2013-12-31

"Czarna małpa" Zachar Prilepin

Wydawca: Czarne

Data wydania: 7 listopada 2013

Liczba stron: 260

Tłumacz: Ewa Rojewska-Olejarczuk

Oprawa: miękka lakierowana ze skrzydełkami

Cena det: 34,90 zł


Tytuł recenzji: W którą stronę z tym zagubieniem?

Zachar Prilepin to - jak wspomniałem w omówieniu "Patologii" - pisarz całkowicie nieprzewidywalny, choć z drugiej strony zawsze piszący tak, że odnosi się do czysto zwierzęcych instynktów, które w taki czy inny sposób determinują ludzkie życie. Prilepin pisze o złości, nienawiści, goryczy i strachu, wykorzystując język dwuznaczny, domagający się czytelniczej uwagi, szarpiący nią i wewnętrznie pulsujący, bo wyraźny i ze złości często zrodzony. To autor, który o kondycji współczesnego człowieka rosyjskiego opowiadać może, wtłaczając go w rozmaite sytuacje krańcowe. Tym sposobem jego debiut, czyli świetne "Patologie", to książka polityczna. "Sańkja" - dzieło iskrzące, kontrowersyjne i bardzo wyraźne - jest powieścią ideologiczną. Wydana przed dwoma laty "Czarna małpa" nie może się zdecydować, czym ma być. I za ten brak zdecydowania Prilepina trzeba zganić, bo w nadmiarze groteski, dziwnym pomieszaniu mitów, faktów i medialnej demagogii, pośród wyrazistych sytuacji i wyrazistych bohaterów, otwiera nam się wiele ścieżek interpretacyjnych, jednak żadna w zadowalający nas sposób nie prowadzi do celu. "Czarna małpa" jest jak dusza głównego bohatera - pełna chaosu, wewnętrznego zagubienia, pełna skumulowanego zła i braku możliwości pozbycia się owego bolesnego balastu. Książka, która świetnie się zaczyna, ale słabo kończy. Faktycznie nie można przewidzieć, co Zachar Prilepin za chwilę napisze...

Punktem wyjścia jest doskonale zarysowana i pogłębiona psychologicznie sytuacja wspomnianego już zagubienia. To jego świadectwo; autor sięga daleko wstecz, by je uwiarygodnić i zmusić nas do uważnego śledzenia poczynań mężczyzny, który wydał trzy agresywne powieści polityczne, a tymczasem sam w świecie niekoniecznie politycznym czuje się bezbronny, zaś dowodem pomieszania w infantylności zabranej już w dzieciństwie, są kolorowe skarpetki - jeden z kilku fetyszy uwypuklonych w tej zmierzającej ku samozagładzie narracji.

Mamy piekielny sierpień. Anonimowy bohater książki pracuje w zespole redakcyjnym, w którym nie czuje się doceniony, dlatego woli pracować samodzielnie. Pewnego dnia zostaje sprowadzony do podziemi, gdzie prowadzi się tajemnicze obserwacje na kilku obiektach; jest oficjalnie uznany za zmarłego terrorysta, dzieciobójczyni, gwałciciel, mordercy i ... dzieci, rzekomo najbardziej przerażające z całego grona. Obserwowani małoletni mają być wyspecjalizowanymi w bliżej nieokreślonym czasie i przestrzeni maszynami do zabijania. Dzieciom łatwiej być okrutnikami, bo okrucieństwa nie rozumieją. Ktoś wyszkolił je do tego, by bezwarunkowo zabijały. By były potworami, ale czy można je tak nazwać, skoro inni bohaterowie książki też kiedyś i kogoś chcieliby brutalnie zabić?

Czas zabił miłość, jaka łączyła smutnego pisarza i dziennikarza z towarzyszką życia, dzisiaj po prostu mijaną w domu żoną, matką dwójki dzieci. Tak, dzieci to chyba jedyne, co mu pozostało i z czego może czerpać jakąś radość. Nie daje mu jej kochanka, ekscentryczna jak on sam, a może tak jak on zagubiona w tym, czego naprawdę pragnie. Trudno mówić o spełnieniu pragnień, kiedy czytamy o nienawiści do ludzi i o odcięciu się od świata, którego nie tyle nie chce się widzieć, co przede wszystkim poznać. Redakcja jest całkowicie podporządkowana władzy. Życie na prowincji - bo autor rusza wraz z kochanką tropem sensacyjnej afery wielokrotnego morderstwa, którego rzekomo dopuściła się banda dzieci - jest szpetnym i szarym światem; bohater nie chce go zrozumieć tak, jak nie rozumie codzienności wielkomiejskiego zgiełku, przed którym można skryć się w czeluściach metra czy ramionach przypadkowo poznanej prostytutki. Świat "Czarnej małpy" jest zły na wskroś, mroczny mrokiem bez odrobiny jasności i kumulujący w sobie wściekłość i frustracje, jakie determinują wszelkie zarysowane relacje międzyludzkie.

Na to wszystko nakładają się wspomnienia głównego bohatera z dzieciństwa (doznawane lub obserwowane krzywdy), dwie fatalne opowieści odzieciach inspirowane obrazkami widzianymi w podziemiach i załamująca się narracja, która unosi nas w świat onirycznych wizji, by za chwilę osadzić w gorzkiej rzeczywistości bezwzględnego fałszu, gdzie nie ma miejsca na to, by być człowiekiem takim, którego można przestać nienawidzić.

Być może jedne z ważniejszych słów padają u Prilepina nie między podkręcanymi na siłę sensacyjnymi zdarzeniami, a w zamkniętej przestrzeni szpitala psychiatrycznego, gdzie słyszymy fundamentalne pytania, dające nam trop, na którym warto się oprzeć, czytając "Czarną małpę". "Gdzie się kończy rozsądek i zaczyna szaleństwo? Co jest bliższe ludzkiej naturze - pokora czy bojowość?". Co można nazwać rozsądnym, a co szalonym w świecie, który zaciera granice między normą a zaburzeniem? Czy pokornie znoszący ciosy od losu bohater nie chciałby, jak te dzieci, co tak intrygują, zabijać i niszczyć bez poczucia, iż dokonuje gwałtu wobec norm, jakie ulegają zacieraniu?

Nie wiem, w jakim kierunku miała podążać cała ta historia, ale na jednej konkretnej stronie traci ona wszelką wiarygodność. Rosyjska codzienność i rosyjski człowiek w sytuacji krańcowej tym razem nie przemawiają u Prilepina przekonująco. Odnosi się wrażenie, iż został zmarnowany potencjał na rzecz fabularnej narracji, która miała oddawać napięcia emocjonalne towarzyszące pogrążającym się w coraz większym marazmie ludziom z tej powieści. Rozedrgane jest to wszystko, przesycone szaleństwem i bylejakością; formalnie nie do opisania i czytelniczo nie do udźwignięcia. Wypadki przy pracy zdarzają się najlepszym twórcom. Przejdę nad wyżej opisanym do porządku dziennego; z wiarą, iż niebawem polski czytelnik pozna "Grzech" i że będzie to ten świetny Prilepin z "Patologii" czy powieści "Sańkja".

2013-12-29

"Dzienniki 1945-1950" Agnieszka Osiecka

Wydawca: Prószyński i S-ka

Data wydania: 8 października 2013

Liczba stron: 496

Oprawa: twarda

Cena det: 49 zł


Tytuł recenzji: Poznając życie...

Była nieobliczalna. Tajemnicza, a jednocześnie tak ekstrawertyczna. Budziła podziw, zachwyt, zazdrość i kontrowersje. Żyła po swojemu. Agnieszka Osiecka, obecna wciąż w swych tekstach, to jedna z barwniejszych postaci, która całe swoje życie przeżywała najintensywniej jak mogła i o życiu tym z nie mniejszą pasją pisała. Będziemy mogli pisanie to poznać, albowiem omawiana właśnie publikacja jest pierwszym tomem zapisków Osieckiej, jakie będą za nią mówić lata po jej śmierci.

Wydaje się, że najtrudniej jest zacząć i ten pamiętnikarski początek rzeczywiście trudno jednoznacznie określić. Andrzej Zieniewicz w swej przedmowie, wskazując między innymi trzy pasma tematyczne wczesnych zapisków poetki, skupia się bardziej na materiale już gotowym do drukowania, ale jeszcze nieobecnym w pierwszym tomie. Ten bowiem jest specyficzny. Obejmuje lata 1945-1950, a w gruncie rzeczy zawiera kilka dziecięcych zapisków z czasu, gdy Osiecka dostała pierwszy pamiętnik oraz ujawnia zawartość intensywnie zapisywanych brulionów z przełomu lat 1949 i 1950. Zanim zacznie się utyskiwać na pretensjonalność, infantylność i nasyconą nowomową młodzieńczą żarliwość w opisach codziennego życia, warto zastanowić się, co dzisiaj piszą czternastolatki, o ile w ogóle parają się pamiętnikarstwem. Mimo banalnego stylu, często mocno kulejącego, z szeregiem niepotrzebnych wtrąceń i nadużywaniem znaków interpunkcyjnych - jest to zbiór tekstów zaskakująco wyrazistych. Wyrosłych w mrocznej epoce, a niosących powiew witalizmu. Nie tylko dlatego, że wnosi go zachłystująca się życiem nastolatka. Przede wszystkim dlatego, iż jest to nastolatka nad wyraz uważna w obserwacji tego, co się dzieje w niej samej i opowiadająca o dojrzewaniu tak, że wiarygodność przeżyć spycha na dalszy plan udrękę przedzierania się przez składnię, fleksję czy barokową stylistykę westchnień nad oczywistymi dla dorosłego, ale odkrywanymi i poznawanymi przez młodą Osiecką fragmentami życia, jakie próbuje ona ułożyć w całość.

Kiedy Osiecka w 1950 roku odkrywa, że do jej pamiętnika zajrzał ojciec, pisze do niego zawadiacko i chyba te słowa mogą być najbardziej odpowiednimi, by wyrazić temperament młodej autorki diariusza. "Nie mam jeszcze swoich poglądów, ale mogę dać w życiu w mordę każdemu, kto mi w nim przeszkadza". O, tak! Niepokorność to cecha, jaką nabyła Osiecka już we wczesnej młodości. Trudna przecież w czasach, kiedy niepokornym było źle. Gdy w czynie społecznym uczestniczyło się w odbudowie Warszawy, brało udział w masówkach, wielbiło delegatów zjazdów, dokonywało rzeczy niemożliwych ku chwale ojczyzny, jaka wciąż krwawiła po niedawno zakończonej wojnie. Wizji kolejnej wojny Osiecka boi się ustawicznie; jest w stanie zrobić wszystko, by jej uniknąć, ale skoro sama zrobić niczego nie może, odważnie rozważa odebranie sobie życia wtedy, gdy koszmar wojenny znów stałby się rzeczywistością. Koszmarem jest stalinowska codzienność Warszawy, ale tego nie widać w tych zapiskach. Agnieszka dobrze się uczy (choć nie przykłada do nauki tak, jak powinna), prowadzi bujne życie towarzyskie, uprawia sport, żyje aktywnie i cieszy się każdym dniem wypełnionym zajęciami od świtu do zmroku. Cieszy się, że jest sobą, chociaż świat wokół trudny i niespokojny. Polityka jej nie obchodzi. "Poglądy polityczne to moja słaba, nieustalona strona i nie lubię o nich myśleć". Myśli o tym, co przeżywa i o tym, kim stanie się w przyszłości. Relacjonuje zdarzenia błahe, ale między nimi pojawiają się dojrzałe refleksje na temat miłości, śmierci, macierzyństwa czy wiary. Młoda Osiecka dekoruje po swojemu rzeczywistość, w jakiej nie ma kolorów. Jest ambitna i wie, że życie dopiero się zaczyna. Wie, że tak zwana dojrzałość przed nią, ale rozumie wagę doświadczeń nabywanych teraz - o nich pisze często pretensjonalnie, ale przy ogromnym ładunku emocjonalnym wynurzeń i w tak młodym wieku nie można pisać inaczej.

Osiecka nie jest skupioną na sobie egoistką. Dojrzewająca nastolatka zadziwiająco wiele widzi w innych i poprzez innych lepiej rozumie siebie. "To bardzo nieprzyjemne musi być przejść przez życie, patrząc na przemian albo w siebie, albo w ziemię". Autorka młodzieńczego diariusza patrzy innym prosto w oczy, znajduje w nich wiele, wiele też wysłuchuje; wszystko analizuje i nie zostawia samemu sobie. Osiecka chłonie życie wszystkimi zmysłami i wydaje się tym życiem upojona, czyli rozwija się jak typowa czternastolatka; taka, co chwilami miewa "depresje", ale żyje w czasach, kiedy nie ma na nie miejsca i niestosownie jest żyć w głąb siebie; żyje zatem tak, jak pisze - spontanicznie i bez żadnych ograniczeń.

Podczas wakacji 1950 roku Agnieszka Osiecka wyraża pragnienie posiadania wiecznie młodej duszy. I wcześniej,  i potem opisuje stany miłosnego zauroczenia, rozpaczliwie poszukując właściwej definicji miłości. Młodość jest młodością i świeżością uczuć, a miłość wydaje się uczuciem nadrzędnym. Kochliwość młodej Osieckiej to jej zaangażowanie w odczuwanie świata mocniej i wyraźniej niż czynią to inni. W tym jest wolność wewnętrzna, do której dąży. W domu nie ma dobrego wzoru kobiecości. Utyskuje na matkę, która świadoma zdrad ojca, wciąż kurczowo trzyma się tak zwanego życia rodzinnego, nie będąc na tyle odważną, by żyć przede wszystkim dla siebie, a nie za innych. Tak Osiecka żyć nie będzie i choć zdroworozsądkowo przeżywa trudności w porozumieniu rodziców, zdaje sobie sprawę, że relacje z mężczyznami w przyszłości mogą być bardziej skomplikowane niż się jej wydaje i nieść  dylematy, z którymi teraz - nawet teoretycznie - nastoletnia Agnieszka mierzyć się nie może.

Każdy ciekaw osobistych zapisków autorki "Białej bluzki" z pewnością oczekuje kolejnych tomów dzienników. Ten jej czas przyszły, nam jeszcze nieopowiedziany, kusi na pewno bardziej niż to, co przeczytać można  w pierwszym tomie. Chociaż Karolina Felberg wykonała ogromną pracę edytorską, nadając zapiskom nastolatki formę do czytania i przyswojenia współcześnie, nie za bardzo rozumiem, do kogo chce kierować efekt swojej pracy. Przypisy wyjaśniają, kim był Stalin czy Nałkowska; co to jest dulszczyzna, tournée, trolejbus czy cenzurka. Ma się wrażenie, jakby odbiorcami tego dziennika miały być osoby o tak skąpej wiedzy o świecie i kontekstach komunistycznych zapisków, że trzeba im tamto życie tłumaczyć tak, jak tłumaczyła się z życia młoda Osiecka przed sobą. Publikacja to zapowiedź czegoś na pewno wartego uwagi. Pierwszy tom dzienników skusi przede wszystkim kolekcjonerów. O poważnych sprawach poczytamy zapewne później. Tutaj są one delikatnie zarysowywane przed świadomą dojrzewania panienkę z Saskiej Kępy, która w szarej komunistycznej Warszawie widzi blaski i radości, o jakich dostrzeganie niewielu wówczas można by posądzić.

2013-12-23

"Wołanie kukułki" Robert Galbraith

Wydawca: Publicat/Wyd. Dolnośląskie

Data wydania: 4 grudnia 2013

Liczba stron: 452

Tłumacz: Anna Gralak

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Sprawiedliwość i prawda

Nie wiem, dlaczego J.K. Rowling skryła się za literackim pseudonimem, ale rozumiem, że miała być z tego zabawa oraz medialny szum i rzeczywiście się udało, co w połączeniu z faktem, iż mamy do czynienia ze świetną powieścią, wszystkiemu wychodzi na dobre. Dobre będą także chwile spędzone przy „Wołaniu kukułki”. Zwolennicy powieści kryminalnych z wyraźnie zarysowaną przez zdarzenia akcją mogą być rozczarowani, bo rzecz się rozgrywa głównie w sferze rozmów i przesłuchań, ale między ich wielością jest tak dużo napięcia, że Robert Galbraith – gdyby istniał – mógłby być nazwany odkryciem brytyjskiego kryminału i godnym następcą Agathy Christie.

Autorka "Trafnego wyboru" rozpoczyna brawurowo. Oto w mroźną i śnieżną noc z okna apartamentu wypada supermodelka Lula Landry. To obrazek spektakularnego upadku sławy – ginie celebrytka, a wraz z nią ożywa świat krwiożerczych mediów, jakie żywią się tragedią, snując domysły o życiu labilnej emocjonalnie, uwikłanej w toksyczny związek, adoptowanej w dodatku przez białych czarnoskórej piękności, której kreacja, w jakiej wypada z balkonu, natychmiast po tragedii sprzedaje się jak świeże bułeczki. Media skrupulatnie rozliczają policjantów z ich działań, a ci dosyć szybko orzekają, iż światem wstrząsnęło po prostu samobójstwo, o czym nie jest przekonany brat denatki, który po trzech miesiącach od tragedii, gdy medialny spektakl wygaśnie, przybędzie do pewnego niedźwiedziowatego detektywa, jakiemu zleci zbadanie całej sprawy, bo Lulę prawdopodobnie ktoś z balkonu wypchnął.

Ów detektyw to Cormoran Strike. Jego biografia to czas traum, pęknięć, rozczarowań i smutku. Doznał w życiu wielu przykrości, ale dwie największe odciskają się na nim najmocniej. Przekonany o tym, iż służba wojskowa to los specjalnie dla niego, musi się z nią pożegnać, kiedy w Afganistanie straci nogę i nadzieję na całkowitą sprawność. Drugi cios to ostateczne rozstanie z Charlotte, z którą w burzliwym związku spędził siedemnaście lat. Tym razem żegnają się na zawsze. Nic nie jest w stanie cofnąć tego, co nastąpiło. Okaleczony fizycznie i zdruzgotany emocjonalnie, Strike dodatkowo walczy z długami i bolesną świadomością, iż do jego kancelarii detektywistycznej od trzech miesięcy nie zajrzał żaden nowy klient. Jakież jest jego zdziwienie, gdy jednego dnia zatrudnia rezolutną sekretarkę Robin Ellacort, a zaraz po tym przyjmuje zlecenie od Johna Bristowa, który chce udowodnić, iż jego siostra Lula feralnej styczniowej nocy nie pożegnała się z życiem na własne życzenie. To nagły zwrot w dotychczasowym, pełnym rozczarowań i nijakości życiu Cormorana. Życiu od zawsze naznaczonym jakimś trudnym do wyrażenia fatalizmem, z powodu którego mający 35 lat mężczyzna niewiele poza niepokojącą metrykalną liczbą posiada niezaprzeczalnie i na zawsze.

Zleceniodawca chce sprawiedliwości, Strike poszukuje prawdy. Czy jedno będzie równe drugiemu? Fabuła wikła się wprost proporcjonalnie do zwiększającego się grona podejrzanych, którzy pośrednio lub bezpośrednio mogli przyczynić się do śmierci Luli Landry. To śmietanka towarzyska z wyższych sfer, ścigana wciąż przez paparazzich, uległa nałogom, trwoniąca pieniądze i piorąca brudy za ich pomocą tak, by wciąż było o nich głośno. Rowling wkracza do tak zwanych majętnych sfer celebrytów brytyjskich, do których przecież chcąc nie chcąc sama weszła jako autorka najpoczytniejszych na świecie powieści cyklicznych. Wkracza i drwi niemiłosiernie, chociaż ostrze jej ironii nie zawsze wydaje się dominujące; jest bowiem w opowieści o sławnych i bogatych równie wiele smutku i melancholii, co w historii niedźwiedziowatego detektywa, który przygląda się otoczeniu Luli z uwagą i niewiarygodnym wprost skupieniem.

Cormoran Strike ma kogo przesłuchiwać. Poza osobami z rodziny Luli dociera do jej przyjaciół z medialnego świata fantazji Brytyjczyków wierzących, że pieniądze szczęście na pewno dają. Jest kokainista Evan Duffield, który wywierał na Lulę destrukcyjny wpływ. Jest jej biologiczna matka, którą Lula starała się znaleźć. Są dwie przyjaciółki – jedna, równie nieprzyzwoicie bogata i wyzwolona jak Lula modelka oraz druga, koleżanka z terapii, poturbowana przez życie na ulicy i  przez fakt, że jej akurat w przeciwieństwie do Luli z niczym się nie poszczęściło.

J.K. Rowling już w „Trafnym wyborze” udowodniła, że po mistrzowsku jest w stanie penetrować tajemnice wszelkiego rodzaju dysfunkcyjnych rodzin. „Wołanie kukułki” prezentuje nam intrygę kryminalną, którą wikłają relacje w specyficznych, ekscentrycznych i mocno okaleczonych rodzinach. Lula Landry jest adoptowaną czarnoskórą dziewczyną, która z czasem chce poznać swą prawdziwą tożsamość. Jej brat uwikłany jest w toksyczne relacje z umierającą matką i surowym wujem. Sam Cormoran Strike także mierzy się z cieniem swojej przeszłości w rodzinie, jaka nigdy nie stanowiła dla innych wzoru do naśladowania. Rodzinne komplikacje i życie z pasmem smutnych wspomnień to coś, co nadaje tej kryminalnej historii prawdziwego kolorytu i dzięki temu nie mamy pretensji o to, że może nazbyt długo powtarzamy sobie jak mantrę „wypadła czy ktoś jej pomógł?”. Wykreowany przez Rowling Robert Galbraith okazuje się mistrzem literackiego biografizmu; zagłębiając się w tajniki nocy, kiedy Lula wypadła z balkonu, odkrywamy przeszłość większości z tych, którzy mogą pomóc w rozwiązaniu zagadki.

Świetnie to wszystko skonstruowane, dogłębnie przemyślane przed napisaniem i ujmujące dbałością o detale. Mroczna historia o nieszczęśliwym życiu Luli Landry uzupełnia się poprzez odkrywanie tajemnic samego detektywa Strike’a i poznawanie specyficznych relacji między detektywem a zaskakująco inteligentną asystentką Robin. Dodatkowo topograficznie i klimatycznie mocno londyńska książka, prawdziwy przewodnik po miejscach odkrywanych w brytyjskiej stolicy na nowo. J.K. Rowling lubi pisać cyklicznie – „Wołanie kukułki” to zapowiedź cyklu kryminałów o perypetiach Cormorana Strike. Ponieważ wiem, że autorka pisać potrafi po prostu świetnie, cały przyszły cykl kupuję w ciemno i cieszę się, iż pisarka mogąca odcinać kupony po sprzedaży książek o Harrym Potterze, teraz udowadnia, że dla mugolskich czytelników też ma niejedną niespodziankę.

2013-12-21

"Putter" Aman Payor

Wydawca: Warszawska Firma Wydawnicza

Data wydania: 31 października 2013

Liczba stron: 98

Oprawa: miękka

Cena det: 24 zł

Tytuł recenzji: Pięć niejednoznaczności

To krótka  - prawdopodobnie przez mężczyznę napisana - książka o niemożności wejścia w relacje przy jednoczesnym pragnieniu zagłębiania się w tajemnice namiętnych przeżyć. Homoseksualnych. Tak, w tym momencie znaczna część męskich czytelników przestanie czytać niniejsze omówienie. A sama w sobie konstrukcja opowiadań autora kryjącego się pod pseudonimem Aman Payor jest na tyle intrygująca, że opowiedziane historie nabierają znamion uniwersalnych i wykraczających poza płeć. Ambiwalentne odczucia wzbudza „Putter”, ale na pewno skłania do myślenia. To rozpisana na pięć głosów historia gier, cielesnych transakcji, analiza emocji skrytych gdzieś w ciele; książka, która nie epatuje pornografią, a zanurzona jest całkowicie w efemerycznej erotyce. Dodatkowo opowiada o ludziach, dla których ciało jest mapą poszukiwań; siebie w sobie i inności, dzięki której można lepiej zrozumieć to, kim się jest. Co się czuje i jakim się w tym odczuwaniu staje. Interesujący zbiorek pięciu formalnie dość skomplikowanych tekstów, które bronią się przede wszystkim tym, że potrafią ukazać ulotność fascynacji czymś, co stale jest zagadką, choć wywołuje czytelną namiętność i jeszcze bardziej wyraźniejsze żądze. O czym to tak naprawdę jest?

Nieważne, czy zdarzenia dzieją się we śnie, na planie filmowym, na ulicach Paryża czy na wirtualnym polu golfowym. Ważne są reakcje, jakie zachodzą między bohaterami. I punkty wyjścia do tych reakcji. Co się stanie, kiedy życiowa partnerka o jeden raz za dużo użyje słowa „sofa”? Do czego doprowadzi rozmowa przy rzeźbie hermafrodyty w Luwrze oczekującego na sprawę rozwodową brodacza i prywatnego przewodnika po Paryżu, który boryka się z kolejnym finansowo chudym rokiem swojej egzystencji? Dokąd zabierze nas traumatyczne wspomnienie o żonkilach – zmorze gastarbeiterskiej pracy, która odebrała życiu zmysłowość? Co się wydarzy, kiedy naruszona zostanie relacja między egzotycznym tancerzem a widzem, obserwującym dużo bardziej uważnie niż wszyscy inni?

Aman Payor zaczyna od niejednoznaczności. Od pewnych pęknięć na twardej fakturze życia, jakie nazywamy codziennym. Jego mężczyźni ulegają złudzeniom i poddają się namiętności wynikłej ze zwykłych zbiegów okoliczności, jakich można było uniknąć, ale się nie dało. Seks heteroseksualny, tradycyjne dzielenie się ciałami między mężczyzną a kobietą, zostaje zbanalizowane przez rytuał, przewidywalność, przez fetysze wokół i przez pustkę. Treść kryje się w relacjach dla niektórych z bohaterów zakazanych. Właściwie iskrzą tylko zmysły, bo rozum zasypia i odchodzi wraz z niechcianym wspomnieniem sofy, żonkili, rodziny usiłującej wyswatać na siłę. Payor ukazuje momenty trudne do uchwycenia, kiedy namiętności rodzą się z potrzeby chwili, a ta - niczym nieuzasadniona – prowadzi zwykle to szybkiego zaspokojenia żądzy i do oderwania się od samego siebie w chwilowym szale zapomnienia, z kim i po co się zbliżamy.

Uważam, że najciekawszym opowiadaniem, najbardziej niejednoznacznym ze wszystkich pozbawionych przecież jednoznaczności przekazu, jest „Kurort” – dramatyczna i kameralna opowieść o bliskości seksu i śmierci, o szaleńczym zapętleniu między pożądaniem a pustką życia. Przybywający do Gdańska turysta z Dubaju przygotowuje się do policyjnego przesłuchania świadom, iż jego tajemnicza znajomość z osobnikiem pragnącym pozbawić się życia, będzie skupiać niezdrową uwagę i będzie czymś, z czego konieczne będzie tłumaczenie się. Aman Payor wydaje się pisać tak, jakby żadne tłumaczenie się z własnej twórczości nie było mu potrzebne. To są surowe w gruncie rzeczy zapisy stanów emocjonalnych, jakie rodzą się ze zmysłowości skrytej na co dzień, w tyglu obowiązków, rzeczy do wykonania, słów do powiedzenia, gestów do pokazania. Pokazana jest także dwuznaczność męskich oddziaływań. Nie jesteśmy pewni, czy mamy do czynienia z ocierającymi się o ekscentryzm podszyty pornografią obrazkami z życia, w którym obserwować możemy te jego przejawy, o jakich często wstydliwie się milczy. Stąd też moc tych krótkich narracji – jest w nich jakaś kaleka groza nazywania rzeczy przyziemnych, a jednocześnie wyrafinowany kunszt opowiadania o namiętnościach fatalnych, które – mimo wszystko – przynoszą coś na kształt spełnienia, dają zadowolenie.

Putter to rodzaj kija golfowego, za pomocą którego, blisko dołka, wymierza się tak zwaną „krótką piłkę”, by „zaliczyć” ów dołek. Takie jest metaforyczne wytłumaczenie opisywanych w opowiadaniach relacji międzyludzkich; dość mglisty tekst z okładki książki wikła jej zrozumienie chyba bardziej niż chciałby zawikłać to sam autor. Nie wiemy w gruncie rzeczy, jaką taktykę opowiadania o szybko nawiązywanych i porzucanych relacjach w namiętności, anonimowy autor przyjmuje i stosuje.

To jest pięć tekstów-zagadek w gruncie rzeczy. Tak jak bohaterowie opowiadania „Rue de Babylone” zawierają dżentelmeńską umowę o prawie do obopólnej rozkoszy, tak czytelnik podejmuje się interpretacji opisanych zdarzeń z umownym przekonaniem, iż wszystko jest prawdopodobne, choć osadzone gdzieś jakby na granicy snu i jawy. To proza nasycona erotyką zawłaszczania, korzystania z bliskości i porzucania bez żadnych wyrzutów sumienia. Można potraktować te opowiadania jak gejowskie wynurzenia o niczym, osnute pretensjonalną nutą wyrażania nicości za pomocą przenośni. Można też zastanowić się nad tym, czy nie dane nam jest przypadkiem czytać prozę tak bliską ulotnym namiętnościom, jakie przecież nie proszą się o wyrażenie…

Iskrzy na kartach tej książki. Jest tam jakiś potencjał, jest coś specyficznego. Byłaby to pozycja naprawdę godna polecenia, gdyby wszystko, o czym opowiada, nie było tak nieznośnie wieloznaczne. Bo po przeczytaniu można się podzielić przemyśleniami, co właśnie zrobiłem, ale do końca nie można być pewnym, do jakiego świata, jakich przeżyć i jakich bohaterów tak naprawdę się dotarło. Co gorsza – czy warto było docierać tam, gdzie prawdopodobnie nic poza formalną grą narracyjną na nas nie czeka. A ryzyko takiej konstatacji – mimo wszystkiego, co napisałem powyżej – jest jednak dosyć duże…

2013-12-19

"Alex" Pierre Lemaitre

Wydawca: MUZA

Data wydania: 13 listopada 2013

Liczba stron: 352

Tłumacz: Joanna Polachowska

Oprawa: miękka lakierowana ze skrzydełkami

Cena det: 34,99 zł

Tytuł recenzji: Kto katem, kto ofiarą?

W „Ślubnej sukni” Pierre Lemaitre udowodnił, że nieźle pisze. „Alex” to pisarstwo już rewelacyjne – nie tyle jako powieść z nieustannie stopniowanym napięciem i trzymaniem w nim czytelnika praktycznie do ostatniej strony. „Alex” jest opowieścią zacierającą granice między ofiarą a katem. Lemaitre robi to bardzo zręcznie, bo wciąż na nowo zadajemy sobie pytanie o to, kto jest winien, komu należna jest kara i czy winowajca naprawdę na nią zasługuje.

Misterna konstrukcja daje wiele do myślenia. Tematyka już u francuskiego pisarza obecna i widoczna wyraźnie, to na nowo i inaczej eksploatowany motyw kobiety w opresji. Sophie Duget ze "Ślubnej sukni" niewiele wydaje się mieć wspólnego z tajemniczą Alex Prévost. Widzimy jednak, że autorowi ponownie udaje się stworzyć powieść drogi, gdzie uciekające i ścigane, goniące i bojące się złapać, kobiety wykazują się determinacją, potrafią walczyć w sytuacjach zagrożenia. „Alex” jest nie tyle o walce, co o zemście. O odkupieniu win, jakie nie nadchodzi i o nieukojonym bólu, po którym fizyczny ślad to znamię i ciężar motywacji do działań nie tylko przerażających, co przede wszystkim zaplanowanych z chirurgiczną wręcz precyzją umysłu wielkiego w swym szaleństwie.

Alex ma trzydzieści lat, jest samotną kobietą, która lubi peruki, częste przeprowadzki i z nikim nie nawiązuje bliższej relacji. Kiedy zostaje porwana przez brutalnego oprawcę, mijają kolejne dni i nikt nie zgłasza jej zaginięcia. Alex zostaje uprowadzona i choć czuje, iż może się to wszystko skończyć śmiercią, od samego początku zastanawiać będzie i elektryzować fakt, że kobieta nie tyle nie chce umrzeć, co nie chce umrzeć teraz, w taki sposób. Szalony porywacz zaplanował jej torturę ponad siły Alex. Tak mu się tylko jednak wydaje. Ta, która żyje ze świadomością śmierci, nie podda się jej naga, uwieszona w ciasnej klatce pod sufitem. Będzie walczyć. Tak jak walczyła do tej pory – z innymi i w innej sprawie. Nie jesteśmy w stanie przewidzieć, co kryje się za nieprzypadkowym porwaniem oraz co wydarzy się w momencie, kiedy Alex znajdzie sposób, by uwolnić się z miejsca swej kaźni…

Sprawą porwania tajemniczej kobiety zajmuje się inspektor Camille Verhoeven. Nadużywająca w ciąży nikotyny matka obarczyła go na całe życie niskim wzrostem. Co może czekać w życiu mężczyznę mierzącego metr i czterdzieści pięć centymetrów? Okazuje się, iż nic gorszego w porównaniu z porwaniem i zabiciem ciężarnej żony. Od czasu tego traumatycznego zdarzenia Camille wie, że nie będzie podejmować się zagadek porwań. Postępuje wbrew sobie. Poszukując Alex, poszukuje jednocześnie wybaczenia u żony, za której śmierć się wini. Angażując się w sprawę przypominającą tak bolesną ranę z przeszłości, Camille podejmuje wyzwania. Stawia czoła przeszłości. Przede wszystkim zaś Alex, która w przeciwieństwie do zamordowanej małżonki, nie jest bezbronna i kto wie, czy nie zasłużyła sobie na to, co ją spotyka…

Verhoeven nigdy nie odpuszcza. Chociaż wszelkie tropy okazują się mylące i wciąż nie wie, jakiego typu zagadkę rozwiązuje, nie poddaje się, determinacja idzie u niego w parze z psychologiczną wewnętrzną walką. Zarzuca się mu po raz kolejny, że przybywa za późno. Nie ochronił przed śmiercią żony. Czy uda mu się to z Alex? Czy Alex potrzebuje jego pomocy? Czy jako policjant dobrze wie, kogo śledzi i z jakiego powodu? Lemaitre manipuluje swoim inspektorem i czytelnikiem. Nie wiemy, ku czemu zdążamy. Jest coraz więcej znaków zapytania od momentu, w którym Camille czuje, iż wpada na właściwy trop. Faktycznie nie odpuszcza, ale zagadka Alex stanie się dla niego drogą do zmierzenia się z przeszłością, z czymś niewyjaśnionym do końca; czymś całkiem jego, prywatnym piekłem.

Camille przeżywa specyficzną więź ze swoją matką, teraz już martwą jak żona. Wystawia na aukcję dzieła malarskie matki, pozbywa się jej pracowni, zaciera ślady łączącej go z nią skomplikowanej więzi. Camille jako syn wypiera się tej, która go urodziła. Takiego, a nie innego. Mroczny jest ten proces wypierania i zadziwia nas spojrzenie Verhoevena na kobiety w ogóle; komplikuje się wszystko jeszcze bardziej w momencie, kiedy uświadamiamy sobie, jak skomplikowane mogą być motywacje tej, którą Camille bezskutecznie poszukuje…

„Alex” to inteligentnie skonstruowana opowieść o tym, że nie zapomina się tego, co traumatyczne mimo faktu, iż nasz umysł, ratując przed upadkiem, stara się zacierać najbardziej przykre zdarzenia i wspomnienia. Dramat zaginionej Alex i dramat poszukującego jej inspektora – oba osadzone są w przeszłości; zrozumieć je, to przede wszystkim poznać czas miniony. Z równym zainteresowaniem śledzi się poczynania zarówno Alex Prévost jak i Camille Verhovoena. Pierre Lemaitre buduje opowieść grozy, plącząc tropy i poszlaki. Udowadniając jednak przede wszystkim, że w każdym z nas tkwi wiele dwuznacznych motywacji. Każdy może być ofiarą i katem. Każdy w wypieraniu przeszłości trafi na jej fragment, z którym pożegnać się nie sposób. Mistrzowski tryptyk psychologiczny o niejednoznacznej wymowie i pozostawiającym w niemym zdumieniu zakończeniu. „Alex” to z pewnością fabuła, jaką chciałby sfilmować Hitchock i jej autor jest o tym słusznie przekonany!

2013-12-17

"Dziewczynko, roznieć ogienek" Martin Šmaus

Wydawca: Czeskie Klimaty

Data wydania: 5 września 2013

Liczba stron: 334

Tłumacz: Dorota Dobrew

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Fatalizm Cygana

Od pewnego czasu obserwuję zjawisko wyraźnego zainteresowania cygańszczyzną, które przypomina co nieco młodopolską chłopomanię. Takie publikacje jak książki Lidii Ostałowskiej czy niedawno wydana "Papusza" Angeliki Kuźniak różnią się jednak w swej modzie na zainteresowanie od tej sprzed wieków. Przyglądanie się Cyganom, z odrzuceniem politycznie poprawnej łatki Romów, umożliwia głębszą penetrację tego narodu; jest bardzo uważne, dociekliwe, umieszczające problemy w kontekście i wieloaspektowo ukazujące dramat ludzi bez skrawka własnej ziemi w Europie. Głos w sprawie zabrał czeski pisarz Martin Šmaus, który w barwnej, przejmującej i doskonale skonstruowanej powieści „Dziewczynko, roznieć ogienek” ukazał losy Cyganów ze Słowacji. Zogniskował liczne problemy w opowieści o jednostce; zagubionym i wyobcowanym chłopcu, za wcześnie mężczyźnie, przypadkowo mordercy, zawsze odmieńcu wypędzanym i poniżanym, bo gorszym i obcym, bez domu i prawdziwej rodziny.

Kiedy Andrej Dunka przychodzi na świat gdzieś na wschodniej słowackiej granicy, nikt nie przypuszcza, że to dziecko zostanie przez los napiętnowane za cały nieszczęsny cygański los, który naznaczony fatalizmem przynosi jedynie udrękę i wieczne tęsknoty, jakich nie da się zaspokoić. Matka Andreja daje mu srebrny krzyżyk i to będzie jedyne, co po niej zostanie, bo kiedy chłopca zabierze w wielki świat jego wuj Ferko, Andrej ze stratą matki będzie musiał radzić sobie równie często co z upokorzeniem, odrzucaniem i ze złym losem, który nie da mu spokojnie żyć, cieszyć się z czegokolwiek; losem, który wciąż będzie odbierał to, co kochane, wciąż będzie stawiał wyzwania nie do pokonania, stale ranił i doświadczał tak, że tylko bycie w drodze będzie koić ból świadomości, iż nigdzie nie ma dla Andrejka niczego na stałe.

„Kot ma dziesięć żyć, a Cygan dziewięć”. Tak twierdzi wuj, który zachwycony talentem małego złodziejaszka, zabiera Andreja do Pragi. Oto rozpoczyna się gorzki żywot chłopca, którego los doświadczy tak, że nawet dziewięć biografii nie uniosłoby smutku, żalu i trwóg, jakich zazna wiecznie spragnione miłości, spokoju i bezpieczeństwa serce tego, którego jedynym przewinieniem jest jego narodowość. Mały Dunka w czeskiej stolicy kradnie, zajmuje się żebraniem, oszukuje i buduje autorytet dzięki bystremu wzrokowi i zwinnym palcom, zdobywającym od pogardzanych przez Cyganów gadziów dobra, do których oni sami muszą dochodzić ciężką pracą. Šmaus na przykładzie praskiej rodziny okupującej kamienicę w centrum miasta ukazuje dramat wbicia w miejskie życie ludzi wyrwanych z dzikich osad. Wieki wspólnoty rozpadają się po przesiedleniu. Cyganie nie podejmują pracy zarobkowej, bo wolą kraść i korzystać z państwowego socjalu. Nie tyle nie chcą, co nie potrafią się dostosować do życia cywilizacji ludzi, jacy nimi pogardzają. Krewni Andreja, wierni swej ziemi gdzieś na wschodzie kraju, są poniewierani i przerzucani wciąż tam, gdzie jeszcze nie zapracowali na złą opinię, gdzie jeszcze ich nie zamknięto w więzieniach, nie przepędzono, nie ośmieszono przy tym.  Stopniowo i konsekwentnie izolowani w nowych czasach nie są w stanie za nimi nadążyć; nie potrafią docenić dóbr życia tak innego od ich codziennej tułaczki. Są odrzucani, bo wydają się niewdzięczni i niereformowalni. Tymczasem wydaje się, że jest nieco inaczej. Dunka bardzo chce stać się dobrym członkiem społeczności gadziowskiej; jest w stanie odrzucić część tego, co narzuciła mu cygańska wspólnota. Chce wieść godne życie bez stygmatu, bez ośmieszania. Nikt mu w tym jednak nie pomaga. Nieliczne przejawy sympatii i dobrego serca to za mało na całe życie. Życie naznaczone cierpieniem wygnańca, którego to cierpienia wystarczy nawet na więcej niż dziewięć innych żyć.

Ciotka Ida stwierdza: „Nasi powinni mieszkać tam, gdzie jest dobrze”. Gdzie może być dobrze tym, którzy wiecznie piętnowani, spotykają się nie tyle z jawną agresją, co z przejawami ukrytej nietolerancji podszytej wszystkim, co złe i co można żywić do obcych, którzy chcą wykorzystać, nie dając nic w zamian? Andrej ma jedynie dobre serce i skrzypce, na których z czasem nie jest już w stanie grać. Ma nadzieję. Udaje mu się tam, skąd go zabrano, na chwilę stworzyć namiastkę życia, z jakiego można być zadowolonym. To jednak tylko chwila. Poza nią jest gorzkie tego życia poznawanie  -  w kosteleckim poprawczaku, w szpitalu psychiatrycznym, w więzieniu. Dunka ma złamany życiorys, bo wszystko wydaje się być z góry ustalone i nigdzie nie dane mu będzie znaleźć ukojenia. Stara się o to. Tak jak stara się wyjść poza swą cygańskość. Musi tymczasem robić to, czego się od Cygana wymaga. Bieda idzie w parze z porywczością, wielodzietne rodziny tworzą toksyczne więzi. Niemożność bycia prawdziwym Czechem czy Słowakiem utrudnia również fakt, że sami Czesi i Słowacy w końcu podzielą się nikomu niepotrzebną granicą…

Wspomniałem już o braku matki, bo to książka o naprawdę bolesnym jego doświadczaniu. To także opowieść o innej nieobecności. Andrej kilka razy pyta o to, gdzie jest Bóg i nikt nie jest w stanie dać mu odpowiedzi. Chce wierzyć, że jakaś siła poza nim dba o jego życie i choć ciężko doświadcza, pozwoli wreszcie na zaznanie choć namiastki szczęścia. Młody Dunka wyrasta na Andreja – mężczyznę odartego z godności, którą odebrały mu instytucje, miasta, miejsca i ludzie na jego drodze. Chce za wszelką cenę wierzyć w miłość, którą egzemplifikuje srebrny krzyżyk od dajori, ale tej miłości albo nie ma wokół, albo pojawiając się, znika nazbyt wcześnie i w dramatycznych okolicznościach.


Martin Šmaus mocno przygnębia, ale kreśli bardzo wiarygodną opowieść, w której czytelnik nie znajdzie wielu odpowiedzi, natomiast postawi mnóstwo pytań, na jakie musi odpowiedzieć sobie sam. Dzisiejsza Słowacja – jak wspomina Lech Mróz w posłowiu – to kraj Unii Europejskiej, którego blisko 10% obywateli stanowią Cyganie. Wciąż nie mają niczego własnego. W żadnym z państw Europy Wschodniej, gdzie muszą wieść życie wciąż w drodze i stale w niepewności jutra jak młody Andrej Dunka, który zbyt wcześnie się postarzał i zbyt wielu zaznał okrucieństw od losu, by wierzyć, że może go w tym jednym z dziewięciu żyć czekać cokolwiek dobrego…

2013-12-15

"Umarł mi. Notatnik żałoby" Inga Iwasiów

Wydawca: Czarne

Data wydania: 5 listopada 2013

Liczba stron: 128

Oprawa: twarda lakierowana

Cena det: 34,90 zł

Tytuł recenzji: Bardziej mieć go w sobie…

Wszędzie zmarłych jest więcej niż żywych. Na szczecińskim Cmentarzu Centralnym, jednej z największych nekropolii Europy, liczba tych pierwszych niebawem przewyższy drugich. Tam swoje miejsce w skromnej urnie znalazł ojciec Ingi Iwasiów. Jemu, ale chyba sobie także pisarka poświęca pisany szybko i kompulsywnie notatnik żałoby. Spisane zostało tyle, ile powinno zostać zapamiętane, ujawnione innym. Reszta jest pewnie milczeniem albo – nie nadużywając górnolotnych fraz – przeżyciem jednostkowym, poza które autorka nigdy nie wyjdzie. Mimo tego, iż „Umarł mi” napisano w pośpiechu, powinno się tę publikację czytać powoli, z rozwagą. Z jednej strony pojawia się podziw, bo to rozważania, które innym mogą pomóc w porządkowaniu chaosu nie do opanowania po śmierci ich bliskich; mają przecież pewien rys uniwersalny, kiedy metafizykę próbuje się zastąpić pragmatyką i na odwrót. Z drugiej strony przy lekturze towarzyszy konsternacja. Jakże to tak? Można w ten sposób? Nie za śmiałe to? Niebezpieczne, bo odbierające istnienie bólu w sferze osobistych doznań czasem nie do zniesienia? Tak czy owak – „Umarł mi” to świadectwo żałobnej odwagi. Mierzenia się z zagadką oczywistości śmierci i zapamiętywania tego, co winne być zapamiętania mimo wszystko. To książka, dzięki której zmarły ojciec pozostaje może bardziej trwale w córce. Bo przecież – jak pisze Iwasiów już na wstępie - „(…) skoro umarł, muszę jeszcze bardziej mieć go w sobie”.

30 czerwca 2012 roku stał się dniem daty granicznej. Świat się nie zatrzymał, nic się wokół nie zmieniło. Jedyne, z czym trzeba było sobie poradzić, to nagłe odejście. Jedyne? Przecież wraz z tym ujawnia się mikrokosmos emocji i uczuć, na wyrażenie których nie ma się śmiałości bądź odwagi w uporządkowanym życiu ważnych spraw. Trudniej przeżyć coś, z czym pozostaje się samemu – bez względu na to, ile osób cierpi wokół i ile z nich deklaruje współodczuwanie tego cierpienia. Trzeba rozliczyć się jakoś samemu ze sobą. „Umarł mi” być może ma temu służyć. Inga Iwasiów nie wierzy w żadne terapie i to pisanie nie ma mieć charakteru terapeutycznego. Autorka wskazuje te charakterystyczne kręgi, gdzie przeżywa się utratę wspólnie, bo łatwiej osadzić rozpacz kontekstowo, między innymi. Kultura pogrzebu, subkultura cmentarza – to wydaje się być odległe, to nie są przestrzenie dla niej, nie dla jej sposobu przeżywania. Jest w tej utracie osobno, ale to nie jest niczym deprymującym, bo przecież Iwasiów wie doskonale, że uciec od straty ukochanej osoby nie można w ramiona innej żyjącej, nawet najbliższej, najbardziej współczującej. Trzeba się zająć sobą, tu i teraz, z takim i nie innym doświadczeniem. Spisanie notatnika żałobnego jest jednym ze sposobów nadania sensu przeżyciom, jakie wymykają się poza wszelkie kategorie logiki i zdrowego rozsądku. Pisanie jest w tym wypadku doświadczaniem smutku wewnętrznego. Bez konieczności wymazywania go.

Pojawiają się wspomnienia, w których autorka widzi siebie konfrontującą się z odchodzeniem innych. Wcześniej było tak, że te wszystkie śmierci wydawały się podobne, a przecież każda była inna. Nic nie zahartowało przed tą najbardziej bolesną, bo przecież największym paradoksem jest fakt, iż wiemy o końcu życia od chwili narodzin, a ujawnia nam się w swej grozie dopiero, gdy nastąpi, w żaden sposób nie przygotowując, nie hartując.  Inga Iwasiów wspomina, że zawodowo uprawia rozumienie, ale jej narzędzia badawcze stają się bezużyteczne, kiedy trzeba zrozumieć ostateczność odejścia. Stąd w tej książce nie jest ukrywany płacz, słabości; to nie jest publikacja temu na przekór. To książka o przejściu dalej, z bólem i wspomnieniami mimo tego, mimo ludzkiej słabości obnażającej nas jako bezbronnych, którym nikt nie może pomóc.

Zmarły był zegarmistrzem. Świetnym podobno. Takim panem czasu innych, na którym czas boleśnie się zemścił, pokazując, iż nie może być kontrolowany. O czasie – minionym, obecnym i tym wyobrażonym w przyszłości – jest w notatniku wiele i są to rozważania różnorodne, ukryte gdzieś, poza kontekstem, stale jednak obecne. Trudno było ojcu w czasach, kiedy naprawy zegarów to już rzadkość, kiedy jego fach ograniczał się często do wymiany baterii, kiedy mechanizmy wewnętrzne czasomierzy były tak proste, że niewarte zachodu, często wyrzucane po zepsuciu. W tym świecie zmiany śmierć ojca rozumiana jest jeszcze tak: „Świat przeszedł na bateryjną tandetę. Tata umarł, jakby mu nagle zabrakło baterii. Sam ich tyle w ostatnich latach wymienił, że czuć, co się stało”. A nastał brak, z którym trzeba sobie radzić. Łatwiej, gdy ożywi się wspomnienia. Tam zmarły pozostanie wciąż obok córki.

Ojciec był uważnym czytelnikiem, zarażony namiętnością do literatury po tym, gdy córka została pisarką. Był czułym tatą, tatulkiem, zawsze obowiązkowy i tę obowiązkowość pozostawiający w genach. Drobne ręce, sprawne, na zawsze zostawiające ślad, gdy głaskały po głowie, uspokajały, dawały poczucie bezpieczeństwa w czasach, które ani nie były bezpieczne, ani też radosne. A przecież o radości i cieple życia rodzinnego jest w „Umarł mi” tak wiele pięknych zdań! Jest tam też o kondycji wciąż małej dziewczynki pozostawionej przez tatulka. Tak małej i tak nieporadnej, że z trudem samodzielnie wracającej z Gdańska do Szczecina po tym, gdy dowiaduje się 30 czerwca, po co ma przedwcześnie wracać… Tak dzielnej jak tylko można być dzielnym w tej sytuacji. Rozważnej i uważnej, bo zastanawiającej się także, czym ma być żałoba po zmarłym tak w ogóle.

Iwasiów po śmierci ojca popełnia mnóstwo niewybaczalnych grzechów osoby w żałobie. Prowadzi czynne życie, odnajduje w nim radości, bodźce motywujące do działania. Nie celebruje żalu, nie nurza się w nim, nie dzieli go z innymi i nie uczestniczy w kulturze masowego żegnania zmarłych, która to kultura jest daleka i nie widzi sensu uczestniczenia w nim. Notatnik żałoby Ingi Iwasiów jest świadectwem przeżycia wewnętrznego, które nie rozsadza, lecz uwiera. To opowieść o dniach żałoby napisana dla wielu z nas i też za tych, którzy tego zrobić z różnych powodów nie są w stanie. To książka o rzeczach osieroconych wraz z córką i o rzeczach… do zrobienia, by po tym, co się stało, móc dalej żyć. Wszędzie zmarłych jest więcej niż żywych. Tylko że tym żywym trudniej. Oni muszą pozostać z tym, co zmarli porzucili wraz ze światem, swoim w nim istnieniu i wraz z tymi, którzy szukają różnych sposobów, aby ich opłakać.

2013-12-13

"Wybrany" Bernice Rubens

Wydawca: Wiatr od Morza

Data wydania: 20 listopada 2013

Liczba stron: 286

Tłumacz: Michał Alenowicz

Oprawa: miękka

Cena det: 39,99 zł

Tytuł recenzji: Wybranie w obłędzie?

Bardzo cieszą takie inicjatywy wydawnicze. Otrzymujemy książkę, która zdobyła drugą Nagrodę Bookera i mimo upływu lat nie straciła na aktualności. Możemy czytać walijską pisarkę żydowskiego pochodzenia, która zmarła przed dziewięciu laty. Bernice Rubens uhonorowano prestiżową nagrodą w 1970 roku za „Wybranego” – powieść w jakiejś mierze biograficzną, bowiem jeden z bohaterów, głowa rodu i dysfunkcyjnej rodziny, jest żydowskim emigrantem z Litwy tak jak ojciec pisarki. Ta książka wciąż iskrzy, bo stale obecne są w życiu takie problemy rodzinne, jakie zarysowano tu wyrazistą kreską. Tworzą one pasjonującą powieść psychologiczną złożoną z pytań o to, co komu wyszło źle, bez dawania odpowiedzi na pytania o możliwość tego zła wyeliminowania. „Wybrany” to książka o obłędzie, normalności i cienkich między nimi granicach. O złudzeniach, jakie mamy względem siebie i o rozczarowaniach w miłości. O bliskości i oddaleniu. O stygmatyzowaniu odmienności i o konsekwencjach życia w sztywnym gorsecie zasad i przyzwyczajeń. Rubens przedstawia losy żydowskiej rodziny, której się nie udało i chociaż opowieść płynie lekko i dużo w niej humoru, przygniata ciężarem, jakiego nie unieśli przez lata wszyscy ci, co w rodzinie czuli się jak w klatce. Warto przyjrzeć się „Wybranemu”, bo to alegoria dysfunkcji zrodzonej z kalekiej miłości. Opowieść o tym, że szaleństwo tkwi w nas samych, ale tylko nieliczni mają odwagę pokazać, że są szaleni.

Normana Zwecka poznajemy na łóżku, które odziedziczył w spadku po rodzicach. Ta symboliczna introdukcja będzie miała szalenie ważne znaczenie później. Matka Normana nie żyje, ojciec przeniósł się do jego pokoju. Łóżko symbolizuje dawną jedność, ale wyraźnie zaznaczona jest linia podziału między Zweckami, którzy samotnie odchodzili w krainy swoich snów przez lata. Norman nie cierpi świtów i światła. Pokój najchętniej zasłoniłby szczelnie i usunął  z niego wszystkie lustra. Wokół Normana zaczynają gromadzić się wrogie mu owady – rybiki cukrowe. Ta halucynacja to początek manii prześladowczej i nawrót obłędu, w który wpędziły go białe tabletki; kiedyś łykane w rozsądnych ilościach, teraz zaś garściami.

Szaleństwo Normana zmusza jego ojca, Abrahama, do umieszczenia syna w zakładzie psychiatrycznym. Dla rabina Zwecka jest to dramat podwójny – cierpi jako ojciec, którego syn kiedyś był wziętym prawnikiem, a dzisiaj opiekować się nim trzeba jak dzieckiem. Drugie cierpienie wynika z faktu, iż Norman jako jedyny z rodziny uchylił się przed życiem uświęconym tradycjami i zasadami, wedle których żydowski mężczyzna powinien unieść na barkach odpowiedzialność za życie swoje i własnej rodziny. Norman rodziny nie założył. Trudno ustalić moment, w którym łykanie leków stało się nałogiem. Nieśmiało poznajemy motywy, które go odmieniły. Dużo mówiące imię bohatera to nie tylko ojcowska fantazja o synu, z którego można byłoby być dumnym, a nie jest to możliwe. To imię będące w sprzeczności z życiem Zwecka. Abraham Zweck chciałby jednego: „Norman musi życie Normana prowadzić”. Syn chce, żeby wszyscy dali mu święty spokój, a kiedy w szpitalu psychiatrycznym odkrywa, iż łatwo można wejść w posiadanie zakazanych dlań białych pigułek, spokój ten – iluzoryczny i na chwilę – odnajduje z dala od opresyjnego ojca i wycofanej, ale równie dla Normana toksycznej siostry Belli.

Bella jest taką rodzinną świętą, a może raczej męczennicą rodu Zweck. Zawsze potulna, posłuszna rodzicom, akceptująca narzucany przez nich porządek; wierna w swej religii i tradycji wszelkim obostrzeniom, jakie mają regulować życie w normie. Właściwie każda rodzina ma taką Bellę, tak wydaje się twierdzić w toku narracji autorka. Bella – jak Norman – przekracza czterdziestkę, ale wciąż nosi białe, dziecięce skarpetki. Nie pozbyła się ich, są symbolem zamknięcia i blokady, na jakie zezwala mimo upływu lat. Bella lękała się być kobietą i prawdziwą kobietą nie została. Nienawidzi Normana za to, że jego szaleństwo jest w domu sankcjonowane. Jej, wiecznie posłusznej i uległej, nikt nigdy za to nie hołubił. Norman to jej fascynacja i źródło negatywnych emocji zarazem. Bella poddaje się dyktatowi jego obłędu tak, jak zawsze podporządkowywała się wszystkiemu, co narzucali jej rodzice.

Wyraźnie buntuje się w rodzinie Esther. Bella zazdrości najmłodszej córce Zwecków, która zdobyła się na odwagę, by poślubić mężczyznę spoza żydowskiego kręgu wybrańców i opuścić dom rodzinny, czyli zrobić coś, czego próbował dokonać kiedyś Norman, ale nie starczyło mu odwagi. Esther żyje z dala od pozostałych przy życiu Zwecków. Matka ją wyklęła, ojciec stara się wymazać z pamięci, a Norman… okazuje się, że relacje między nim a Esther są dużo bardziej skomplikowane niż można o nich na początku wnioskować.

Wszystko w zasadzie, co dzieje się i wydarzyło w rodzinie Zwecków jest mocno złożone. Bernice Rubens świetnie buduje napięcie, odsłaniając kolejne gorzkie tajemnice. Jaka była nieżyjąca matka? Dlaczego Bella uważa, że to przez Normana nie może rozstać się ze swoimi skarpetkami? Co się wydarzyło, zanim Esther opuściła dom? Jakie błędy popełnił Abraham, że teraz jego dzieci są nieszczęśliwe i wszystko zmierza ku temu, iż nigdy szczęścia nie zaznają?

Wieloznaczny jest tytuł powieści. Norman jest tym wybrańcem w rodzinie, który uosabia los, jaki nikomu się nie przytrafił. Jego obłęd to stygmat, ale jednocześnie coś fascynującego. Norman kwestionuje rolę społeczną, jaką narzuciła mu rodzina i w swym uzależnieniu podąża w otchłań, od jakiej nie odciągnie go nikt z żyjących członków rodziny. Pytanie zasadnicze to pytanie o to, kto w rodzinie Zwecków naprawdę oszalał. Obłęd Normana jest najbardziej wyrazisty, ale czy rzeczywiście wszyscy poza szpitalem psychiatrycznym nie uczestniczą w czymś na kształt zbiorowego szaleństwa, które zrodziło się już przed laty i wynikło z tego, co nienazwane i niewyjaśnione? Bella snuje rozważania proste, ale jakże trafnie podsumowujące wszystkich bohaterów książki Bernice Rubens: „Obłęd kończy się lub zaczyna zależnie od tego, jak się na niego spojrzy, zależnie od natury problemów gnębiących człowieka”. Nie ma w „Wybranym” granicy między tym, co normalne a tym, co szalone. Nie ma zaznaczonych miejsc, gdzie pojawiły się widoczne rysy, destabilizujące rodzinę pęknięcia, momenty zaniedbania i zaniechania – to wszystko sprawiło, że rodzina Zwecków została napiętnowana. Wybrana w swym szaleństwie i dramacie?

U Rubens wciąż widoczna jest obciążająca wszystkich bohaterów ambiwalencja uczuć – od czułości po nienawiść, od niechęci ku bliskości, jaką trudno czasem wyrazić albo okazać. Autorka nie skupia się na emocjach; stara się ukazać okoliczności, które wpłynęły na to, iż członkowie rodu Zweck czują się teraz tak, a nie inaczej. Historia uzależnienia i obłędu Normana nie wydaje się tu pierwszoplanową. To opowieść o silnych związkach naznaczonych toksycznymi emocjami; o ludziach walczących ze sobą, wspierających się jednocześnie i nieznośnie robiących na przekór –sobie i skomplikowanemu światu, w jakim przyszło im żyć. Bernice Rubens opowiada o dramacie oszukiwania siebie nawzajem w imię zasad, tradycji i obyczajów, jakie zniewalają. To też książka o nieszczęśliwym rabinie, który chciałby innego życia dla swych dzieci, ale przede wszystkim innego losu dla samego siebie. „Wybrany” zmusza do wielu przykrych refleksji, choć iskrzy przecież humorem – tak często jednak zwodniczym. Warta poznania, mądra rzecz.

2013-12-10

"Inspektor Kres i zaginiona" Agnieszka Turzyniecka

Wydawca: Szara Godzina

Data wydania: 11 października 2013

Liczba stron: 256

Oprawa: miękka lakierowana

Cena det: 29,90 zł

Tytuł recenzji: Mnogość uproszczeń…

Moda na pisanie kryminałów stała się tak wielka, że napisanie i wydanie takiegoż wydaje się sprawą tak nieskomplikowaną, iż każdemu jako tako władającemu piórem może się to udać. Agnieszce Turzynieckiej się nie udało. Dlaczego? Przede wszystkim dlatego, iż jej powieść jest absolutnie niewiarygodna – psychologicznie przede wszystkim. Historia papierowych bohaterów, prostych zagadek i błyskawicznego ich rozwiązywania, zdarzenia wymieszane w tylko autorce znanym celu, absurdalne nagromadzenie wielkiej ilości zbrodni, zaginięć, dewiantów i zboczeńców na metr kwadratowy średniej wielkości miasta w środkowej Polsce – to nie są jedyne wady. Najgorszym przewinieniem jest fakt, iż Turzyniecka raczy nas po prostu bajką zanurzoną we krwi i zbrodni. Bajką jednak. A ja w bajki już nie wierzę. Od powieści kryminalnej oczekuję tego, by wychodziła naprzeciw życiu, którego dramat opisuje. Tutaj jest tylko klejenie kilku fabuł w całość, przewidywalne i pozbawione iskry. W dodatku z trudnym do ustalenia środkiem ciężkości – nie wiemy, czy fabuła ta ma się skupiać na tytułowym inspektorze czy też na zaginionej, także pojawiającej się w tytule.

Znika Barbara Suchocka. Jej matka zastaje otwarte drzwi do mieszkania, w którym po córce zostaje jedynie ślad krwi na dywanie. Basia to samotna, zamknięta w sobie kelnerka. Biorąca rzekomo dużo nadgodzin, ale tak naprawdę uprawiająca wówczas nierząd, o czym nie wiedzą jej rodzice, przekonani o wspaniałości córki. Sama opuściła mieszkanie czy ktoś jej pomógł? Ma to związek z tym, że się prostytuowała czy takowego związku nie będzie? Kto stoi za tym, że w ciasnej szafie Basia snuje łzawe monologi, które zamiast poruszyć, śmieszą jedynie?

Sprawą zajmuje się Marian Kres, miejscowy policjant. Od 22 lat czynnie w zawodzie, zawsze zaangażowany w każdą ze spraw, od lat borykający się z wyrzutami sumienia z powodu nierozwiązanej sprawy zaginięcia ośmioletniego chłopca. Dla Kresa sprawa ta była punktem przełomowym; wówczas zrozumiał, że zawiódł, że nie jest takim profesjonalistą, za jakiego się ma i że musi teraz zrobić wszystko, by dusić wyrzuty sumienia za tamto, nie pozostawiając kolejnych zleceń bez rozstrzygnięcia. Kiedy matka Basi – pogodzona już z tym, że może nie ujrzeć córki żywej – wymusi na Kresie obietnicę, iż odnajdzie ją bez względu na wszystko, nasz poczciwy inspektor dokona niemożliwego, by sprawę zaginięcia rozwiązać.

A sprawa rozwiązana jest niejako już na wstępie, zanim autorka popłynie w kolejne wariackie historie, by pokazać determinację i bezkompromisowość Kresa. Obserwujemy bardzo ciekawy zabieg, świetnie wykorzystywany na przykład wśród skandynawskich pisarzy kryminalnych. Zaraz na początku poznamy rozwiązanie tajemnicy, jaka zawiązała nam akcję. Przestępca zginie, a wraz z nim ślady tego, co się naprawdę wydarzyło z zaginioną, bo choć Kres odkryje ciała innych porywanych dziewczyn, los samej Basi pozostaje zagadką. Doskonały punkt wyjścia do mnożenia zdarzeń, które mogą porwać, jeśli tylko popracuje się nad psychologią postaci oraz ich motywacjami. Tymczasem wspomniany zabieg niczego nie uatrakcyjni. Bardzo szybko domyślimy się, co się stało z Basią. Będziemy też śledzić poczynania Kresa, który sprawie nie chce odpuścić. Nie zamierza pozwolić na to, by zaginiona została kolejnym jego wyrzutem sumienia po wspomnianym wyżej chłopcu. Co robi? Mimo umorzenia postępowania podejmuje się ryzykownych posunięć. Dwukrotnie wyjeżdża do Niemiec, za każdym razem za swoje pieniądze (autorka zapomniała najwidoczniej sprawdzić, ile zarabiają polscy policjanci) i kompletnie bez planu, bez organizacji, bez zaplecza logistycznego w kraju, które mogłoby pomóc w utrudnieniach śledztwa za granicą. Tak, śledztwa być nie może i to po prostu prywatne wycieczki Kresa. Jego myślenie o tych wyprawach jest tak naiwne, jak naiwna jest wiara w to, iż sprawę da się łatwo wyjaśnić. O zgrozo, daje się to zrobić łatwiej niż moglibyśmy przypuszczać. O ile podziwia się kunszt kryminalistów do komplikowania zdarzeń i motywacji bohaterów, o tyle u Turzynieckiej można podziwiać prostotę rozwiązań fabularnych, która nie tyle pozostawia w niemym zadziwieniu (tak narracje prowadzi się w baśniach, gdzie wszyscy potem żyją długo i szczęśliwie), co zmusza do zastanowienia się nad tym, czy to wszystko nie jest przypadkiem kpiną z czytelnika.

Sam Kres jest nieporadny, ale tacy nieporadni policjanci ożywiają niejedną świetną powieść kryminalną. Nieporadność Kresa to przede wszystkim wynik przedstawienia go jako papierowej postaci. Jego stosunki z wiecznie zrzędzącą żoną są co najmniej skomplikowane. Oboje mają siebie dość, a jednak trwają przy sobie w zaskakującej symbiozie. Kres nie tyle jest pantoflarzem, co mężczyzną ułomnym, który swą męskość chce podkreślać w prosty, czasem prymitywny sposób. Losy jakiejś tam piotrkowskiej prostytutki, o której wspomina niemal  z czułością, zajmują go bardziej niż choroba nowotworowa żony. Potrafi pozostawić swoją szczekającą nań Grażynkę i udać się w podróż do Monachium czy Trewiru, będąc przekonanym o tym, że postępuje słusznie. Cierpiąca na raka kobieta jest kolejną śmieszną i bez wyrazu postacią nie tylko dlatego, że autorka zarzuciła w zakończeniu nakreślenia ostatniego rysu relacji małżeńskich albo choćby wyjaśnienia, czy kobieta – mimo obojętności męża – wyjdzie ze swej chorobliwej przypadłości. W tym małżeńskim duecie kryje się wiele frustracji, bólu, obojętności maskującej inne uczucia i jest tam cała historia skomplikowanego życia we dwoje, a potem obok siebie, ale Turzyniecka nic z tym nie robi. Snuje opowieści bez pogłębienia psychologii postaci i ma to miejsce zarówno w przypadku poszukujących, jak i poszukiwanych, których monologi – jak wspomnianej Basi – mogą wzbudzić śmiech lub konsternację.

Agnieszka Turzyniecka środek książki, czyli jakieś 150 stron między odkryciem, dokąd zabrano Basię a próbami jej odzyskania, zapełnia zbrodniami, o jakich Piotrków Trybunalski nie słyszał latami; one tymczasem dzieją się jedna po drugiej, zmuszając Kresa do ustawicznej pracy i zaniedbywania chorej żony. Mamy zabójcę żony, mamy kochankę-zbrodniarkę w afekcie, mamy zboczeńca z siekierą zajmującego państwową posadę i cały cykl samobójstw nastolatków, którzy nasłuchali się jakiegoś gadania i muzyki, po czym zdecydowanie rozstali się ze swym młodym życiem. Mamy wszystko, ale wychodzi z tego lekkostrawna papka, a nie pasjonujące historie. Turzyniecka próbuje w jednej budować napięcie prawie z Dostojewskiego – mamy dramę relacji oskarżonej ze śledczym, mamy wyrzuty sumienia i próbę wybielania tej, co zabiła. Płyciutkie to wszystko. Pozostałe historie znajdują rozwiązania szybciej niż zdążymy się do nich zbliżyć. Wszystko zmierza oczywiście do katastrofalnego finału książki, po lekturze której pozostaje pytanie o to, co właściwie przeczytaliśmy.

Największym grzechem powieści kryminalnej jest brak elementu zaskoczenia – rozumiany bardzo szeroko. Agnieszka Turzyniecka zaskakiwać może jedynie naiwnością swoich rozwiązań fabularnych i tym, że serwuje nam jakąś kompletnie oderwaną od rzeczywistości wizję szybkiego karania za zbrodnie, odkupienia winy i opowieść o tym, że rozwiązywanie zagadek kryminalnych jest tak proste jak zrobienie zakupów w markecie (z tym nie radzi sobie Kres). Nie wiem zatem, jaki był cel napisania i wydania „Inspektora Kresa i zaginionej”. Fikcję literacką cenimy za to, że pozwala nam oderwać się od praw rządzących rzeczywistością. Tyle tylko że w przypadku dobrego kryminału fikcja ta powinna się w rzeczywistość wgryźć, szarpać nią do krwi i pokazywać wszystko, co złe w najbardziej skomplikowanych odcieniach. U Turzynieckiej dobro i zło to kategorie, jakie poznaje dziecko; bez ich zaburzania i zaciemniania. Wspomniałem na początku – nie lubię bajek. Nie lubię być też oszukany przez książkę, która oszukuje samą siebie, nazywając powieścią kryminalną.