane są w sposób mogący budzić kontrowersje. Ale czy „Dzieci naszej dzielnicy” nie pokazują pewnych uwarunkowań, które ludziom zawsze każą odrzucać innych i zawsze wierzyć w to, co wydaje im się wygodne? Mahfuz zastanawia się nad tym, co dają chwilowe i iluzoryczne zwycięstwa nad ludzką niegodziwością. Rozważa, co popycha człowieka do wiary; tej głębokiej wiary w zbawienie mimo zła wokół i w pewność czyjejś niewyraźnie nakreślonej misji w życiu naznaczonym trudami i nieszczęściami. „Dzieci naszej dzielnicy” to komentarz do religii monoteistycznych wraz z ich oddziaływaniem na ludzką świadomość. Dość gorzki, trzeba przyznać. Mamy oto książkę, gdzie bardzo prostymi środkami formalnymi ukazano prawdę o ludzkiej naturze. Wierząca w ideały, nie jest w stanie podjąć wyzwania, kiedy ideały można urzeczywistnić. Cierpienie to nie przejaw życia, to naturalna konsekwencja wielu dokonywanych przez nas wyborów. To świadectwo tego, że nie umiemy siebie nawzajem słuchać; jakże zatem słuchać natchnionych proroków, którzy bywają niewygodni, bo każą spojrzeć na siebie z dystansu? Takiego, w jakim znajduje się odizolowany Al-Dżabalawi. Obserwator, Stwórca czy ten, który jest odpowiedzialny za zło, jakiego nie chce nam się poszukać w sobie?

PATRONAT MEDIALNY

2013-11-17

"Na południe od Lampedusy" Stefano Liberti

Wydawca: Czarne

Data wydania: 22 października 2013

Liczba stron: 216

Tłumacz: Marcin Wyrembelski

Oprawa: miękka lakierowana ze skrzydełkami

Cena det: 34,90 zł

Tytuł recenzji: Twierdza Europa

Książka Libertiego jest także świadectwem pochylania się nad tymi, których nikt nie chce. Świadectwem wykorzenienia, rozczarowania, smutku i świadomości, że jest się kimś zbędnym. Liberti delikatnie zarysowuje tylko, jak wyglądają kraje, z których migranci wyruszają. Sygnalizuje, że ich podróże rozpaczy mogą być podróżami przepełnionymi beznadziejną frustracją; ona nie zniknie w momencie przekroczenia europejskich progów, bardziej się nasili i złamie wielu z nich tak, jak złamali się ci, co nie podejmą już kroków, by ponownie emigrować. „Na południe od Lampedusy” to opowieść o dwóch nieprzystających do siebie światach i dwóch kontynentach, między które wdarły się reguły zależności, wciąż coraz wyraźniej podkreślające granice i izolujące tak, że Afrykańczykom pozostaje tylko wierzyć, iż czeka na nich na północy lepszy świat. Świat czasem bardziej bezduszny niż ten, który chcą opuścić.             

Całość tekstu na stronie artPapieru

2013-11-14

"Palmy na śniegu" Luz Gabás

Wydawca: MUZA

Data wydania: 6 listopada 2013

Liczba stron: 624

Tłumacz: Barbara Jaroszuk

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det: 49,99 zł

Tytuł recenzji: Utracony raj i zapomniane namiętności

Aby dobrze opowiedzieć o ludzkich namiętnościach, trzeba umieć osadzić je w takim kontekście, by dać czytelnikowi prawdziwą przyjemność odkrywania nie tylko ich głębi, co wewnętrznych sprzeczności i wieloznaczności. Hiszpańskiej pisarce Luz Gabás udało się to znakomicie. Uniknęła patosu, pretensjonalności i ckliwości, bo choć opowiedziała o historii tajemnic skrytych w sidłach uczucia, nie uczyniła z „Palm na śniegu” kolejnej przewidywalnej powieści z oczywistymi rozwiązaniami fabularnymi. To taka książka, która pozostaje w pamięci na długo i nie tylko dlatego, że mocno kontrastuje zimną i śnieżną krainę w Pirenejach z duszną, kolorową i egzotyczną scenerią hiszpańskiej kolonii w Afryce. Gabás w taki sposób opowiedziała o ludzkiej naturze, że pozostawiła nam nie tylko ocenę postępowania bohaterów, ale przede wszystkim zmusiła do tego, by skonfrontować się z tym, czego bezpośrednio nie nazwała, nie opisała. Warto wyjść od symboliki huraganu – życie ludzkie wydaje się być takie, jak to oszałamiające mocą zjawisko atmosferyczne. W spokój wdziera się furia, po której spokój znowu następuje.

„Palmy na śniegu” będą opowiadać o tych momentach pomiędzy. Otwierać furtki, jakich nie otworzyli przed sobą Hiszpanie i tubylcy z Gwinei Równikowej. Sugerować pytania o to, dlaczego między tymi sprzecznościami możemy się odnaleźć. Luz Gabás odkryje nie tylko złożoność ludzkich zamiarów i pragnień gdzieś między chłodem a skwarem; stanie się przewodniczką po świecie tajemnic, które poznaje się tylko dzięki dociekliwości. Bo – jak wspomina Clarence, jedna z bohaterek -  „(…) czasami trzeba umieć pytać, a nie wystarczy przyjmować za dobrą monetę tego, co nam się opowiada”. Ta książka ma urzec zagadkowością i zmusić do stawiania pytań. Jej świat przedstawiony jest malarsko piękny i bogaty w przykuwające uwagę detale. Między nimi jest coś, czego przedstawić się nie da. Zagadka ludzkiej natury, ludzkich słabości i ludzkiego pragnienia odnalezienia raju – w sobie i wokół siebie.

Mamy rok 2003. W prowincjonalnym Pasolobino Clarence odkrywa przypadkiem tajemniczy zapis z listu. Jej ojciec Jacobo i wuj Kilian skrywają przed nią tajemnice, jakie Clarence chciałaby poznać. Dlaczego? Bo nudzi ją przewidywalność drzewa genealogicznego swojego rodu, a przeczytane słowa mogą coś jednak zmienić. Clarence nie zadaje pytań, postanawia poszukać odpowiedzi samodzielnie. Dzięki jednej tylko sugestii postanawia polecieć na Bioko, do Gwinei Równikowej. Oficjalnie – jako lingwistka – jedzie tam badać odmiany hiszpańszczyzny. Naprawdę jednak kieruje się w stronę miejsca, z którym Jacobo i Kilian związali się silnie przed pięćdziesięcioma laty. Na tyle silnie, by świat stamtąd pozostał z nimi na zawsze mimo powrotu do Hiszpanii, który dla każdego z braci odbył inaczej. Ci typowi Hiszpanie z gór są skryci i milczący. Noszą w sobie jednak historię, jaka wciąż jest w nich żywa. I nie jest tak, jak mówi Kilian, że „odległość pozwala kontrolować emocje”. One wciąż w nich są i nigdy nie zgasną. Mogą się pojawić w najmniej spodziewanym momencie. Żaru namiętności i grozy popełnionych błędów nie usunie z ich świadomości czas. Tymczasem Clarence postanawia zrozumieć to, co przeczytała i dowiedzieć się, co z minionego życia w hiszpańskiej kolonii afrykańskiej wciąż tkwi między braćmi, dzieląc ich i jednocząc w smutku, melancholii i w wyrzutach sumienia.

Kiedy młody Kilian wyjeżdżał w 1953 roku z Pasolobino, była to jego pierwsza dłuższa podróż. Od razu na jedną z wysp Gwinei Równikowej, wtedy tylko kolonii hiszpańskiej bez prawa do samostanowienia o sobie. Przewodnikiem był starszy brat Jacobo. On pokazał mu odmienne, nowe życie. Tyle tylko, że tę nowość przeżył po swojemu sam Kilian i to na własnych zasadach mierzył się z innym, trudnym przecież życiem na plantacji kakao. Wyspa Fernando Poo stała się dla braci przestrzenią, w której żyli latami inaczej, zapominając o Pasolobino, o śniegu, o chłodzie – tym atmosferycznym i tym w relacjach międzyludzkich, których afrykańskie otwarcie pozbawiało znamion czegoś opresyjnego. Kilian wdraża się do ciężkiej pracy i obserwuje brata. A ten jest impulsywnym lekkoduchem o rasistowskich przekonaniach. Fernando Poo to miejsce, które można wykorzystać. Żyć pełną piersią tak, by brać z życia to, na co nie pozwalano w Hiszpanii. Kilian tymczasem, różny przecież od brata w swej uważności, karności i obowiązkowości, zagłębia się w życie tubylców; chce poznać ich kulturę, wierzenia, zbliżyć się do obcego mu świata, nad jakim nie można panować tylko dlatego, iż jest się białym, ale który należy poznać, bo Hiszpanie to goście na gwinejskiej ziemi. Niczego tak naprawdę o niej nie wiedzą, choć czują się jej panami.

Rozgrywające się w Afryce dramaty Gabás stopniuje w taki sposób, że wciąż – wraz z Clarence – zadajemy sobie pytania o to, co tam w przeszłości się wydarzyło, do ostatnich stron nie znajdując pełnych odpowiedzi. Namiętności, jakie staną się przyczyną wielu dramatów, hiszpańska pisarka przedstawia w sposób niejednoznaczny. Czytelne są symbole. Tytułowe palmy w rozumieniu rdzennych mieszkańców Gwinei znamionują zmartwychwstanie i zwycięstwo nad czasem. Coś na kształt powstania z martwych zrealizuje się w kilku pojęciach. Upływ czasu nie przyniesie natomiast zapomnienia, a zwycięstwo nad nim osiągnie prawda, o której w końcu wszyscy muszą się dowiedzieć.

Nie dowiadujemy się od Gabás wszystkiego; jej książka trzyma nas w napięciu na styku dwóch kultur. Obrazuje dwa zmieniające się światy – dążącą ku nowoczesności Hiszpanię i cierpiącą w swej naznaczonej krwią i okrucieństwem niepodległości Gwineę Równikową. Państwo, które nie mogło się odnaleźć w prawdziwej wolności, choć tak bardzo jej pragnęło…To książka o kontrastach i o uczuciach, jakie kontrastują ze sobą silniej niż palmy i śnieg, a pojawiają się równocześnie, znienacka; każą radzić sobie z tym, co niepojęte i z tym, czego nie wyjaśni żadna szerokość geograficzna. „Palmy na śniegu” to epicka historia o winach, grzechach, wyrzutach sumienia i o miłości, jaka nie zna granic. O czasie, jaki ma się dopełnić; o transcendencji trochę, bo przecież mamy duchy, wierzenia i sygnały interpretowane często nie tak jak trzeba. To opowieść o tym, dlaczego w życiu uciekamy i dlaczego wciąż wędrujemy, szukając stale czegoś, od czego się oddalamy. Luz Gabás wnikliwie penetruje mikrospołeczności w różnych miejscach, różnych czasach i daje nam – jak wspomniałem – opowieść, w której wciąż będziemy pytać, stale nie znajdując odpowiedzi. Ta historia przedstawia czas, gdy bujnie kwitły uczucia niczym roślinność w egzotycznej dżungli i czas, kiedy lodowaciały one tak jak wzgórza Pasolobino pokryte śniegiem. Między spokojem a furią huraganu ukryte być może coś jeszcze. W „Palmach na śniegu” szukać będziemy tego, czego nie jest łatwo znaleźć. W zadumie nad tym, jak wiele gorąca i wiele cierpienia może przynieść miłość i przywiązanie do ludzi oraz miejsc, do jakich nie powinno się przywiązywać…


PATRONAT MEDIALNY

2013-11-12

"Suka" Katarzyna Gryga

Wydawca: Studio EMKA

Data wydania: 23 października 2013

Liczba stron: 214

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det: 34,90 zł

Tytuł recenzji: Suczy świat…

Takich bezkompromisowych, drapieżnych i wyraźnych książek nikt raczej nie potrzebuje. Dlaczego? Bo opowiadają o życiu aspołecznym, wyśmiewają stereotypy, kpią z całego tak zwanego social life, wbijają grube szpile w codzienność budowaną na pustych rytuałach i wskazują bezlitośnie, kim jesteśmy jako ludzie. „Suka” to historia skonstruowana przewrotnie i z pazurem. Takim kobiecym, ale nie elegancko wymalowanym, tylko opiłowanym tak, że będzie boleć, kiedy pchnie się nim to i owo. Katarzyna Gryga wbija pazur w kobiecość, która w szerokim ujęciu jest dla jej bohaterki antywzorem i źródłem opresji. Ośmiesza zwyczaje i obyczaje, które każą nam wmawiać, że jesteśmy istotami społecznymi. Drwi bezlitośnie z państwa, w którym nie ma miejsca na miłość, na zawodowe spełnienie, nie ma miejsca na sentymenty, rozwój intelektu, nie ma miejsca do godnego życia. Dla kogo ta książka? Przecież kobiety spąsowieją, faceci rzucą nią po kilkunastu stronach; trudno będzie dobrnąć do końca, bo już sam początek zapowiada ostre wbicie w świat, którego autorka nie szanuje, a który z mozołem latami sobie tworzyliśmy, by tonąć w truizmach, płytkiej codzienności, jałowych rozmowach i bzdurnych konwersacjach.

Gryga napisała książkę, która ma być wyrazem sprzeciwu wobec cukierkowej literatury kobiecej. Jej bohaterka jest taka, jaką zwykle kreują słodkie powieścidła z serduszkami na okładkach. Majętna, odważna, zdecydowana, śmiała. Poszukująca. Niekoniecznie księcia z bajki. W swoim łóżku toleruje jedynie psa, czterdzieści kilogramów do kochania. W związku partnerskim, związku idealnym, od lat jest… z własną matką, tak samo niezależną i awangardową. Nie szuka spełnienia, bo czuje się spełniona. Sama ze sobą. Sama w sobie. Osobna. Krytycznie spoglądająca na to, czym ma emanować kobiecość. Drwiąca z życia przewidywalnego, pragnień posiadania dziecka, męża na smyczy, majątku. Ośmieszająca nie tyle kobiecość, co ludzkość w ogóle – odpuszczającą sobie rozum i intelekt, robiącą dzieci i kariery dla zajęcia czasu, by nie myśleć, nie stawać bacznie do boju z codziennymi absurdami; by się zasadzić na czymś stałym, niczego nie zmieniać, nie zmieniać siebie, nie analizować swojego życia i w owczym pędzie żyć sobie wygodnie, jedząc, pijąc, kochając się, zdradzając, łykając medialną papkę, wydalając i niańcząc bachory z naiwną wiarą, że ma się zapewnione podanie szklanki wody na starość.

Suka – naprawdę tak ma na imię! – żyje sobie już 26 lat i bacznie obserwuje wszystko, co ją otacza. Uważa, że w życiu kawior trzeba jeść łyżkami, wykorzystać swój czas dla siebie samego, hołubić egoizm i nie poddawać się socjalizacji. Od ludzi świadomie trzyma się z daleka. Pracuje w domu, bez kontaktu z innymi pracownikami korporacji, bez kontaktu z ludźmi w ogóle. Bo ludzie to barany, których trzeba omijać. Najbardziej boi się tych wierzących i z dobrym serduszkiem, co to każdemu pomogą i każdemu służą dobrą radą. Suka nie pomaga nikomu, bo i od nikogo pomocy nie potrzebuje. Co jest ważne? Cynizm, sarkazm i orgazm. To, by żyć świadomie i tępić umysłowe lenistwo. Ludzie w nadmiarze są toksyczni i niewarci uwagi. Śmieszni, dramatycznie śmieszni i puści zwyczajnie. Kobiety to już szczyt ludzkiej głupoty i naiwności. Same czynią swoje życie opresyjnym. Wieszają się mężom na ramionach, rodzą dzieci, ubierają się w krzykliwych sklepach, wciąż żebrzą o zainteresowanie i czułość, same ze sobą wiodą jałowe dyskusje o niczym i w nicości zatapiają się na własne życzenie. A Suka jest inna. Biseksualna przede wszystkim. Pociągają ją mężczyźni starsi i doświadczeni, a męczy jej partnerka Marianna. To przerażający obraz lesbijki-katoliczki, która chce mieć dzieci, pielęgnować podstawową komórkę społeczną, poddać się tradycji wszelakiej i wierze w to, że tak proste życie przyniesie szczęście. Tymczasem zarabia na paszkwilach internetowych, zawraca swej kochance głowę, pragnie czułości i bycia najważniejszą, a przede wszystkim komplikuje jej życie, bo odbiera niezależność.

Suka ze swym białym, wypolerowanym mieszkaniem, ze swą nerwicą natręctw i specyficznym pojęciem porządku wokół jest chwilami takim Adasiem Miauczyńskim w spódnicy. O, przepraszam, Suka woli ubierać się jak facet, bo wie, w co się ubiera i nikt jej nie truje o tym, że ma kupić milion nieprzydatnych dodatków. Gryga nie tworzy jednak postaci kobiecej, w której dominacja frustracji rozsadzi ją wewnętrznie. Nie! Suka doskonale wie, czego chce. Realizuje się, czuje spełniona. Jest przy tym też nieprzyzwoicie bogata i los dał jej możliwość przebierania we wszystkim. Sushi zajada jak krakersy, z matką jedzie na Zanzibar poczytać książki, mierzi ją komunikacja miejska i śmieszy liczenie każdego grosza. Do czasu, kiedy sama nie będzie zmuszona liczyć. Stanie przed koniecznością szukania pracy w kraju, w którym pracuje się za darmo, zasuwa za marne grosze, gdzie operator mopa musi napisać kwiecisty list motywacyjny i uzasadnić, że sprzątanie to pasja i wyzwanie. Dotknie świata, z którego drwiła, jednocześnie stając się bardziej pokorną. Dlaczego? Bo dostanie jeszcze kilka życiowych kopniaków i będzie musiała zacząć żyć inaczej. Jak? Warto przeczytać.

Suka w gruncie rzeczy jest dość mocno zagubiona w świecie, jaki ją otacza. Zagubiona w płciowości i w społecznych rolach, wyraźnie przecież sterowanych faktem, czy ktoś ma między nogami dziurkę czy prężny narząd często zastępujący mózg. W tym zagubieniu nie poddaje się jednak. Jej siła i zdecydowanie też nie wzięły się znikąd. Suka ma jedno określone czasowo życie do przeżycia i nie zamierza tracić czasu na wieczne udowadnianie komuś, że go kocha, na rozmowy o pieluchach i o tym, czym się pociesze ostatnio odbiło, na jałowe gadki o niczym rzekomo socjalizujące i na głupi świat wokół, który wielbi przeciętność, idiotyzm i brak własnej woli.

Świat w powieści Katarzyny Grygi jest światem na nie przedstawionym bardzo plastycznie i wyraziście. W tej książce odnajdą się ci, którzy po prostu myślą. To nie tylko feministyczny manifest i ostry sprzeciw wobec książeczek dla kobiet, co robią wodę z mózgu. To książka o tym, jak trudno stanowić o sobie w świecie, który dąży do szufladkowania, porządkowania wedle wzorów; w świecie stereotypów, głupoty, miałkości i pędu ku niczym. Tak jak Suka boi się wszelkich ram, definicji i schematów, tak wszystkiemu temu daleka jest ta książka, bo „Suka” to z jednej strony manifest świadomego kobiecego indywidualizmu, z drugiej świadectwo bezradności, którą trzeba kryć za fasadą wewnętrznej siły. Złość, frustracja, ostre ostrze ironii i satyry, ale przede wszystkim bezmiar smutku, że żyjemy w nijakości i ku nijakości zmierzamy – to i dużo więcej znajdziemy w „Suce”, która nie jest książką dla każdego. I autorka, i jej bohaterka dobrze to wiedzą. I mają gdzieś. Bo czytać będą świadomi. I pewnie im się spodoba, choć niewiele podoba się samej Suce. Warto zajrzeć!

2013-11-10

"Cienioryt" Krzysztof Piskorski

Wydawca: Wydawnictwo Literackie

Data wydania: 10 października 2013

Liczba stron: 452

Oprawa: miękka

Cena det: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Intryga cieni

Nie czuję się chyba dość kompetentny, by pisać o tej powieści, bo gatunek fantasy jest mi daleki. „Cienioryt” Krzysztofa Piskorskiego – utytułowanego już pisarza gatunku – jest jednak książką, w której mogłem się odnaleźć. Obok imponującej wizyjności, która zmierza do spektakularnego finału, mamy tutaj świetnie skreśloną intrygę, wyraziste postaci, dość ciekawe nawiązania do sytuacji geopolitycznej Europy (nie naszych czasów, ale jest w tym rysie coś alegorycznego) oraz dwa światy, jakie istnieją obok siebie – przestrzeń światła i ta mroczna, cieńprzestrzeń. Pomiędzy nimi rozgrywają się przygody z płaszczem i szpadą, dworskie intrygi, toczy się codzienne życie szermierzy, tkwi w niej też szermiercza filozofia życia oraz są piękne kobiety, z którymi bohaterowie wchodzą w co najmniej skomplikowane zależności. Jest zatem „Cienioryt” książką, w której wielu – jak ja - się odnajdzie i powieścią tak niespokojną, jak niespokojny jest główny bohater, Arahon Caranza Martenez Y’Grenata Y’Barratora; tak wieloznaczną, jak wieloznaczne mogą być stosunki międzyludzkie, które zbudowały świat stojący na niepewnym gruncie wiecznych spisków, podstępów, wiecznego knowania i tajemnic skrytych często w groźnym cieniu.

Arahon jest w wieku autora; być może dzięki temu Piskorski nawiązał z nim specyficzną więź i dzięki temu Y’Barratora jest szalenie inteligentnie przedstawiony. Mistrz szermierki, w wiecznej gotowości do walki, stale skoncentrowany, skupiony, czujny i wiedzący, że może polegać na swoim instynkcie. Kiedy silnie chwyci swój rapier, nikt go nie rozbroi. W przeszłości arcyszpieg króla, potem zdegradowany, stracił dwójkę przyjaciół i zabił wroga, do którego żony w poczuciu winy przychodzi ze świadomością, iż hołubiony syn zmarłego kiedyś weźmie odwet na sympatycznym wujku, gdy zrozumie, co stało się w przeszłości. Arahon żyje w poczuciu straty i ze świadomością, iż los dał mu to, od czego chciał uciec: zwątpienie i poczucie niespełnienia. One to między innymi powodują, iż chce opuścić Serivę, skończyć z awanturniczym życiem, zacząć żyć dla siebie, a nie z powodu zleceń dla innych. To nie jest jednoznacznie sympatyczny bohater; ma na rękach krew zabitych, działa czasem zbyt impulsywnie, gubi go zbytnia pewność siebie i w kontaktach z innymi jest po prostu trudny. Podążamy za nim jednak nie tylko dlatego, że zdarzenia potoczą się dynamicznie. Podążamy, bo kusi nas fakt, by poznać narratora historii o Arahonie, który ujawni się w odpowiednim momencie, zmieniając całkowicie nasze spojrzenie na tę historię.

A historia toczy się w spalonym słońcem mieście. To Lato Długich Cieni, w którym kryje się bliżej nieokreślone okrucieństwo i atmosfera grozy. Ludzie starają się nie wychodzić z domu, kiedy słońce świeci najsilniej; boją się cieni, swoich i cudzych przede wszystkim. Boją się ich skrzyżowania skutkującego połączeniem myśli. Cienie mogą zabić, są bardzo niebezpieczne. Rzucający je boją się kontaktu z mroczną cieńprzestrzenią. Tę, do której wnętrza Piskorski zabierze czytelników, by pokazać, czego mogą bać się ludzie. Seriva, do złudzenia przypominająca jakieś miasto na południu Hiszpanii, rządzona jest przez młodego króla Hermeneza, marionetkę w rękach wpływowych grandów. Hermenez nie prosił się o koronę. Jako dziecko był torturowany w niewoli. Po tym nigdy nie powrócił do normalności. Ktoś przeoczył moment, gdy widać było wyraźnie, iż nie takiego króla Seriva potrzebuje. Było już jednak za późno, a teraz wokół władcy mnóstwo jest intryg, kłamstwa, manipulacji i grozy. Tej, która wydobywa się z cieńprzestrzeni, pozostawiając ślad w jasnym świecie.

Tytułowy cienioryt to szklany obraz powstały dzięki wejrzeniu w króla Hermeneza. Prezentuje go publicznie uczony z Północy, El Holbranver. Cienioryt władcy wydaje się pogodny, co zastanawia, bo przecież cień – przeciwieństwo swego żywego właściciela, ma kryć w sobie wszelkie jego zło. Tymczasem królewski cienioryt pozornie tylko wydaje się nieszkodliwy. Jego moc poznają ci, którym przyjdzie o niego powalczyć. Okazuje się, że szklanym obrazem zainteresowanych jest wielu, także niezwykła postać z dalekiego Południa. Każdy będzie o cienioryt walczył, ale nikt nie zorientuje się, że symbolizuje grozę, która obecna jest w Serivie od lat, choć ukryta przed oczyma ludzi… Co tak naprawdę kryje w sobie tytułowy przedmiot? Kto go potrzebuje i po co? Dlaczego walczący o cienioryt potrafią być tak zdeterminowani? I co przerażającego dzieje się na styku przestrzeni światła i cienia?

Krzysztof Piskorski stworzył niecodzienną rozprawę o honorze, godności i walce o wpływy. Interesująca jest nie tylko główna postać, która zacznie intrygować jeszcze bardziej w drugiej, zagadkowej części książki. „Cienioryt” to świetnie przedstawione postaci drugiego planu. Wdowa lekkich obyczajów, zrozpaczona i żądna zemsty matka, drukarz-pasjonat czy nad wyraz rezolutna i sprytna dziewczynka, córka wspomnianego uczonego. Między nimi kryje się sens głębszy tej opowieści. Opowieści o życiu podwójnym i o wpływach, jakie wywierają na siebie światy, między którymi żyjący nie chcą się znaleźć. Cienie z powieści Piskorskiego to takie klucze do interpretacji całości utworu w konwencji niestandardowej zagadki dotyczącej dualizmu ludzkiej duszy, ludzkiego sposobu przeżywania świata; jest to książka o lękach dobrze nam znanych i wciąż obecnych, ale skreślona w taki sposób, że zagrożenia cieńprzestrzeni mówią nie tylko za siebie, nie tylko o grozie zmyślonego przecież w „Cieniorycie” świata. Tego, co przedstawia autor, możemy bać się teraz, bo jest obok nas…

Nie są zmyślone ani motywacje dzielnych bohaterów, ani też strach, który paraliżuje i każe podporządkować się temu, co groźne i nieznane. „Cienioryt” opowiada o świecie odległym, ale bliskim jednak przez to, że każe nam konfrontować się z niepokojem, jakiego już się pozbyliśmy, bo walczymy o coś zupełnie innego niż gorącokrwiści bohaterowie z Serivy. Nie chodzi tylko o cień. Jest to książka mroczna; w jej mroku dochodzi do zdarzeń, które będą znamionować wewnętrzne oczyszczenie. Sztuka szermierki to sztuka koncentracji i uzyskiwania harmonii niezbędnych do skutecznej walki. Między światłem i cieniem, między dwoma przeciwieństwami autor „Cieniorytu” nie stawia wyraźnej kreski podziału. Obie rzeczywistości są harmonijne, ale to lęk przed nieznanym każe walczyć z czymś, czego nie rozumiemy.

Każdy z nas ma jakąś mroczną istotę obok siebie. Każdy jest z nią silnie związany i boi się tego związku, bo go nie rozumie. Krzysztof Piskorski w swej przygodowej powieści fantasy każe pochylić się nad znaczeniem skomplikowanych relacji, których istoty nie pojmujemy. Tnie rapierem dwa różne światy, aby pokazać jeszcze jeden; świat lęków cywilizacji, które wciąż nas otaczają, bo wciąż istnieją realne zagrożenia przedstawione w odległej przeszłości całkiem przecież wymyślonego świata „Cieniorytu”.