2014-07-31

"Nadzieja dla umarłych" Charles Willeford

Wydawca: Mundin

Data wydania: 14 lipca 2014

Liczba stron: 286

Tłumacz: Robert Sudół

Oprawa: twarda

Cena det: 49 zł

Tytuł recenzji: Moseley znowu na tropie

Charles Willeford oczarował Amerykanów swoim "Miami blues". Powieść zyskała nadużywaną dzisiaj etykietę "kultowa", została sfilmowana i do dzisiaj porusza wyobraźnię niepowtarzalnym obrazem gorącego Miami lat osiemdziesiątych minionego stulecia. "Nadzieja dla umarłych" to kontynuacja wspomnianej książki, w której poznajemy dalsze losy Hoke'a Moseleya, poczciwego gliniarza z wydziału zabójstw z życiem niepoukładanym i naznaczonym pamięcią przeszłości. Moseley rozwiązuje zagadki kryminalne w mieście, w którym coraz trudniej jest pracować policjantom ze względu na cięcia kosztów i obcinane etaty oraz fundusze na działalność. Pracuje jednak solidnie i z charakterystyczną dla siebie wnikliwością.

W "Nadziei dla umarłych" mamy poznać kolejną odsłonę gorącego Miami i obserwować poczynania 42-letniego policjanta, któremu zbyt wiele zwali się nagle na głowę. Miami niezbyt czaruje, choć Moseley bawi wciąż wybornie. Nie ma niczego śmiesznego w popełnianych na ulicach miasta zabójstwach, jednak Willeford z dużą dozą humoru i ironii każde z morderstw zamieni w ekscentryczny przypadek. "Nadzieja dla umarłych" jest dość przeciętną książką, niestety. Autor nie może się zdecydować - skupić na kluczowej intrydze kryminalnej czy wciąż okraszać obyczajowymi wątkami historię, jaka prowadzi do dość oryginalnego rozwiązania zagadki śmierci pewnego młodego narkomana. Mundin to oficyna stawiająca na formę wydawanych książek. Jest zatem "Nadzieja dla umarłych" małym ilustrowanym dziełem sztuki. Skryta wewnątrz fabuła nie równa się temu, co uwodziło w "Miami blues". Można czytać tę książkę przez sentyment dla Moseleya. Można czytać nie jako kryminał, ale dobrą obyczajówkę, bo nią jest w istocie.

Green Lakes to taka syta i bezpieczna miejscówka w Miami, która może poszczycić się tym, iż od dwóch lat nie dokonano tam żadnego zabójstwa. Hoke zostaje wezwany do trupa Jerrego Hickeya. Chłopak przesadził z heroiną. Sprawa wydaje się oczywista. Była zabawa, była przesada, jest śmierć. Moseley od razu jednak spostrzega, że nic na miejscu zgonu nie jest tym, czym się wydaje. Znika 25 tysięcy dolarów. Przy Hickeyu znajduje się tylko tysiąc. Węszą za nim dwa podejrzane typy - co okaże się później - a na miejscu macocha zmarłego nie okazuje żadnej rozpaczy po stracie Jerrego. Ojciec denata jest adwokatem i w przeszłości wyciągał go z różnych tarapatów. Flirtująca z Moseyem macocha chłopaka próbuje odwrócić jego uwagę od sprawy. Dodatkowo okazuje się, że w celu zdobycia nowych stanowisk poruczników policjanci wydziału zabójstw muszą rozwiązać w szybkim tempie część z umorzonych już spraw. To nie są dobre warunki do tego, by rozwikłać zagadkę śmierci Jerrego. Willeford nie czyni z niej naczelnego punktu swej fabuły. Obawiam się, że nie ma niczego, co by ją cementowało, a "Nadzieja dla umarłych" to przede wszystkim ciąg mniej lub bardziej interesujących historyjek powiązanych z codziennym życiem Hoke'a.

Ważną postacią jest Ellita Sanchez, która tworzy z Moseleyem nowy tandem. Ciężko mu dogadać się z nowym partnerem. Ellita jest w wydziale zabójstw zaledwie od czterech miesięcy. Wydaje się, że nie ma poczucia humoru, nie ma z nią bliższego kontaktu, izoluje się na własne życzenie. Niespodziewanie kobieta obarczy Hoke'a swoimi problemami, a efektem tego będzie snucie planów wspólnego zamieszkania z Kubanką, która zbliża się do córek Moseleya. Dwie nastolatki pojawiają się w Miami zupełnie niespodziewanie. Hoke zmuszony jest stać się nagle prawdziwym ojcem, podczas gdy do niedawna o jego obowiązkach względem dziewczynek świadczyła tylko co druga pensja odbierana na rzecz dzieci i przekazywana byłej żonie. Ta tymczasem odsyła sobie córki do ojca i zmusza Moseleya do zmiany trybu pracy. Jakby tego wszystkiego było mało, mnożą się problemy ze znalezieniem mieszkania przez policjanta. Czas pobytu w obskurnym hotelu dobiega końca. Na głowie bohatera - poza problemami Sanchez i obecnością córek - będzie nie tylko zagadka śmierci Hickeya, ale także stare sprawy, które się rozgrzebuje w celu szybkiego wyjaśnienia.

Za szybko wszystko się toczy w tej książce, nazbyt prosto i często przewidywalnie. Kilka umorzonych wcześniej spraw błyskawicznie znajduje rozwiązanie. Zabójstwo Jerrego odchodzi nieco w cień, ale oczekujmy naturalnie rozwiązania sprawy. Tylko czy będziemy w stanie przewidzieć jej finał? Willeford kreśli tymczasem socjologiczne tło Miami - miasta sporych podziałów, w którym trudno jest białym policjantom mieszkać oraz pracować wśród czarnych i Latynosów. Utrudnieniem dla stróżów prawa są też ściśle określone kwartały ich działań. Z tego powodu Moseley szuka nowego domu i nie może zgodzić się na miejscówkę w czarnym getcie Miami. Pamiętajmy, że to czas sprzed komórek, Internetu i sprzed szybkiego przepływu wszelkich informacji. Mimo tego zaskakująco szybko dochodzi do rozwiązania praktycznie wszystkich problemów, jakie Willeford mnoży na kartach "Nadziei dla umarłych".

W tym wszystkim Moseley zachowujący stoicki spokój nawet w obliczu największej katastrofy. Autor zaznacza, że w Miami feminizm zaczyna zataczać coraz szersze kręgi. Hoke jest oczywiście szowinistą, ale takim poczciwym. Zna swoją wartość jako policjanta, lecz doskwierają mu mankamenty w wyglądzie, które stara się tuszować. W kontaktach z kobietami jest zaskakująco wrażliwy. Na co dzień mocno surowy dla otoczenia, okazuje się czułym ojcem i wspaniałym przyjacielem dla Ellity Sanchez. Willeford stara się wciąż na nowo zaskakiwać wizerunkiem swego bohatera prowadzącego i myślę, że do pewnego stopnia mu to wychodzi. Moseley na przemian bawi i intryguje. Właściwie trudno jest wedrzeć się do jego myśli. Rozwiązuje sprawę za sprawą, ale czytelnik ma jednak ograniczony dostęp do tego, kim jest Hoke naprawdę, bo poznajemy go przede wszystkim w działaniu i wypowiedziach. Czasem żenujących, niekiedy niesamowicie zabawnych.

"Nadzieja dla umarłych" łączy sceny słabe z rewelacyjnymi. Do tych drugich należy między innymi rozmowa o pochodzeniu zmarłego Jerrego czy też moment, w którym Moseley uświadamia swoje córki seksualnie. Sporo jest dłużyzn i widać, że Willeford stawia przede wszystkim na dialog. Nie zawsze udany. Ci, którzy z przyjemnością czytali "Miami blues", niewątpliwie zajrzą też do tej książki. Pozostałym może towarzyszyć poczucie niedosytu, ale może zrekompensują go choć w części ciekawe rysunki Mikołaja Moskala oraz kapitalny plakat-niespodzianka.

Reasumując - dużo oczekiwałem, niewiele otrzymałem. Zdaję sobie sprawę, że dla wielu autorów powieści cyklicznych trudne jest utrzymanie poziomu pierwszej książki i tutaj tę przypadłość widać dość wyraźnie. Można jednak czytać "Nadzieję dla umarłych" jako integralną powieść. Powieść o życiu w gorącym mieście na Florydzie, w którym latynoska mniejszość jest już większością i gdzie lato ma wiele dodatkowych smaków oraz barw. W gruncie rzeczy to niezła pozycja na leżak i źródło nietuzinkowej rozrywki. O ile podziela się poczucie humoru Willeforda i jego policjanta po przejściach.

2014-07-28

"Hopeless" Colleen Hoover

Wydawca: Otwarte

Data wydania: 18 czerwca 2014

Liczba stron: 424

Tłumacz: Piotr Grzegorzewski

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det: 34,90 zł

Tytuł recenzji: Iluzja i banał

Staram się nie sięgać po literaturę tworzącą złudę i budującą iluzje na obrazach nie tyle boleśnie banalnych, co przerażająco upraszających życie. Wiem, że takiej literatury jest na tony - pisze się ją, wydaje masowo, jest target, jest sprzedaż, jest interes i naiwna wiara czytelników, iż przeżywane podczas lektur emocje są wystarczającym miernikiem, by określać takie książki mianem dobrych. "Hopeless" Colleen Hoover to właśnie takie cudo, nad którym rozkładam bezradnie ręce. Książka, jaka nie pozostawia miejsca na własną refleksję. Opowieść, która nie wie, czym jest dwuznaczność czy niedopowiedzenie. Narracja w łopatologiczny sposób tłumacząca każdą emocję, każdy odruch, każde postępowanie bohaterów zbombardowanych na przestrzeni kilkudziesięciu dni bodźcami, jakich większość ludzi nie doświadczy przez całe życie. Nie można czegoś takiego czytać bez irytacji, a moje wypieki na twarzy przy lekturze to nie efekt kumulacji emocji, o jakich ćwierkają entuzjastyczne opinie umieszczone na samym początku aż na trzech stronach, lecz poczucia, iż atakowany bzdurami w żaden sposób nie jestem w stanie się przed nimi bronić.

"Hopeless" to klasyczny przykład tak zwanej literatury New Adult. Opowiada o przedwcześnie doświadczonych przez życie nastolatkach, których szczenięce wynurzenia mają być źródłem zachwytu dorosłego już czytelnika. W schemacie zawiera się dziewczyna i chłopak z przeszłością, dramatyczne jej odkrywanie, tatuaże i namiętność oraz taki sposób obrazowania rzeczywistości, w którym wszelkie fabularne rozwiązania są dość oczywiste, napięcie zaś wzmaga dramaturgia oparta na tym, że autor wtłoczy do książki jak najwięcej traumatycznych przeżyć z przeszłości. Colleen Hoover idealnie wpisuje się w schemat, tworząc mocno podsyconą erotyką narrację dla naiwnych. Doświadczone przez życie nastolatki wierzą w siebie i po kilku miesiącach znajomości deklarują miłość na całe życie. Ich wzajemne podchody idą w parze z odkrywaniem tych elementów przeszłości, od jakich w różny sposób się odseparowali. Problemem naczelnym staje się ustalenie momentu, w którym można się soczyście pocałować oraz tego drugiego, gdy idzie się na całość, odnajdując boskie spełnienie w ramionach wyciskającego pewnie jeszcze wągry trądzikowe kochanka, co to nie ustępuje choćby takiemu Greyowi w znajomości technik mających dać nastoletniej dziewczynie spełnienie.

Ale nie upraszczajmy, nie trywializujmy, nie śmiejmy się i nie ironizujmy. "Hopeless" to przede wszystkim opowieść o bolesnym doświadczaniu życia, które kiedyś przyniosło wiele krzywd, a ich pokłosie dotyka teraz, po latach, świadomie i naprawdę przejmująco. Hoover stworzyła intrygę, w której zawarto wszystko, co może być piętnowane przez dzisiejszy świat. Nie zdradzę szczegółów, bo ma to być element zaskoczenia, jedyny chyba wartościowy w  tej książce. Zanim młodzi bohaterowie odkryją przed sobą, kim są naprawdę, będą mierzyć się z demonami przeszłości oraz udręką nienawiści i miłości odczuwanych jednocześnie. Hoover zgrabnie wprowadzi nas w swój banalny świat przedstawiony, gdzie poznamy Sky i Holdera, teksańskie dzieciaki zakochujące się w sobie w błyskawicznym tempie.

Autorka "Hopeless" rozpoczyna od sceny płaczu i agresji. Nasuwa to skojarzenie z filmowanymi wielokrotnie reakcjami nastolatków grających w jakąś internetową grę na moment odłączenia im modemu. To nie brak dostępu do sieci będzie winien tego, że młodziutka Sky wywrzaskuje swą nienawiść, demolując jakiś pokój. Dojdziemy do tego dnia stopniowo, poznając wcześniej zdarzenia, które nie mają w sobie ani niczego wyjątkowego, ani też w żaden sposób interesującego. Wspomniana Sky cierpi na atrofię uczuć. Wszelkie zbliżenia z chłopakami są dla niej momentami, w których obojętnie oddaje swe ciało. To Six, przyjaciółka Sky, czerpie pełnymi garściami z takich zbliżeń, sama Sky zamiast chłopaków woli lody, ewentualnie ukradkiem podjadane snickersy, bo matka zabrania jej słodyczy.

Karen adoptowała Sky, gdy ta była małą dziewczynką. Teraz, zbliżając się do osiemnastki, Sky ocenia dotychczasowe życie jako stabilne, spokojne i satysfakcjonujące. Karen odcięła córkę od telewizji, komórek i Internetu oraz szkół publicznych - to wszystko to w matczynym przekonaniu źródła wszelkiego zła. Dziewczyna bez problemu otrzymuje jednak samochód - teoretycznie źródło dużo większego zagrożenia niż wyżej wymienione -  oraz swobodę bez zakazów, bo Karen jej ufa i jest przekonana o tym, iż córka przejęła przez lata choćby w części jej sposób patrzenia na świat.

Sky decyduje się rozpocząć naukę w publicznej szkole i zmierzyć ze światem, który był dla niej dotychczas ograniczony. To kwestia chwili, gdy pozna tego jedynego, fascynującego i pociągającego. Wystarczą dołeczki w policzkach i dukane onomatopeje, by Sky poczuła motylki w brzuchu oraz słabość do tajemniczego Holdera, który wydaje się bardzo labilny emocjonalnie. Młodzi docierają się, planują kolejne kroki poznawania siebie (czytaj: dotykania, całowania, pieszczenia), a jednocześnie odkrywają, co łączyło ich w przeszłości. Przerażająca tajemnica, z jaką muszą się oboje zmierzyć, jedynie scementuje ten budowany na szybko związek, a kompulsywny seks będzie doskonałą odskocznią od rzeczywistości, w jakiej oboje chwilę przez dzikimi harcami widzieli samobójcę strzelającego do siebie. Niezwykła jest emocjonalna odporność amerykańskich nastolatków Hoover. Biorą na siebie wiele i wszystko udaje im się uporządkować w zaskakująco szybkim czasie. Kreowana na dramatyczną historia z przeszłości odejmuje na chwilę książce jej słodkości, ale jeżeli ma być to opowieść, która obrazuje system wartości i przekonań dwójki nastolatków, po dodaniu do niej ogromu traumy, ukazuje ich jako doświadczonych oraz świadomych sfery własnych uczuć i emocji ludzi doskonale organizujących swoje życie. Ukazuje nieprawdziwych, papierowych bohaterów. W niewiarygodnie przesłodzonej narracji, nad którą nie chce się poważnie zastanawiać.

"Hopeless" przedstawia niezwykle trudne dylematy, dając jednocześnie obraz przerażająco prostych rozwiązań. Wszystko - paradoksalnie, gdyż tam są rzeczywiście przedstawione dramatyczne zdarzenia - w slapstikowej konwencji, bo dzisiaj młodzi dorośli przeżywają bardzo wiele w niezwykle krótkim czasie. Takie książki tworzą dość niebezpieczną iluzję. Im jest ich więcej, tym bardziej - niestety - odrywamy się od prawdziwego życia. Młodych dorosłych i tych dorosłych, którzy wierzą takim historiom jak ta stworzona przez Colleen Hoover.

2014-07-26

"Pochłaniacz" Katarzyna Bonda

Wydawca: MUZA

Data wydania: 20 maja 2014

Liczba stron: 672

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det: 39,99 zł

Tytuł recenzji: Przeszłość, która nie mija

Cykl powieści, których bohaterem był Hubert Meyer, został przez Katarzynę Bondę zakończony. Autorka zapowiada "Pochłaniaczem" kolejny, bardzo spektakularny, a jej nowy profiler nosi spódnicę. Sasza Załuska to całkowicie na nowo wykreowana postać, której życiorys poznawać będziemy w oszczędnych dawkach. Cztery zapowiedziane książki to dużo. Pierwsza zdradza kilka szczegółów z życia Saszy. Cieszę się, że to kobieta tropić będzie złoczyńców. Lenie Pawłowskiej wychodziło to we "Florystce" znakomicie i przyznam, że cały czas po cichu liczyłem na kolejną tak rewelacyjną kobiecą kreację. Nie zawiodłem się. W "Pochłaniaczu" Bonda trzyma formę. Wierzy się jej i czyta w skupieniu. To nic, że nadal trochę wszystkiego za dużo, że tym razem książkę można by "odchudzić" np. o wątek nieszczęsnych białostockich policjantów, którzy powinni pozostać na kartach "Florystki". "Pochłaniacz" doskonale przedstawia to, o czym autorka mówiła w rozmowie ze mną - to nie trup jest najważniejszy, lecz postacie, wokół których się koncentruje. Każda z nich jest wiarygodna, a snuta niespiesznie historia zazębia się doskonale, bo Bonda przemyślała każdy detal, nim wprawiła w ruch machinę akcji najnowszej powieści.

Wszystko, co najważniejsze, rozegrało się przed laty, na przełomie 1993 i 1994 roku. Chociaż Sasza przybywa do Gdańska w 2013 i po odkryciu, że ktoś wrabia ją w kryminalną intrygę, planuje rozwikłać ją po swojemu, klucz do zagadki kryje się tam, gdzie pewien młody chłopak zakochał się w dziewczynie, a nieszczęśliwa miłość zrodziła się między tymi, których los nie powinien stawiać na drodze. Tam, gdzie oczekiwania rozmyły się  z rzeczywistością,  a uczucia skonfrontowane zostały ze złem, przestępstwem i okrucieństwem ludzkim.

Poznajemy losy Marcina i Wojtka, braci bliźniaków z rodziny szefa trójmiejskiej mafii. Wuj Słoń jest zainteresowany głównie pierwszym i to w nim widzi dobry materiał na kolejnego lojalnego członka gangu. Słoń jest bezwzględnym psychopatą, ale tlą się w nim resztki uczuć. Rodzina to podstawa wszakże i nie tylko on będzie mieć w "Pochłaniaczu" takie zdanie. Rodzinna solidarność to coś najważniejszego dla Jerzego Popławskiego. Jego siostra od dawna trzyma się z daleka od kryminalnych poczynań trzęsącej Trójmiastem szajki jubilera. Ojciec Marcina chce trzymać syna jak najdalej od wpływów wuja. Tymczasem chłopak - młody lowelas z gitarą, lubujący się w narkotykach i łatwym życiu - niespodziewanie szybko wejdzie w fatalną orbitę wpływów i zostanie wmanewrowany w sieć zależności. Jego brat Wojtek wydaje się daleki od Marcina. Obaj żyją w innych światach, ale czy naprawdę będą odrębni, gdy wuj ukarze ojca, a młodą Monikę, w której kocha się jeden z braci, ktoś w tajemniczych okolicznościach pozbawi życia? Dojdzie jeszcze jeden trup. Pojawi się rozgoryczenie. Świadomość, że ktoś czemuś mógł zapobiec. Wyrzuty sumienia. Ból, którego nie jest w stanie złagodzić upływ czasu. I tajemnica, przed którą stanie po latach Sasza Załuska, kiedy będzie musiała mierzyć się z morderstwem pewnego znanego piosenkarza...

Profilerka Bondy ma 36 lat i naprawdę bogaty życiorys. Była policjantka, za granicą zdecydowała się na pracę naukową, a powrót do kraju jest kompulsywny - Sasza liczy na to, że pożegna mroczną przeszłość, której początek tkwi w Polsce. Stamtąd uciekła, by zapomnieć, a teraz ponawia próbę ucieczki, wracając do miejsca, gdzie została naznaczona. Jej stygmat to nałóg. Kobieta-alkoholiczka, od której odcięła się tradycyjna polska rodzina oraz pracodawca, bo Sasza popełniła na służbie niewybaczalny błąd. Załuska porzuca uporządkowane życie w Anglii, gdyż prześladują ją demony groźniejsze niż te we wspomnieniach alkoholowych ciągów, od których wolna jest już siedem lat. Jest jeszcze Karolina, córeczka Saszy. Tylko matka zna historię tego, który spłodził Karolinę. Tylko dla niej Załuska chce uporządkowanego życia. O niej myśli, planując i oczekując stabilizacji. Przybywa do kraju, w jakim pozornie nie ma niczego. Okazuje się, iż trafia na trop ludzi, którzy tak jak ona rozpaczliwie uciekają przed błędami przeszłości, bez szans na uwolnienie się od nich.

Katarzyna Bonda buduje postać pełną wewnętrznych sprzeczności. Załuska z jednej strony jest zdecydowana i pewna siebie. Z drugiej jednak wciąż zarzuca sobie uległość i słabość - pociąg do alkoholu, przykry ślad po tacie. Całe życie maskuje się, wchodzi w zmienne role, komplikuje własny życiorys i nadal przed czymś ucieka. Tymczasem jako profilerka znudzona angielskim profilowaniem geograficznym osiąga sukcesy, badając życiowe narracje przestępców. Gdzieś w nich skrywa się prawda o samej Saszy Załuskiej, dla której ciężary własnego życia wydają się zbyt wielkie, podczas gdy ze śmiałością unosi na barkach te wszystkie, jakie przygniatają ludzi wchodzących w konflikt z prawem.

Jeden z policjantów mówi do Saszy: "Myślisz, że wszędzie czają się sprytni zabójcy, którzy przewidują, że przyjdziesz i będziesz ich rozkminiać. Oni są w większości bardzo prości, a historie podobne. Patole, alkohol, bicie, bieda. Do większości nie trzeba profilera". "Pochłaniacz" zajmuje się tą pasjonującą mniejszością, o której można powiedzieć wiele, wciąż gubiąc się w niedopowiedzeniach i wikłając w kolejne zagadki. Nie żyje piosenkarz. Coś łączyło go z Marcinem. Zbrodnia powiązana jest ze światem przestępczym, który po latach mocno okrzepł, ale jego struktura potrafiła wchłonąć coraz więcej ludzi ze świata policji, polityki i administracji państwowej. Sasza Załuska prowadzi swoje prywatne śledztwo gdzieś obok złożonych afer, z którymi nie są w stanie poradzić sobie stróże prawa, bo każdy z nich ma coś za uszami i w biografii każdego odnaleźć można pewne mroczne epizody. Nikt nie jest u Bondy jednoznacznie dobry ani zły. Tak było już w jej poprzednich powieściach, ale to właśnie "Pochłaniacz" doskonale wikła się w niejednoznaczności, nie pozwalając wydawać wyroków, oceniać i wskazywać winnych.

Wina i kara idą w parze ze strachem, który tak często warunkuje różne nasze zachowania oraz decyzje. Bonda doskonale ukazuje, w jaki sposób działają ludzkie umysły pod wpływem strachu. Tego irracjonalnego także. Snuje w "Pochłaniaczu" boleśnie prawdziwą opowieść o ciężarze współwiny za coś, co nigdy nie powinno się wydarzyć. Zagubieni są nie tylko ci, których śledzi Załuska, ale także ona sama. Nie uzyskamy odpowiedzi na wszystkie nurtujące nas pytania. Nie poruszamy się jednak z bohaterami Katarzyny Bondy po omacku. Widać, że zmyślone jest tu tylko to, co niezbędnie konieczne. Śledząc losy braci bliźniaków Staroniów i ludzi, którzy nieszczęśliwie związali się z nimi, jesteśmy wciąż obecni w fabule wyrastającej z prawdziwego życia. "Pochłaniacz" jest autentyczny. Groza i tajemnice w doskonałej symbiozie z prozą życia, która nie jest ani nadzwyczaj groźna, ani też szczególnie tajemnicza. Czyta się Bondę świetnie od lat i myślę, że Sasza Załuska będzie nas prowadzić przez niejedno skomplikowane śledztwo z całym przekonaniem, iż pisanie autorki "Sprawy Niny Frank" nie jest tylko czystym zmyśleniem. Ono przede wszystkim niepokojąco imituje. To, co w nas i wokół nas, o czym nie chcemy myśleć i czego nie chcemy zauważać.

2014-07-22

"Pająki pana Roberta" Robert Pucek

Wydawca: Czarne

Data wydania: 24 czerwca 2014

Liczba stron: 128

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det: 34,90 zł

Tytuł recenzji: Pajęcza harmonia

Niezbyt przemawiają do mnie radosne dykteryjki pisane w trzeciej osobie przez kogoś, kto skryty gdzieś na łonie przyrody, ucieka od rzeczywistości w świat własnej filozofii. Takie książki nie mówią mi niczego o świecie w sensie ogólnym, a jedynie pokazują czyjś punkt widzenia, subiektywny jak tysiące zdań usłyszanych z ust ludzi, jakich spotykam na co dzień. Tak, rzadko w związku z tym sięgam po eseje, a ta urocza publikacja to esej dzielony na rozdziały. Pomimo dystansu, jaki mam do "Pająków pana Roberta", doceniam tę błyskotliwą rzecz, bo warta jest poznania. Robert Pucek w nieskończonych tajemnicach świata owadów widzi to, czego my sami często nie dostrzegamy wokół. Zależności, powiązania, symbole i odniesienia - nie tylko do filozofii starożytnej, ale przede wszystkim do publikacji badaczy przyrody z XVII wieku, które uznaje za wyborną literaturę.

Autor rozpoczyna od potwornej ignorancji Herberta interpretującego dokonania przyrodnika Jana Swammerdama. Poeta nie jest w stanie odróżnić jętki od łątki. To taki sam grzech jak uznanie, że tarantula to ptasznik albo nieczynienie tego rozróżnienia. Nie jest to tylko kwestia nomenklatury, lecz także postrzegania. Pucek postrzega natomiast, iż słowa Herberta są dowodem na to, w jak wielkim rozbracie jest ze sobą myśl humanistyczna i przyrodnicza. Pan Robert nie tylko opisuje pająki z otoczenia; on w tej oryginalnej narracji stara się znaleźć punkty styczności humanistyki z przyrodnictwem. Snując scenariusze mikroświata przyrody obecnego tuż przy nas, ale przecież ignorowanego, szuka momentów spotkań tych tak różnych od siebie myślicieli, co spotykają się przede wszystkim na kartach "Pająków pana Roberta". Zresztą oddajmy głos jemu samego, wszak to znakomity gawędziarz i nie trzeba zanadto komentować jego tezy: "Książeczka ta (...) jest donkiszotowską próbą przerzucenia kładki ponad rowem nieporozumień oddzielającym świat przyrodników od świata humanistów. Kładka ma być przerzucona w miejscu, w którym ów rów zamieszkują pająki". Ot, wyraźnie zaznaczona droga, po której z podziwu godnym zapałem podąża obserwator życia pająków, do którego dołącza myśli gnostyczne, a wszystko dodatkowo w otoczeniu dobrotliwych bogów i w duchu Arystotelesa.

Pana Roberta cechuje osobliwa estetyka i dość niezwykła empatia. Świat, który go otacza, to enklawa szczęścia, jakiej granice sam sobie wyznaczył, zamieszkując w chatce na odludziu. Życie w niej toczy się swoim rytmem. W tym rytmie pojawiają się refleksje rodzące się z obserwacji pająków. Dlaczego akurat one? Dlaczego nie, można by też zapytać. Każdy element ożywiony może stać się początkiem nietuzinkowych rozmyślań. Od każdego żywego drobiazgu można wyjść, by powiązać go ze światem myśli ludzkiej w stopniu na tyle niewyobrażalnie silnym, na ile zdolna jest tego dokonać wyobraźnia, erudycja i wolność słowa. Nie sugeruję, że ta książka mogłaby powstać dzięki obserwacji trzmieli czy żab. Zwracam jedynie uwagę na to, iż punkt wyjścia rozważań Roberta Pucka może się wydawać umowny, bo w gruncie rzeczy chodzi o stawianie pytań, mnożenie wątpliwości, obserwację i analizę. W duchu Junga, Keplera, Leibniza. W duchu wątpliwości, które rodzi pozorna pewność i stabilność. Świata przyrody, świata pająków na przykład.

Pucek analizuje metody przystosowawcze, jakie cechują różne gatunki pająków, by trudne oraz krótkie życie uczynić satysfakcjonującym. Rozważania o strukturze sieci pajęczych idą w parze z budowaniem dlań swoistej filozofii. Autor wspomina Pelagiusza i rozmyśla nad tym, czy pajęczyna nasosznika nie jest przypadkiem obrazem społeczeństwa w jego rewolucyjnym rozkładzie. Fatalizm jakiś ogarnia autora obserwującego tkane z taką pieczołowitością pajęczyny. Jest moment, gdy w duchu świętego Ambrożego, pojawia się pewna wątpliwość. "Po co się trudzić, skoro dzieła ludzkie, mimo pajęczego sprytu i pilności, są kruche i nietrwałe jak pajęczyna?". Po co nam śledzić opisy płynów wydalniczych, gruczołowych, brodawek czy soków trawiennych? Czymże te mocno efemeryczne byty zasłużyły na to, by wokół nich budować tak wiele przemyśleń? Nie chodzi w gruncie rzeczy o pająki przecież. Takie przynajmniej wrażenie można odnieść po lekturze kilku rozdziałów.

Chodzi o ukazanie estetycznego piękna i harmonii w czymś, co nie tylko w cierpiących na arachnofobię wzbudza strach i chęć salwowania się ucieczką. A to zupełnie nie tak. Mali towarzysze pana Roberta ze swoimi pajęczynami lub ich brakiem prowadzą go tak daleko, że potrafi sięgać nawet do filozofii indyjskiej czy wspominać narrację czasu Edo personifikującą pająka. Dobrze narratorowi i ze sobą, i ze swoimi pająkami. To harmonia, o jakiej wielu marzy. Niepokój, jaki się pojawia, to jedynie powód filozoficznego strapienia; pająki nie mają z nim nic wspólnego, choć ich życie naznaczone jest niepokojem w sposób dużo bardziej wyraźny niż życie ludzkie.

Ta opowieść niesie w sobie rytm i czas świata przyrody. Egzemplifikacją jego komplikacji są zwyczaje pająków. W ich obserwacji kryje się metodologia opisu świata przez Roberta Pucka. Warto poznać, jak ten opis powstaje, co się za nim kryje i jakie to może mieć znaczenie dla nas wszystkich, tak rzadko spoglądających z czułością na braci mniejszych, a tym bardziej tych kosmatych i mało sympatycznych. To, w jaki sposób odbierzemy tę publikację, zależy od nas samych. Pucek prezentuje nam rodzaj przeżywania świata gdzieś do wewnątrz. Ponownego opisywania jego reguł oraz zasad, jakimi kierował się nie zawsze rozumny w przeciwieństwie do pająków człowiek.

Ta książka jest podróżą do istoty człowieczeństwa. Pucek pisze, by zrozumieć siebie. Pojąć wielkość przyrody, do której nie tak często sięgali wielcy humaniści. Próbuje nazywać i określać to, co przed wiekami wydawało się czymś oczywistym, a co skomplikował być może współczesny świat. Być może też dobrym rozwiązaniem jest odcięcie się od niego, leniwe palenie papierosa w chatce na odludziu i czułe spoglądanie na pająki, mrówki czy ćmy. Kwestia oglądu i poglądu. Kwestia wrażliwości i rozumienia. Kwestia wyboru. 

2014-07-20

"Seks, betel i czary. Życie seksualne dzikich sto lat później" Aleksandra Gumowska

Wydawca: Znak

Data wydania: 20 czerwca 2014

Liczba stron: 334

Oprawa: miękka

Cena det: 36,90 zł

Tytuł recenzji: Sekrety Kiriwiny

Kiedy przed blisko stu laty Bronisław Malinowski badał obyczajowość mieszkańców wysp dzisiejszej Papui-Nowej Gwinei, nie spodziewał się zapewne, że w kolejnym stuleciu jego śladami uda się polska dziennikarka ochoczo przyjmująca na siebie rolę antropologa XXI wieku, który chce przede wszystkim zbadać, czy rzeczywistość opisywana przez Malinowskiego nadal istnieje. On sam określał się kronikarzem znikającego świata. Aleksandra Gumowska, ruszając w podróż na Trobriandy, udowadnia, iż świat ów ma się bardzo dobrze, trwa niezmiennie i zasadniczo nie różni się od tego, jaki opisywał Malinowski. Ten reportaż jest zapisem pobytu na osławionej Wyspie Miłości, ale także efektem rozmyślań nad samym Malinowskim, bo Gumowska nie tylko będzie się starała prześledzić, jak wygląda życie seksualne dzikich, ale także przyjrzeć między innymi życiu seksualnemu samego antropologa, którego dzienniki uważnie czyta.

Stała się dimdimem w obcym świecie. Dimdim to biały. Wzbudza na Trobriandach nadal duże zainteresowanie, choć z widokiem ludzi innego koloru skóry Trobriandczycy zdążyli się już oswoić. Po Malinowskim dotarło do nich wielu badaczy. Także turyści szukający wytchnienia, uciekający przed cywilizowanym światem. Aleksandra Gumowska nie chce tam być obecna tymczasowo. Chce się prawdziwie wtopić w otoczenie, uważnie się mu przyglądać i opisywać najlepiej jak potrafi. Malinowski nie robił rozróżnienia między białymi a czarnymi, nie uznawał cywilizacji białych za lepszą czy dominującą. Autorka tej książki przyjmuje na Trobriandach imię, które pomoże jej wejść w specyficzną kulturę określaną przez tytułowy seks, betel i czary. Staje się Kadamwasilą, nie jest już zwyczajnym dimdimem. Wchodzi głębiej - nie tylko w obserwowaną kulturę, ale także w głąb siebie samej, poszukującej odpowiedzi na wiele różnych pytań inspirowanych nie tylko podróżami Bronisława Malinowskiego.

Początkowo wydaje się, iż Gumowskiej chodzi o dokumentowanie zwyczajów oraz tradycji bez żadnego kontekstu i bez refleksji na temat tego, czy taka forma współżycia społecznego jest trafiona i daje spełnienie. "Seks, betel i czary" to jednak analiza pogłębiona, bo nie wynika tylko z faktu, iż autorka pobyła sobie na Trobriandach i pozapisywała kilka spostrzeżeń. Wkraczamy do świata kierującego się innymi normami, inną moralnością, inną optyką patrzenia w przyszłość i postrzegania teraźniejszości. Świata bez prądu, kanalizacji, bez kontaktu z resztą globu i bez narzucanych odgórnie zasad. Trobriandczycy nie poddali się fali wpływów tych, co zatykali na wyspach Papui-Nowej Gwinei coraz to nowe flagi, legitymizując swą iluzoryczną władzę i starając się dopasować zastany świat do obowiązujących gdzieś daleko reguł. Kiriwina jest wbrew wszelkim regułom. Wbrew klasyfikacjom. Wbrew zdrowemu rozsądkowi, bo trzeba go też na chwilę porzucić, aby w pełni zrozumieć, jak żyją Trobriandczycy, jakie mają priorytety, czym się kierują przy życiowych wyborach i jak asymilują w swojej kulturze te nieznośne ślady innego świata, które mimo wszystko pozostają już przy nich na zawsze.

Szalenie ciekawe jest opisywane przez Aleksandrę Gumowską społeczeństwo. Opiera się na specyficznym współzawodnictwie i jest matrylinearne. "To znaczy, że syn nie dziedziczy po ojcu, tylko po swoim wuju - bracie matki". Gwarantem ładu jest wódz, który wie wszystko i może wpływać też na urodzaj bądź jego brak. Wodzowi należy się najbardziej smakowity yam, którego hodowla i jedzenie są celebrowane. Co ciekawe, jedzenie tego warzywa ma charakter mocno intymny, albowiem "uprawianie seksu mieści się w ramach przyzwoitości, ale podzielenie się słodkimi ziemniakami budzi zgorszenie". Wokół wodza jego rodzina, zawikłane koneksje, niezrozumiałe zależności - wszystko jednak funkcjonujące w specyficznym ładzie. Są oczywiście spory i bojowanie o wpływy, nie znajdujemy się w jakiejś idyllicznej krainie uporządkowanych stosunków międzyludzkich. W znacznym stopniu porządkuje je uprawianie seksu. Naprawdę! O nim jest wiele i dzięki temu ów reportaż staje się bardziej soczysty. Dlaczego? Dlatego, iż miłość fizyczna rządzi się na Trobriandach zupełnie innymi prawami, poza moralnością i zasadami warunkującymi ją w świecie zewnętrznym.

Monogamia nie jest wskazana. Przynajmniej do momentu zawiązania więzi małżeńskiej. Seks na Trobriandach uprawiają już nastolatki, cieszą się jego smakiem i swobodą zmieniania partnerów. Seks słodki jak trzcina cukrowa staje się czynnością wchodzącą w skład tamtejszej obyczajowości równie silnie, co zwyczaje i tradycje, o jakich opowiadali po Malinowskim bardziej pruderyjni badacze. Przy licznych zbliżeniach nie ma jednak nadmiaru ciąż. Te stające się faktem są traktowane z odpowiednią dozą estymy, ale pojawiają się też i mroczne strony seksualnej rozwiązłości. Gumowska opowiada o tuszowanych gwałtach i konsekwencjach zakazanych miłosnych igraszek, co przypomina nieco grozę opowieści o leżącej także w Oceanii wyspie Pitcairn, o której mrocznych tajemnicach pisał Maciej Wasielewski w "Jutro przypłynie królowa". Obok seksu ważną sferą życia jest magia, którą Trobriandczyków obdarował sam niemagiczny Bóg.

Magiczne obrzędy i wierzenia zdają się wciąż odcinać tę małą społeczność od cywilizacji. Magia jednak porządkuje życie i nadaje mu sens. Czy można w to naprawdę wejść, zaufać temu, przekonać się do czarowania? Zioła i zaklęcia zastępują antybiotyki i szpitale, przepowiednie i klątwy warunkują ludzkie wybory. W tym wszystkim jest oczywiście strach oraz ci, co potrafią nim sterować. Czary znajdują się też w ścisłym związku ze specyficznym kultem zmarłych i przywiązaniem do ziemi przodków, dzięki której rozumie się własną tożsamość.

Aleksandra Gumowska szuka w tym wszystkim czegoś, co dotychczas nie zostało zbadane, zauważone. Przygląda się, w jaki sposób rzeczywistość XXI wieku wdziera się do świata wydającego się zupełnie biernym wobec przemian i postępu. Ważna jest zresztą definicja samego postępu, o jakiej Gumowska rozmawia z jedną z Trobriandek.

"Seks, betel i czary" to reportaż uważny i bardzo wiarygodny. Autorka jest obserwatorem lokalnym oraz jednocześnie zdystansowanym do tego, co widzi, badaczem ze świata zupełnie innych wartości. Żując betel - choć niechętnie - wchodzi w leniwy świat tego wszystkiego, czego nam, Europejczykom być może brakuje. Nie ma w świecie przedstawianym przez Gumowską żadnego fałszu czy ironii. Magiczne rytuały zastępują komunikację nieszczerości, w jaką wdają się wszyscy cywilizowani, z uśmiechem na twarzy obserwując tańce dzikich. Kto jest dziki tak naprawdę i czy zestawienia oraz porównania naprawdę są konieczne?

Gumowska szuka odpowiedzi na pytanie o to, w jaki sposób utrwala się lokalna obyczajowość i społeczny porządek w dobie globalizacji, gdzie wszystko ma być wspólne i do wszystkiego mamy dostęp. Trobriandy nie leżą blisko - ani w sensie geograficznym, ani też w żadnym innym. Autorka pokonała dystans, przełamując przede wszystkim własne bariery. To nie tylko ciekawość i brak pokory. To autentyczne zainteresowanie tym, co inne. Nieskażone niczym, takie w duchu Malinowskiego. On sam ożyje na kartach tego reportażu, bo przecież wędrujemy do świata, jaki kiedyś odkrywał. Poznamy ów świat tym razem w nieco inny sposób.

2014-07-18

"Kamienny Anioł" Margaret Laurence

Wydawca: Wydawnictwo Bona

Data wydania: 10 czerwca 2014

Liczba stron: 284

Tłumacz: Danuta Pasicka

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det: 34,90 zł

Tytuł recenzji: Niepokorna do końca

U progu tego roku polski czytelnik miał okazję poznać bezpretensjonalną i czułą narrację o starości jako o procesie naturalnym, oczekiwanym oraz takim, w którym bohaterka - mimo kilku wątpliwości - w pełni się odnajduje, rozumiejąc swój czas pożegnania ze światem. "Kamienny Anioł" kanadyjskiej pisarki Margaret Laurence różni się znacznie od "Być Esther" Miriam Karmel, choć bohaterki tych książek łączy wiele wspólnego i każda z nich na swój sposób godzi się z teraźniejszością dzięki sile wspomnień. Laurence nie pisze jednak o starości w sposób tak pogodny jak Karmel. Otrzymujemy książkę, która jest biografią duszy tak niepokornej, że trudnej w kontakcie z bliskimi do samego końca, buntowniczej i samotnej.

Hagar Shipley nie będzie opowiadać o życiu spełnionym tak jak Esther Glass. Poznamy pełną dramatyzmu oraz rozczarowań, powikłaną i niepokorną biografię kobiety, która walczy z niedołężnością, zanikami pamięci, ze wstydem i upokorzeniem oraz ze świadomością, iż staje się coraz większym ciężarem dla bliskich. A przecież przez całe swe życie nosiła w sercu ciężary innych, dzielnie mierząc się ze stygmatem kanadyjskiej prowincji, pamięcią pochowanych mężczyzn z jej życia i świadomością bycia osobną, hardą i zawziętą, czego nie odziedziczyła po matce, tak słabej, tak uległej. Regina odeszła zupełnie niezauważona. Jej córka Hagar do ostatnich chwil będzie zwracać na siebie uwagę. Laurence opowiada trudną historię, w której dystans i litość mieszają się z buntem, złością, bezsilnością oraz poczuciem utraty siebie. Hagar ma w sobie siłę, a jej witalizm do samego końca jest dowodem na to, że w niej także toczy się nadal życie, chociaż to prawdziwe zdaje się mieć miejsce gdzieś w oddali, gdzie wnuki Hagar dojrzewają do dorosłości, a syn pragnie jedynie spokoju i umieszczenia matki w domu opieki. Bohaterka nadal żyje. Nadal ma coś do powiedzenia i do opowiedzenia także.

Dom i rzeczy - tylko to stanowi teraz o wartości Hagar. Flegmatyczny Marvin tkwi u jej boku wraz z dwulicową Doris, której Hagar nie znosi, mając jednocześnie świadomość, iż jest uzależniona od jednego i drugiego. Bohaterka ma dziewięćdziesiąt lat, a przez ostatnie dziesięć poddała się dwóm nałogom - paleniu i czepianiu się. Hagar jest trudna w kontakcie, bo nadal chce walczyć o godność, którą nosiła w sobie zawsze, a którą starość chce jej odebrać. Mamy połowę wieku XX, ale zasadnicza część narracji przeniesie nas w przeszłość, bo tylko tam borykająca się ze starczą nieporadnością Hagar może wybrać się po to, by przypomnieć sobie, kim była i jak zawsze dzielnie sama stanowiła o sobie. Była bezkompromisowa, niezależna oraz harda. Dzisiaj ma problemy z chodzeniem, zapomina wiele, wstydzi się zależności od innych i trudno jej pojednać się z Bogiem oraz zbliżyć z tą małą garstką ludzi, którzy chcą dla niej dobrze.

Hagar Shipley zawsze chciała dobrze dla swych synów. Dwa owoce burzliwego związku z obcesowym i wulgarnym Bramem, za którego wyszła wbrew woli ojca, czego konsekwencją było ojcowskie odtrącenie. Marvin zawsze był przewidywalny i poukładany. Taki z niego drugi stateczny, choć prostacki ojciec. Tyle tylko że ojcem do ostatnich chwil zajmuje się jednak John. Niepokorna dusza i prawdziwy buntownik - to na pewno po matce. Historia Johna stanowi mroczną tajemnicę, którą będziemy stopniowo poznawać, bo przecież już na początku dowiemy się, iż tylko jeden z synów Hagar pozostał przy życiu, a ona sama musiała żegnać mężczyzn od wczesnej młodości. Najpierw doświadczyła śmierci dwóch braci, potem ojca i męża. John odszedł w chwili, której nie chce się pamiętać. Śmierć była przy Hagar zawsze, ale ona sama wciąż jej na przekór wiodła życie, jakiego nie mogła zaakceptować prowincja, skąd pochodziła. Bohaterka zawsze musiała walczyć z mężczyznami, będąc z nimi w bliskości jednocześnie. Najpierw ze srogością ojca, potem z grubiaństwem męża. Z planami i rojeniami synów, którzy układali sobie życie po swojemu. A potem po żadnym z nich nie płakała... Hagar nie miała przyjaciółki, nie była blisko z żadną kobietą. Zmężniała przez los, jaki wyznaczyła jej opozycja do męskości. Tej, która zawsze była blisko i z którą trzeba było toczyć boje.

Życie bohaterki powieści Margaret Laurence było życiem ciągłego wyzwalania się i ucieczki. Preria zachodniej Kanady pozostała w niej na zawsze, ale by wyzwolić się z gorsetu małomiasteczkowych obyczajów, Hagar musiała dużo ryzykować. Ta buta i śmiałość przyszły do niej z czasem. Przecież wspomina chwile oporów i lęków, które nie pozwoliły jej udawać matki dla umierającego brata czy skrócić cierpienia kurcząt na wysypisku śmieci. Kanadyjka o szkockich korzeniach musi nie tyle uwierzyć w siebie, co w fakt, iż jakiekolwiek stanowienie o sobie domaga się odcięcia od tych, którzy duszą bliskością. Preria i Manawaka - kraina dzieciństwa samej autorki - ukształtowały Hagar na tyle silną, że będzie gotowa zmierzyć się z trudami życia w Kanadzie borykającej się między innymi ze skutkami Wielkiego Kryzysu.

Czyta się "Kamiennego Anioła" z zainteresowaniem także dzięki językowi. Dobre maniery i takt, jakich nigdy nie pozbyła się Hagar, kontrastują z językiem, który służy jej do opisu rzeczywistości na starość. Gorzko, ostro i często ironicznie dziewięćdziesięciolatka komentuje świat, do którego już nie należy. Sposób opowiadania o świecie odzwierciedla nasilające się rozgoryczenie. Kiedy przychodzi czas podsumowania, Hagar nie chce rozmyślać o tym, czy miała dobre życie, a jedynie zachować godność i niezależność, o jakie zawsze walczyła. Obserwujemy dramat odchodzenia mimo obecności ludzi wokół; Hagar jest samotna w dosłowny i symboliczny sposób, a narracja jej wspomnień zdaje się buntować przede wszystkim wobec niepamięci, postępującej amnezji, dostrzegania świata bez konturów i wyraźnych zarysów. "Kamienny Anioł" jest zatem opowieścią o trudzie życia kobiety niezależnej, ale także przygnębiającym studium rozpadu i odchodzenia. Nad tym wszystkim wspomnienie tytułowej figury, która przypomina o śmierci oraz o pamięci tego, co minione. Hagar rozpaczliwie chwyta się życia do samego końca. Nie chce odejść, bo nie jest na to gotowa, choć w życiu gotowa była na wszystkie, najbardziej nawet dramatyczne scenariusze.

Laurence zachwyca pięknym, plastycznym stylem. Jednocześnie niepokoi obrazem jesieni życia, w której walczy się o każdy kolejny dzień, o własną tożsamość i niezależność. To także książka, która opisuje proces trudnego dochodzenia do pokory wobec spraw, na które nie mamy wpływu. Barwnie i wyraźnie wpisująca się w kanadyjską codzienność przełomu XIX i XX wieku.

2014-07-16

"Kultura a śmierć Boga" Terry Eagleton

Wydawca: Wydawnictwo Aletheia

Data wydania: 22 maja 2014

Liczba stron: 226

Tłumacz: Bogdan Baran

Oprawa: miękka

Cena det: 49,85 zł

Tytuł recenzji: Boska nieobecność, boskie powroty

Kiedy przed dwoma laty czytałem "Zło" Terry'ego Eagletona, pozostałem z poczuciem głębokiego niedosytu, bo esej ten wydał mi się jedynie potwierdzaniem cudzych tez, opinii, sądów i spekulacji. "Kultura a śmierć Boga" to rzecz zupełnie inna. Nic wtórnego! Prowokacyjna w dużej mierze dzięki temu, że autor podejmuje się odważnego procesu śledzenia filozoficznej myśli europejskiej, która nazywała relacje między kulturą a religią, wskazywała ich wzajemne powiązania, uwypuklała zależności i zwracała uwagę przede wszystkim na różnice.

Analizując tezy myślicieli od oświecenia po postmodernizm, Eagleton zadaje dużo trudnych pytań - nie o to, gdzie jest Bóg w kulturze, która go nie chce albo zastępuje, lecz o to, jak umysł ludzki na płaszczyźnie doświadczeń osobistych, społecznych i przede wszystkim politycznych rozstrzygał kwestie obecności Wszechmogącego, usilnie spychanego w niebyt. Już we wstępie pada znaczące zdanie, które określi charakter tej publikacji. "Ta książka mniej dotyczy Boga, a więcej kryzysu wywołanego jego widomym zniknięciem". Eagleton prześledzi głównie oświeceniową myśl społeczną, by wskazać moment, w którym nadawano Bogu świeckie imię, nieustannie poszukując odpowiedzi na pytania o to, w jaki sposób scalić społeczeństwa, nie odwołując się do enigmatycznej sfery wiary i wyobrażeń. Angielski intelektualista nie może dokonać wyraźnego rozróżnienia między Bogiem a kulturą, a jedynie stara się pytać o to, czym przez wieki te rozróżnienia były warunkowane. W jaki sposób obecność boskości była zastępowana ideami oraz jak to się stało, że po 11 września 2001 roku "pochowany" Bóg śmieje się ironicznie, przypominając o tym, że pozbyto się go przedwcześnie.

Zdecydowanie najważniejsze i na pewno najciekawsze są rozważania tyczące się oświeceniowych wizji zamieniania wiarę na rozum oraz obserwacja badań relacji między rozumem a zmysłami czynionych przez niemieckich idealistów. Oświecenie dawało ludzkości komfort pozbycia się lęku przed boskością, ale w znacznym stopniu utwierdziło tę samą ludzkość w zachowaniu szacunku względem Boga. Nie odesłano go w niebyt, bo oświeceniowy Bóg mas i Bóg filozofów niebezpiecznie się różniły; trzeba było znaleźć zatem narzędzia do nazywania religii w sposób nowoczesny, bo nie dała się odesłać w niebyt. Idealiści kreślili związki religii z mitologizowaniem. Kwestionując ją, nadawali jednocześnie nowy status czemuś, co w dużej mierze wyrosło z przekonań tłumu, a stało się tematem rozważań intelektualistów.

Eagleton stawia dość wyraźną tezę. Religia ujednolica ludzi. Jest narzędziem, dzięki któremu rodzi się jakże często nieuzasadnione poczucie sprawiedliwości dziejowej czy społecznej. Jak traktować religię? Cytowany jest między innymi Herder, który głosił, że "religia tkwi w samym sercu kultury". Tymczasem Eagleton tytułuje książkę niejako w opozycji do tej tezy. Nowoczesne społeczeństwa europejskie równie chętnie oddawały się rozmyślaniom o tym, jak wiarę zastąpić rozumem, co mało rozumnie ufały, iż kulturowy ład to nowa jakość, rodząca się gdzieś obok religii i w opozycji do niej. Terry Eagleton przygląda się tym wszystkim ideom, które jednocześnie separując się od boskości, wszczepiały ją stale kolejnym pokoleniom, nazywając wciąż na nowo. Legitymizacją dla nich była odwieczność owej boskości, która towarzyszyła ludzkości zawsze pod różnymi postaciami.

Autor "Zła" przygląda się uważnie procesowi utraty wiary i odchodzenia od religii, kreśląc trudność i niejednoznaczność samego ateizmu, jaki pojawił się w kulturze dużo wcześniej niż sami ateiści. To rzekomo od Nietzschego zaczyna się świadomy ateizm i to jego myśl szybciej niż jakakolwiek inna każe dystansować się od religii całkowicie, a nie za pomocą różnego rodzaju surogatów wiary religijnej. Nietzsche sprawił, że Bóg przestał wchodzić w kolejne zastępcze role. Nie został tym samym zdegradowany, tak naprawdę na chwilę przestał istnieć. O ile poczucie braku dostrzegano w myśli Nietzschego, o tyle postmodernizm - co sugeruje Eagleton - świetnie radził sobie z tym brakiem i uznawał go za coś oczywistego przy jednoczesnej nieufności do wiary w ogóle. Tymczasem coraz skuteczniejsze rugowanie Boga oraz religii niespodziewanie szybko i zaskakująco uciął rozwój barbarzyńskiego fundamentalizmu. Terry Eagleton w niespokojnej końcówce rozważań stawia pytanie o to, na ile Zachód zrodził fundamentalizm i jak w XXI wieku społeczeństwa radzą sobie z tak inteligentnymi i skomplikowanymi jednocześnie próbami wypychania religii z kultury, którym poświęciło się wielu intelektualistów na przestrzeni wieków. Boga pożegnano niejeden raz i na wiele sposobów. Co jednak zrobić z faktem, że jego idea wciąż jest obecna, zmieniając być może tylko położenie geograficzne?

"Kultura a śmierć Boga" to książka z rozważaniami na temat trudów kwestionowania wiary oraz trudności w jej zachowaniu. Bada powiązania religii z myślą społeczną i polityczną. Rozważa tendencje służące wypieraniu Boga z kultury i wskazuje jednocześnie ich iluzoryczność. Udowadnia też, iż kultura asymilowała wszystko to, co w religii było najważniejsze. Każdą cząstkę dystynktywną wtopiła w rozwijający się model bez boskości.  Eagleton pisze: "Religia jest zarówno wizją, jak i instytucją, odczutym doświadczeniem i uniwersalnym projektem, a najbardziej pewna siebie kultura starała się mieć wszystkie te cechy". Bez względu na czas i miejsce religia zawsze w pewnym stopniu porządkowała życie społeczne. Ta publikacja stara się pokazać, na jakie wyżyny wspięła się intelektualna myśl społeczna minionych wieków kwestionująca boskość na rzecz kultury i z jak wysokiego konia spadła, nie przewidując czegoś tak bolesnego jak religijny fanatyzm, nie przewidując dramatu 11 września i nie uświadamiając sobie faktu, że bez względu na ustrój i kulturę, religii i boskości pod wieloma postaciami nie można się bezwzględnie oraz jednoznacznie pozbyć.

2014-07-14

"Gry losowe" Joanna Dziwak

Wydawca: Korporacja Ha!art

Data wydania: 10 czerwca 2014

Liczba stron: 280

Oprawa: miękka

Cena det: 25 zł

Tytuł recenzji: Ucieczki i (za)stałość

Młoda krakowska debiutantka stworzyła na Facebooku stronę z popularnymi memami. Joanna Dziwak wyszła od satyrycznej kultury obrazkowej, by teraz zaprezentować nam kulturę słowa. A raczej jego niepohamowanie, złośliwość, buńczuczność i zadziorność. Tak to teraz jest, że wyrazisty debiut musi być albo prześmiewczy, albo maksymalnie skomplikowany do tego stopnia, by przedrostki "post" mnożyć w nieskończoność w celu oddania w omówieniu skomplikowanego charakteru dzieła. Ja napiszę po prostu. Debiut Dziwak jest dobry.

"Gry losowe" są czymś na kształt antypowieści napisanej wyrazistą kreską. To opowieść, która nie ma początku i końca oraz historia ludzi, których biografie z jednej strony są puste i jałowe, z drugiej jednak domagają się zajrzenia gdzieś w głąb. Dostaje się hipsterom, geekom, autorom bestsellerów niedocenianych przez krytykę. Dostaje się samemu językowi wyrażającemu dzisiejszy świat. Ten świat, w którym podglądamy i porównujemy. Nasilając nasze depresje, jakie rozumieją dzisiaj tylko koncerny farmaceutyczne, przyglądamy się kadrom z życia innych; takim, które upublicznione w Internecie zdają się mówić prawdę o nas samych. Joanna Dziwak nie dąży do prawdy i nie chce nam sugerować, co w wymieszanym świecie bezwartości jest jeszcze warte uwagi. Stworzyła kolaż ze słów, w którym wiruje wszystko, o czym dzisiaj się mówi, myśli i to, co się robi. Bezsens w sensie i kalki słowne wyrażające wtórność. To niewygodna rzecz dla wszystkich, którzy nie mają poczucia humoru. Ci, co potrafią przyjąć ją z przymrużeniem oka, będą zadowoleni.

Historia Jo rozpoczyna tę lingwistyczną psychodramę. Jo jest szansonistką, której nie chciał Nowy Jork ani Las Vegas. Ponieważ jest dodatkowo ckliwa i depresyjna, bolesna świadomość bycia jedną z wielu dziewcząt chcących zrobić karierę przygnębi ją w dwójnasób. Jo ironizuje z poukładanego życia wszystkich materialistów tego świata, bo dla niej jedynym słusznym posunięciem zawsze jest ucieczka. Najpierw chciała uciec od swej prowincjonalnej Alabamy, a potem ucieka już od wszystkiego, bo tak jej wygodnie i się przyzwyczaiła. Wyczynem jest dla niej podjęcie jakiejkolwiek decyzji, a kiedy już ją podejmie, upływa dużo czasu, nim ją zrealizuje. Jo ma dziwne poczucie bycia wyjątkową w pustce. Usiłuje nadać swej egzystencji jakiś sens. W ciągłym ruchu zatrzymać się, złapać oddech. Ponieważ trudno jej określić siebie, podsłuchuje innych. I wtedy dopiero Joanna Dziwak się rozkręca, bo porzuca swą bohaterkę i rozpoczyna się część zasadnicza - wielogłosowy bełkot o świecie depresji i fejmu, o deficycie stałości i porządku i o staraniu się o to, by wciąż zmieniać siebie. Język odzwierciedla wszelkie wahania oraz sztuczny bunt. Studenci "chujwieczego", natchnione nastolatki, muzycy-kontestatorzy i wszelkiego rodzaju subkulturowe loże szyderców, które nie widzą, że też są obiektami drwin. Bujamy się w tym wszystkim, w słowach porozrzucanych, w stylizacjach stylizacji i w chaosie ekspresji. Tworzy się powieść panoramiczna o niczym, bo pośród zgiełku młodych zagniewanych nie ma właściwie żadnego sensownego komunikatu. Nie pozostaje nic innego jak zamknąć ten postmodernistyczny bajzel na rzecz nieco bardziej kameralnej opowieści.

Kontrastem do chaosu jest historia o pewnym poecie z Bytomia. Arkadiusz Pszczoła w przeciwieństwie do wszystkich portretowanych wcześniej "nie ma szans na lans" i nie pragnie niczego więcej poza silnym zakotwiczeniem się w czasie teraźniejszym. Arkadiusz Pszczoła zdobywał fejm, gdy kochały go nauczycielki języka polskiego w podstawówce. Potem zdobył już tylko stabilizację dzięki spadkowi, który uratował go przed koniecznością pakowania się w kredyty, zobowiązania i przed nieustanną walką o środki finansowe na codzienne życie. Na co dzień Arkadiusz Pszczoła spogląda przez okno, gdzie stoi kościół i sklep Biedronka. Pisze wiersze, które wrzuca do netu, ale tak naprawdę marzy o czymś więcej, o dostrzeżeniu przez innych. Wie, że niczego nie musi zmieniać i nie dane jest mu mierzenie się z przyszłością, ale postanawia wyrwać się ze swojego Bytomia. Cel nakreślony przez Joannę Dziwak nie jest zbyt konkretny, a przecież Arkadiusz Pszczoła stawia na konkret i jasne intencje. Autorka mocną kreską odcina go od wyjących z niespełnienia hipsterów, czyniąc jednocześnie postacią tragiczną w swym braku wyrazu. Okazuje się, że uwięziony w szarości i polskich absurdach Arkadiusz niewiele różni się od poszukującej siebie Jo. W tym wszystkim jest nie tylko fatalizm, ale i ironia wraz z odrobiną empatii. Autorka "Gier losowych" dość uważnie przygląda się swoim loserom, chcąc stworzyć własną narrację zbudowaną z tych cudzych, gdzie coś jeszcze warte jest opowiadania.

Pojawia się problem, na kogo i w jaki sposób stylizuje się na proza. A może jest integralną całością, która kpiąc z form, sama zamyka się w oryginalnej formie drapieżnego ataku na świat, do którego samemu się należy? Ciekawe są również fantazje snute w trzeciej historii, o której tutaj celowo nie piszę, a którą w skrócie można nazwać dekonstrukcją literackich miraży. "Gry losowe" drwią z literatury celebryckiej i literatury westchnień kur domowych. Joanna Dziwak pokazuje, że w tytułowych grach jej bohaterowie szczęścia nie mają, ale nie chodzi o żadne "happy endy", lecz o nakreślenie punktów widzenia, myślenia i odczuwania, które nie są niczym pewnym i można podważyć niemal każdą tezę tak, jak ta książka sama siebie podważa, dyskredytuje, satyrycznie ośmiesza oraz inteligentnie nas uwodzi.

Gdzieś pomiędzy stałością i przewidywalnością losu bytomskiego Everymana a kompulsywną nadpobudliwością amerykańskiej uciekinierki jest jeszcze życie, któremu Joanna Dziwak się nie przygląda. Interesują ją skrajności, ale może dlatego, że dzisiaj żyje się skrajnie, by wierzyć, iż żyje się w ten sposób naprawdę. "Gry losowe" ośmieszają literackie konwencje i naiwność myślenia o rzeczywistości. Dziwak mierzy się z tym kakofonicznym dyskursem, który nazywamy dziś wciąż na nowo. Wciąż staramy się wartkiemu nurtowi wielości nadać jakiegokolwiek znaczenia. Zagubienie i próby poszukiwań Jo czy Arkadiusza to tylko symboliczne drogi wyjścia naprzeciw czemuś, co nieznane. Stale bowiem kryją się przed nami tajemnice, choć o świecie wszyscy wiedzą już wszystko. Lektura "Gier losowych" będzie z jednej strony nieprzyjemnym doświadczaniem tego, co gdzieś obok. Z drugiej jednak - jest to opowieść specyficznie wpisana w tekst i kontekst. Wyraźna. Złośliwa i czuła jednocześnie. Taka jest dzisiejsza forma ekspresji, tak się dzisiaj pisze, tak się myśli o pisaniu i odczuwa niedosyt, że pełno wokół wszystkiego, co już było.

2014-07-12

"Laura" J.K. Johansson

Wydawca: Wydawnictwo Literackie

Data wydania: 3 lipca 2014

Liczba stron: 252

Tłumacz: Anna Buncler

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det: 34,90 zł

Tytuł recenzji: Fińskie tajemnice

Książka jest pierwszą częścią trzytomowej serii "Miasteczko Palokaski" i widać to wyraźnie, bo bardziej mnoży znaki zapytania i zagadki, niż je rozwiewa. Promowana jest jako fińska odpowiedź na amerykańskie "Miasteczko Twin Peaks". Podobieństwo nieco naciągane  - pod pseudonimem J.K. Johansson kryje się enigmatyczny sztab fińskich pisarzy. Pierwsze litery zdają się wskazywać, że wzorowali się być może bardziej na autorce przygód o Harrym Potterze i jej małomiasteczkowej panoramie społecznej z "Trafnego wyboru", bo do filmowego dokonania Lyncha niewiele się zbliżają. Nie będzie w "Laurze" mistyki i symbolizmu, nie będzie dwuznaczności na miarę mrocznej opowieści o Laurze Palmer. Będzie - jak w przypadku wielu skandynawskich kryminałów - dobrze rzemieślniczo wykonana robota, bo tajemnicza historia zaginięcia nastolatki z Palokaski intryguje, zastanawia i pozostawia w niedosycie, więc oczekuje się na kolejne części, które wyjaśnią zagadki, z jakimi pozostaniemy nadal po zamknięciu powieści.

Fińska Laura ma też bogaty, choć nie tak niejednoznaczny jak u Lyncha życiorys. Za jej zniknięciem stać może wielu ludzi. Właściwie każdy przez moment znajduje się w kręgu podejrzeń policji. Eksploatowany na siłę motyw pamiętnika spełni w tej prozie nieco inną funkcję niż w amerykańskim serialu, mniej też wszystkie zdarzenia zapadną w pamięć. O ile bowiem obrazy z "Miasteczka Twin Peaks" pozostaną z nami chyba na zawsze, o tyle dynamicznie skreślone sceny z prozy J.K. Johansson(ów) nie pozostawiają miejsca na głębszą refleksję, a całość ratuje przede wszystkim zakończenie, w którym pojawi się to, czego oczekuje się od pierwszych stron - zaskoczenie na miarę kolejnych odsłon historii Lyncha. Warto sięgnąć po "Laurę", bo pomimo ogranych chwytów stosowanych przez mistrzów kryminalnych suspensów ze Skandynawii, jest to książka w dużej mierze realistyczna, niepokojąco osadzona w codziennym życiu; regionalnie fińska, ale w gruncie rzeczy będąca alegoryczną opowieścią o dwuznaczności, fałszu wirtualnego życia XXI wieku, o zagubieniu w nadmiarze bodźców i o trudnej młodzieży, która paradoksalnie coraz mniej świadomie dokonuje jakichkolwiek wyborów wraz ze wzrostem całej mnogości alternatyw podarowanych im przez świat.

Do szkoły, w której uczyła się zaginiona Laura Anderson, przybywa po latach, tym razem w roli pedagoga, trzydziestosiedmioletnia Miia Pohjavirta. Jako policjantka walczyła z przestępczością w Internecie, co doprowadziło do uzależnienia się od sieci, a posada u boku brata Niklasa ma być dla Mii czymś na kształt kuracji odwykowej i pokuty, bo teraz nie będzie walczyć z zagrożonymi przez Internet nastolatkami, tylko zmuszona zostanie ich słuchać. Nie będzie to łatwe - ani na początku, ani też później. Miia rozgląda się uważnie wokół. Młode twarze."Emo, goci, banany, lolity, dziunie i skejci". Wielość subkultur idzie w parze z wielością doznań oraz przeżyć, które w sposób patologiczny kształtują młode osobowości. Fińskie nastolatki z powieści mają wszystko poza prawdziwymi uczuciami i ciepłymi rodzinnymi domami. Ich życiorysy są dramatyczne i właściwie każdego z nich może spotkać to, co Laurę Anderson...

Palokaski to prowincja, w której ogniskują się majątkowe podziały społeczne, jakie zapoczątkował kryzys lat dziewięćdziesiątych, a pogłębiło konsumpcyjne i bezrefleksyjne życie. Takie wiedzie spora grupa rówieśników zagubionej. Wpatrzeni są w szklane ekrany równie mocno co Miia. Tyle że oni szukają tam zapomnienia, a świeżo upieczona pani pedagog chce znaleźć w Internecie odpowiedzi na pytania, które mnożą się po tym, jak fińskie media chwytają sprawę zaginionej blondynki jako krwistą, nośną i taką, co się dobrze sprzeda, bo ukazuje bezradność nie tylko policji. "Laura" prezentuje zatem, w jaki sposób media wpływają na działania służb bezpieczeństwa i jak czasem je stymulują.

Miia Pohjavirta nie należy do papierowych postaci. Ma ogromny apetyt, w tym także na seks. Między pochłanianymi niezdrowymi kaloriami a szalonymi ekscesami w łóżku, do którego chętnie zaprasza nieznajomych, Miia mimo wszystko przegląda wiadomości na znanym portalu społecznościowym i wierzy w to, co wielokrotnie ujawniło się jej jako policjantce w swej złudnej i żałosnej odsłonie. Trudno jest bohaterce wejść w świat rówieśników Laury, bo jest to świat bardzo jej odległy, a dodatkowo wewnętrznie zatomizowany i wydaje się, że każdy młody w Palokaski stara się ukryć przed światem jakąś tajemnicę. W kręgu podejrzanych o zabicie Laury - tak, takich tez domagają się media, bo tylko takie tezy zapewniają zainteresowanie żądnemu krwi i plotek społeczeństwu - znajduje się jednak bliska Mii osoba, o której niewinność była policjantka będzie musiała powalczyć. Nikke jako szkolny psycholog spotykał się z Laurą poza godzinami pracy i poza szkołą. Ta niebezpieczna bliskość stojąca w sprzeczności do etyki zawodowej sprowadzi na brata Mii społeczne odium. Ona sama musi działać szybko i nadzwyczaj ostrożnie. Nie wiadomo komu ufać. Nawet jej przełożony, komisarz Korhonen zachowuje się podejrzanie. Do tego dochodzi jeszcze niejasna biografia nauczyciela gry na pianinie Laury, tajemniczy kochanek Mii, apodyktyczna matka jednego z uczniów szkoły oraz ci wszyscy, którzy pozornie nie są związani ze sprawą, a znajdują się w niebezpiecznej bliskości węszącej ekspolicjantki.

"Laura" trafnie obrazuje nie tyle upadek autorytetów w świecie młodych ludzi, którzy zupełnie zatracili wyraźność życiowego azymutu, co spektakularne zmiany, jakie zaszły w fińskim (i nie tylko, rzecz jasna) społeczeństwie w ciągu niezwykle krótkiego czasu. Psychologowie nie mają już pacjentów, lecz młodocianych klientów - to zasadniczo zmienia sposób relacji między gronem pedagogicznym a młodzieżą. Rówieśnicy Laury jakby nie wyrośli z tego dziecinnego okrucieństwa, w którym czai się zazdrość i nieprzemyślana podłość. Komplikują sobie życie, wchodzą w trudne relacje, toną w internetowym bagnie pomówień i konfabulacji, ale przede wszystkim - cierpią. Laura Anderson jest nastolatką, jakich wiele. Taką, której brakuje czułości kostycznego ojca. Taką stygmatyzowaną za idealizm i ośmieszaną za piękny wygląd. Czy taka przyszłość czekać będzie potomka Niklasa i Suski, która zdeterminowana pragnieniem posiadania dziecka jest w stanie nielegalnie zdobyć od innej kobiety komórkę jajową?

Trudno jest orzec, kto dla kogo jest w "Laurze" bliskim, a kto wrogiem. Miia rozwiąże część zagadek tylko wtedy, gdy zaufa obcemu. Świat przedstawiony w tej powieści jest z jednej strony światem ciągłych podejrzeń, z drugiej jednak - rzeczywistością, w której wszyscy mają dość fałszu, ale nie są w stanie od niego uwolnić. Podążać będziemy ścieżkami, po których wędrują samotnicy, frustraci, niepoprawni romantycy i bezwzględni w okrucieństwie zawistnicy. Codzienność Palokaski chwilami jawi się nam jak z koszmaru, a to miała być przecież enklawa fińskiego bezpieczeństwa oraz stabilności, do której niepostrzeżenie wkradł się niepokój wraz z przemocą.

Wbrew dacie wydania nie jest to kryminał dobry na lato. Zaglądając głębiej, widzi się te rysy i pęknięcia małomiasteczkowej społeczności, o których z jednej strony wie się sporo, z drugiej jednak zaskakują w mroczny i wieloznaczny sposób. Dość duszny klimat wzmaga również fakt, iż zmierzając do końca tej opowieści, coraz bardziej zdajemy sobie sprawę, jak silnie powiązana będzie z kolejnymi częściami cyklu. Zwolennikom prostych i przewidywalnych rozwiązań finałowych stanowczo odradzam. Tych, którzy chcieliby poznać prawdę, ostrzegam jedynie - w Palokaski nie ma jednej prawdy i kiedy wkroczy się tam naprawdę, z wydostaniem się będzie duży kłopot...