2015-12-30

"Stryjeńska. Diabli nadali" Angelika Kuźniak

Wydawca: Czarne

Data wydania: 16 grudnia 2015

Liczba stron: 344

Oprawa: twarda

Cena det.: 49,90 zł

Tytuł recenzji: Życiowa tułaczka

Angelika Kuźniak jak mało kto umie opowiadać o kobietach osobnych i wieloznacznie postawionych przed przeciwnościami losu. W narracji o Zofii Stryjeńskiej kreśli obraz kobiecego talentu zderzonego z przyziemnością prozy życia. Otrzymujemy opowieść o artystce, o którą świat raz się upominał, raz boleśnie ją odrzucał. Bo Stryjeńska nigdy nie była typem światowym, a przecież jej dzieła wystawiano na całym globie! Kuźniak portretuje swoją bohaterkę w rozpaczliwej samotności, bolesnym odizolowaniu od rzeczywistości i pokazuje jednocześnie, jak walczyła - czasem o resztki nonszalancji, czasami po prostu o byt, niekiedy o uznanie, ale przede wszystkim o miłość Karola Stryjeńskiego, o relację, w której kryły się obłęd i opętanie, szaleńcze próby przywiązywania do siebie mężczyzny oddalonego na kilka możliwych sposobów. Chociaż reportaż ten jest w gruncie rzeczy smutną opowieścią o wyobcowaniu artystki wszędzie będącej nie u siebie, tkwi w nim jednak potencjał innej natury. To krytyczne i dowcipne, ironiczne i złośliwe komentarze do rzeczywistości samej Stryjeńskiej. Jej żarty i manifestacje. Wylewanie z talerza zupy. Zabieranie kapelusza Boyowi-Żeleńskiemu. Spektakularne akcje mające ukazać ją jako kontestatorkę i złośliwą Zochę. Sama miała w sobie wiele goryczy, bo żyć w dwudziestoleciu międzywojennym i po drugiej wojnie światowej nie było jej łatwo.

Namiętności zawsze brały górę. Zofia Stryjeńska nie dała się pokonać wspomnianej prozie życia, na przekór której kompulsywnie tworzyła, wciąż zaznaczała wyraźną granicę między sobą a tą trudną rzeczywistością, w której ciągle coś było nie tak, stale odkształcało się to, co rzekomo pewne. Najwięcej namiętności to oczywiście związek z pierwszym mężem. Tym samym, który nie wahał się zamykać Stryjeńskiej w szpitalach dla umysłowo chorych. Jej miłość to była walka o pozycję i o docenienie. Karola wciąż musiała zdobywać. Obsesyjnie się go trzymała, choć on sam gotów był, by żonę poniewierać. Zazdrość zaczęła się łączyć z nienawiścią, a trudny związek rozpadł się, gdy przeszedł przez najbardziej burzliwe fazy. To taka miłość jedyna, na całe życie. Stryjeńska nigdy nikogo nie obdarzyła tak silnym uczuciem nie tylko dlatego, że można je żywić tylko raz. Spaliła się w miłości tak jak traciła energię na malowanie. Dwie różne formy oddawania siebie światu - destrukcyjne uczucie do mężczyzny i barwna twórczość, różnorodna i niepokojąca.

A obok tego wszystkiego jeszcze dzieci. Zaniedbane, bo Stryjeńska nie była przecież dobrą matką. Pierworodną córkę odrzuciła już na wstępie. Późniejsze relacje były chyba zacieraniem zła obojętności z tych lat, kiedy Madzia niczym podrzutek lądowała u kolejnych członków rodziny, a Stryjeńska marzyła o synu dla Karola, bo to miałoby dać im obojgu prawdziwe szczęście. Szczęście okazało się dwuimienne. To bliźniacy Jan i Jacek - w opinii Zofii jej najdoskonalsze życiowe dzieła. Ale i oni nie mieli lekko z matką, która spalała się w toksycznej miłości i tworzyła na pohybel szarości życia, zwykle w tonacji blue albo z fascynacją wszystkim, co słowiańskie. Stryjeńska zdawała sobie sprawę z tego, jak to wszystko wokół niej wygląda. "Życie rodzinne to pozycja dla mnie przegrana, już stracona. Dawno ją spaliłam na tzw. Ołtarzu Sztuki". To nie jest górnolotne stwierdzenie. To desperacka próba tłumaczenia się przed samą sobą z tego, że nie wzięła się z życiem za bary wystarczająco skutecznie i że cierpieli jej bliscy, zwykle w oddaleniu i bez kontaktu z duszą artystki funkcjonującą w innym wymiarze.

Ten przyziemny dał o sobie znać - jak mało któremu artyście. Stryjeńska haruje, by przetrwać. Określony odcinek narracji Kuźniak wyznaczają liczby: co, za ile, gdzie wydane, ile też zostało. Czas był straszny i dodatkowo popędzał. Trzeba było podejmować trudne decyzje, a talent, który zachwalano w Polsce, latami nie szedł w parze z zapewnieniem warunków do twórczego rozwoju. Dlatego Zofia Stryjeńska walczy z okrucieństwem biedy i zmaga się z problemami finansowymi, które dodatkowo frustrują. Wyrzuca ją to trochę poza nawias świata, bo życie oparte na przeliczeniach i kombinacjach finansowych to życie niegodne, odbierające resztki sił. Tych sił musiało jej wystarczyć na bardzo długie życie, na liczne podróże i na błąkanie się po Europie, gdy rodzinny Kraków przestał być jej miejscem wraz z odejściem matki, po którym można było już tylko poprawiać kalekie relacje z dziećmi i odpędzać duchy, a tych przed śmiercią było coraz więcej...

Stryjeńska gromadziła rzeczy oraz zapiski. To na pewno pomagało Angelice Kuźniak w pisaniu tej książki. Jej rytm jest złożony. Autorka "Papuszy" dynamizuje prozę wówczas, gdy analizuje najbardziej niespokojne lata życia artystki. Stopniuje napięcie i zdradza bardzo prywatne szczegóły życiorysu. Prowadzi nas za rękę przez rzeczywistość, w której miotała się ekscentryczna, chimeryczna i często niezdecydowana kobieta. Ta, dla której porzucenie projektu nie było niczym trudnym. Ta, która często nie mogła podjąć prostej decyzji, nie wahając się przy tych dużo bardziej skomplikowanych. "Stryjeńska. Diabli nadali" to opowieść o walce z losem, z którym nie była pogodzona, i o rozwoju talentu - w bardzo trudnych warunkach, pośród peanów i zapomnienia jednocześnie.

To książka o życiowej tułaczce, której końca nie widać. Przepełniona z jednej strony ciepłem i humorem, z drugiej jednak - pewnym przekonaniem o tym, że wielowymiarowy los odcisnął się na Stryjeńskiej bardziej niż na jakiejkolwiek innej artystce. Świetnie się przyswaja ten barwny obraz dwudziestolecia międzywojennego, w którym bohaterka Angeliki Kuźniak udowadniała, iż jest jednostką wybitną, ale też zagubioną. Mroczna tonacja okresu wojny i późniejszej emigracji przywołuje lęki i demony, z którymi artystka skutecznie walczyła wcześniej. Kuźniak opowiada jednak przede wszystkim o impulsywności i różnego rodzaju ruchu. O żywiołowym życiu, emocjonalnej sztuce, o niezgodach i kompromisach. Przede wszystkim o tym, co zyskuje, a co traci kobieta w roli artysty. Zocha z kart tego reportażu ma niejedno oblicze. Dzięki temu to książka wielu interpretacji. Sporo w niej gniewu i kontestacji, ale jest i czułość. Bo to historia czułego związku życia z artystycznym spełnieniem. Ujmuje i porusza wyobraźnię.

2015-12-28

"Życie i śmierć na Drodze Umarłych" Tomasz Grzywaczewski

Wydawca: Wydawnictwo Literackie

Data wydania: 2 grudnia 2015

Liczba stron: 252

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 34,90 zł

Tytuł recenzji: W syberyjskiej pustce

Przykro jest pisać krytycznie o reportażu, bo za każdą książką tego rodzaju stoi ważna wyprawa i emocjonalne zaangażowanie. Problemem Tomasza Grzywaczewskiego jest wybranie sobie bardzo ciekawego tematu i napisanie na jego temat słabej książki. "Życie i śmierć na Drodze Umarłych" to efekt wyprawy, której autor podjął się z grupą przyjaciół, by na własne oczy zobaczyć, co pozostało po Transpolarnej Magistrali Kolejowej, szalonym planie Stalina, po tym morderczym absurdzie dziejów i po inwestycji nie tylko chybionej, lecz przede wszystkim bezsensownej i pochłaniającej tysiące ludzkich istnień. Grzywaczewski tworzy jednak książkę o czymś innym. Przede wszystkim o samej Syberii i o żyjących tam ludziach. O oswajaniu pustkowia i o mierzeniu się z przeciwnościami ze strony natury oczywistymi dla tej szerokości geograficznej. Nawet przeprowadzone w kraju rozmowy z tymi, którzy przetrwali piekło łagru i katorżniczą pracę przy Martwej Drodze, oraz z ich rodzinami naprawdę niewiele wnoszą do samego tematu przewodniego. Opowieść ogranicza się w gruncie rzeczy do suchego sprawozdania okraszonego informacjami o sytuacji deportowanych na Syberię i strukturze obozowej zdobywanymi jeszcze w szkole.

To byłaby świetna rzecz dla wielbicieli surowej Północy, gdyby była o czymś. Gdyby zmuszała do rozmyślań nad tym, co dotychczas niewyobrażone albo przynajmniej nienazwane. Nie tyle mnożyła tajemnice, ile je wyjaśniała bądź sygnalizowała. Pokazywała niejednoznaczny świat stworzony w chaosie terroru i w tym chaosie potem upadający. Gdyby wdzierała się w tajgę i wydobywała z niej coś naprawdę niezwykłego. Ton relacji i opisu to za mało, bo nic nie iskrzy między słowami. Odnosi się wrażenie, że symbolicznie książka ta jest czymś w rodzaju syberyjskiej pustki. Nie pozwala zajrzeć w głąb, bo niewiele tam jest. Szkoda.

Bohaterowie wyprawy chcą zbadać ślady ludzkiej bytności na nieludzkiej ziemi, gdzie dodatkowo syzyfowy trud okupiony był utratą życia, a celowość przedsięwzięcia syberyjskiej kolei wiązała się być może przede wszystkim z przerostem ego dyktatora. Starają się zdążyć, bo wrota do przeszłości zamykają się powoli w dwóch możliwych wymiarach. Po pierwsze - upływ czasu zacierający ślady po zbrodniczej machinie. Po drugie - rosyjskie blokady mnożone dziś celowo, by za bardzo nie eksplorować niewygodnych faktów z przeszłości. W gruncie rzeczy wyprawa - w opisie autora - opiera się głównie na tym, żeby przetrwać w trudnych warunkach atmosferycznych, przedrzeć się przez niedostępne dla człowieka rejony, obejrzeć i sfotografować kilka obiektów, a następnie wrócić z poczuciem dobrze wykonanej misji. Uproszczenie? Tak to wygląda, niestety, na kartach tego reportażu. Sporo w nim wniosków i refleksji o charakterze ogólnym, zbyt wiele truizmów. Taki choćby opis przemierzanej krainy: "Syberia poraża dlatego właśnie, że jest nieporuszona. Zatrzymana w kadrze. Niepodatna na upływ czasu".

Dużo ważniejsze jest jednak życie niż śmierć. To, które toczy się dziś na dalekiej Północy. To historia oddanych i dobrych ludzi, którzy zmartwili się tym, że grupa młodych Polaków będzie podążać samotnie po tajdze, i postanowili jej pomóc na miarę swoich możliwości. A mieszkańcy Syberii nie mają ich wiele. Żyją w kostycznej symbiozie z miejscem, w którym nie ma możliwości decydowania o sobie, bo bardzo często decyzje o ludzkim losie podejmuje natura. Mieszkańcy wtulonych w siebie wiosek gdzieś, gdzie ląd jest wieczną zmarzliną, budują sobie własną filozofię przetrwania - są w niej konsekwentni i zdecydowanie odsunięci od tak zwanej cywilizacji. Potrafią miłować swą samotność w izolacji, a jeśli mają z nią problemy - zapijać rzeczywistość i zniekształcać nieco jej trudną obecność. Grzywaczewski z przyjaciółmi spotyka na swojej drodze ludzi niezwykle otwartych. Otoczonych lasami i zaginionych gdzieś w zimnym bezkresie, ale bardzo empatycznych i pomocnych. Wśród nich wyróżnia się lokalny przewodnik grupy, Dima. Nieco egzotyczny, na pewno ekscentryczny. Portretowany jednak w taki sposób, że można przyjrzeć się temu, w jaki sposób ludzka mentalność dopasuje się do miejsca, jego spowolnionego rytmu i przewidywalnej cykliczności. Ale przecież wyprawa nie poznaje prawdziwej surowości Syberii, bo wszyscy chcą zdążyć przed zimą, a  i tak w wielu miejscach pojawiają się jednak zbyt późno - mimo pośpiechu.

"Życie i śmierć na Drodze Umarłych" to relacja z realizowania przedsięwzięcia wydającego się równie enigmatyczne jak decyzja Stalina o budowie Transpolarnej Magistrali Kolejowej. Rozumiem, że polscy badacze chcieli po prostu dotrzeć w określony rejon i zobaczyć pewne rzeczy na własne oczy. Sfotografowanie tego, co pozostało po łagrze zero, i dodanie garści faktów z Sołżenicyna czy Herlinga-Grudzińskiego to trochę za mało. Ta Syberia obok oddycha przecież zupełnie inaczej, kusi i odpycha. A grunt pełen spróchniałych desek to arena walki o przetrwanie. O ludzką godność i świadomość. Grzywaczewski pochyla się nad śladami, ale one do niego nie przemawiają. Obserwuje ludzi, ale jest w stanie skreślić dość płytkie komentarze na temat tego, jak żyją i co stanowi sens ich istnienia. Autor próbuje udowodnić, że surowa Syberia to miejsce, gdzie człowiek może jednak żyć, może się rozwijać i prowadzić sensowne, zorganizowane życie. Ta natura jest dzika, ale nie zabija. Dostrzega w swej podróży wiele śladów życia, jednak o samej śmierci w różnych jej wymiarach nie znajdziemy wiele.

Niedosyt jest spory, bo reportaż traktuje o konsekwencjach bezsensownej inwestycji w pustkę, ukazując jednocześnie, jak wiele zainwestowali młodzi Polacy, by dotrzeć tam, skąd każdy chciał zawsze uciekać. Problem publikacji polega na tym, że nadmiernie rozbudza oczekiwania, a potem staje się uporządkowanym i spójnym sprawozdaniem, w którym trudno o niejednoznaczności, symbole. Przecież wędrowcy podróżują po świecie zaginionej tożsamości oraz znajdują się pośród ludzi kurczowo walczących o ocalenie swego języka czy kultury. Zdaje się, że są gdzieś obok tego. Ważna jest przeprawa i zdobycie celu. Bez wchodzenia w intymną bliskość z tym, co dookoła.

2015-12-26

"Hiszpania w filmach Pedra Almodóvara" Anna Sikorska

Wydawca: Attyka

Data wydania: 30 listopada 2015

Liczba stron: 190

Oprawa: miękka lakierowana

Cena det.: 33,90 zł

Tytuł recenzji: Filmy i społeczeństwo

Anna Sikorska doskonale zdaje sobie sprawę, że nie jest pierwszą osobą, która pisze o twórczości najbardziej charyzmatycznego hiszpańskiego reżysera. Umiejętnie korzysta z tego, co napisali jej poprzednicy, tworząc jednocześnie opowieść o artyście w duchu Gadamerowskiej hermeneutyki, wszak to praca naukowa starająca się badać mniej dotychczas omówione aspekty twórczości Almodóvara. Mam na myśli związek jego filmów z socjologią i antropologią. Sikorska wchodzi weń bardzo głęboko. Jednocześnie - poza kilkoma wstępami - operuje językiem zrozumiałym dla każdego odbiorcy, kreśląc coś na kształt gawędy i umiejętnie dobierając przykłady, gdy uważnie obserwuje każdy detal przede wszystkim we wcześniejszych filmach artysty. Pedro Almodóvar w tej książce jawi się jako genialny samouk, błyskotliwy kontestator, odważny eksperymentator oraz człowiek stający się współczesnym kronikarzem zmian w hiszpańskiej mentalności. Świetnie się to czyta, bo ta rozprawa naukowa sama poszukuje. Opowiada, sygnalizuje, przytacza zasadne dialogi. Rozwija akcję i rozbudowuje przesłanie. Odnosi się do filmów z szacunkiem i niespotykaną wnikliwością.

Z pewnością jest to lektura wskazana dopiero po obejrzeniu omówionych filmów. Anna Sikorska wchodzi w nie bowiem nadzwyczaj dokładnie, w związku z czym czytanie poprzedzające seanse byłoby z pewną szkodą dla tych drugich. Wcześniejsze osobiste doświadczenia z filmami były dla autorki ważnym przeżyciem i przyglądała się tym filmom ze szczególną uwagą. Teraz, udowadniając sygnalizowane wstępy, przypomina o strojach, dewocjonaliach, o ważnych dialogach czy ujęciach architektury. Detal odgrywa w rozważaniach bardzo ważną rolę, ale zasadniczym celem tej książki jest ukazanie filmów Almodóvara w kontekście przemian XX i XXI wieku, jakie dotknęły Hiszpanię, diametralnie zmieniając jej tkankę i świadomość obywateli - dzisiaj dużo bardziej dynamicznie mierzących się z życiem niż chociażby za czasów dyktatury Franco, której obecność na kilku możliwych poziomach Sikorska wskazuje w wybranych filmach.

To historia o tym, w jaki sposób dojrzałość twórcza reżysera wydobywała się z wpływów movidy - ruchu artystycznego odciskającego wyraźne piętno na pierwszych filmach. Potem opowieści zmieniają kształt i starają się coraz wyraźniej opowiadać bardzo konkretne historie. Sikorska również bazuje na konkretach. Przegląda kadry filmowe w odniesieniu do różnorodności hiszpańskiej religijności oraz do procesu destrukcji tradycyjnego podziału ról doprowadzającego w konsekwencji do śmiałych gier charakterologicznych na granicy płciowości. Ale to także książka o różnych - także erotycznych - aspektach corridy i o trudnych relacjach rodzinnych z wyszczególnieniem relacji matki z synem, której Almodóvar poświęca dużo miejsca. Sikorska wyraźnie sygnalizuje te aspekty katolicyzmu, które wciąż obecne są w świadomości przeciętnego Hiszpana, oraz obrazuje, w jaki sposób z kwestią wiary i przekonań radzą sobie filmowi bohaterowie, często zawieszeni między trudnymi wyborami i problemem akceptowania swojego pochodzenia wraz z konsekwencjami zmiany środowiska, w jakim żyją.

Wkraczamy do filmów w taki sposób, że poszczególne sceny lub dialogi bardzo czytelnie dokumentują dynamizm przemian rodzinnych i społecznych, za którymi stoją różne formy buntu, różnorodnie prezentowane. Anna Sikorska jest świadoma tego, że czasem drobiazg nadaje odpowiednie znaczenie całemu filmowi. Uprawia trudną sztukę interpretowania obrazów nasyconych różnorodną symboliką śmiało wychodzącą naprzeciw nowym oczekiwaniom i nowym formom przeżywania świata przez Hiszpanów. Osadzenie starszych filmów w kontekście historycznym idzie w parze z poszukiwaniem w tych nowszych wyraźnych sygnałów zmiany stylistyki i umiejętności sprytnego zderzania sacrum z profanum, które ma na celu nie tylko wywołanie specyficznej przyjemności obcowania z filmem. W tej książce dostrzeżemy i dzięki niej zrozumiemy to, co być może mogło nam umknąć w mnogości tropów. Almodóvar nigdy nie nakręcił filmu jednej interpretacji i Sikorska udowadnia, jak wiele przemyconej treści odnosi się do codziennego życia Hiszpanów i do ich pragnień ucieczki od takiego życia.

"Hiszpania w filmach Pedra Almodóvara" to książka o miłości do kina, ale także o wyjątkowo silnym związku z krajem, w którym równie silnie opowiada się o strachu i terrorze, jak i o ludzkich namiętnościach. Autorka nakreśla skomplikowany obraz klasowości społecznej, ale zaznacza jednocześnie, jakimi środkami Almodóvar wydobywa w swoich filmach to wszystko, co zostanie zrozumiane jako czytelny kod ponad wszelkimi podziałami. To też rozprawa z tym, co mocno nieoczywiste. Książka stawia również pytania retoryczne. Widzimy, że mowa jest o wyjątkowo czułym twórcy - ludzkie dramaty niedostosowania i egzystencjalne lęki przed samymi sobą potrafi ująć w barwne i przystępne opowieści, po których przeżywa się pewien rodzaj katharsis. Tak jak po corridzie, której kilka wykładni Sikorska także proponuje w swoich rozważaniach.

To ciekawa publikacja o hiszpańskich uwarunkowaniach czyniących z filmów Pedra Almodóvara produkcje z jednej strony bardzo specyficzne, z drugiej jednak - czytelne dla odbiorcy pod każdą szerokością geograficzną. To sposób analitycznego spojrzenia na warsztat, do którego reżyser przywiązał licznych aktorów i współpracowników będących z nim na stałe. Sikorska pokazuje, w którym momencie i w jakim stopniu Almodóvar chciał pozbawić hiszpańskiego odbiorcę odium strachu za samego siebie, własne wybory i poczucie, że chce się zdobyć lub osiągnąć cel innymi drogami niż do tej pory. Istotne jest przywołanie tych dyskretnie zaznaczonych obecności reżimu oraz to, w jaki sposób ograniczone przez Franco życie społeczne rozsadziły liberalne przemiany i ubarwiły nowe możliwości. Autorce udaje się stworzyć naprawdę nową książkę o hiszpańskim reżyserze. To jednak przede wszystkim opowieść o kraju, z którego wyrastają jego filmowe opowieści, i o ludziach, których poczynania stają się źródłem artystycznego natchnienia. Fascynująca wyprawa w świat kina i w głąb kraju będącego dla wielu z nas zagadką.


PATRONAT MEDIALNY

2015-12-23

"Brudny róż. Zapiski z życia, którego nie było" Kinga Kosińska

Wydawca: Nisza

Data wydania: 25 listopada 2015

Liczba stron: 134

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 29 zł

Tytuł recenzji: Walcząc o tożsamość

Debiut Kingi Kosińskiej to niebywale odważne i równie przejmujące świadectwo stygmatyzacji, jakiej winna jest skomplikowana tożsamość. Jest to historia osoby transpłciowej, która po latach rozlicza się sama ze sobą - ze swojego strachu, własnej samotności, z wiecznych tendencji ucieczkowych i z problemu akceptacji siebie zwielokrotnionego przez brak tolerancji otoczenia. "Brudny róż. Zapiski z życia, którego nie było" to świadectwo przekleństwa własnej pamięci. Historia życia, które - jak sama autorka podkreśla  - naznaczone było bliznami. Nie tylko tymi po operacjach, ale przede wszystkim śladami po ludzkiej niefrasobliwości, która z taką łatwością pozwalała atakować, ośmieszać, kpić i zaburzać poczucie wartości.

Ten intymny dziennik powstał z potrzeby wewnętrznego rozliczenia się z samą sobą. Z pewnymi etapami życia, które należało przejść, by uzyskać wewnętrzną wolność. Kosińska urodziła się mężczyzną i jej pierwszy życiowy dramat polegał na tym, że nie identyfikowała się z płcią. Wspomina szkolne piekło, to wieczne wytykanie palcami, definiowanie jej inności przez heteronomiczną gromadę, która z taką łatwością i wielką ulgą odnajdywała sobie obcość do krytykowania. Bo przecież człowiek z pewną ulgą dostrzega obok siebie ofiarę, ciesząc się, że sam jest w tej silnej grupie, która potrafi stygmatyzować... Autorka czuła na sobie piętno wykluczenia przez bardzo wiele lat, ale nawet wtedy, gdy - co ważne i nieczęste - zaakceptowała ją rodzina, nie potrafiła przekonać się do tego, że w oczach innych może być pełnowartościowym człowiekiem.

To książka o trudnym człowieczeństwie gdzieś ponad płciami i społecznymi rolami, które warunkują stabilność w tak zwanym normalnym świecie. To opowieść przede wszystkim o tym, jak skomplikowane może być odkrywanie własnej tożsamości i jaką cenę trzeba zapłacić za bycie sobą w konflikcie z otoczeniem zbyt łatwo kategoryzującym i ferującym wyroki. Kosińska przyjęła czytelny azymut własnych myśli oraz uczuć, który starała się wspierać konsekwentnym działaniem. Opowiada o kobiecości kojarzonej ze sferą prawdziwej wolności oraz o tym, jak okrutne było zgłębianie tej kobiecości w sobie. Autorka czytelnie sygnalizuje, że kwestia zmiany płci to nie tylko zdobycie stosownych zapisów w dokumentach czy operacja dopasowująca ciało do nowej roli. To dużo bardziej skomplikowany proces okupiony lękami i wiecznym poczuciem zagrożenia. Także myślami samobójczymi, o których sporo jest w tej książce. Kosińska wyznaje, że przez całe życie czuje pewną bliskość z tymi, co odważyli się odejść na własnych zasadach i pożegnać życie, gdy stało się nieznośne.

"Brudny róż" to bolesna opowieść o życiu, w którym najbardziej uwiera bycie sobą. O nazywaniu swego istnienia "własną klęską" i o problemie znalezienia sensu w tym, jak się działa i co się myśli. Kinga Kosińska opowiada o niemożności skonfrontowania się z kimś podobnym i o pewnych rozczarowaniach, kiedy do takiej konfrontacji dochodzi. Najważniejsze bowiem jest zaakceptowanie siebie. Wewnętrzne i świadome. Takie, które daje perspektywy, bo chce się żyć naprawdę, chce się lubić świat i doceniać jego złożoność, tak często przecież deprecjonowaną przez lękających się inności. Transseksualizm trzeba na każdym etapie zmiany płci bardzo stanowczo udowadniać. Batalie w gabinetach lekarskich, a potem na salach sądowych zdają się nie mieć końca. A przecież formalnie to dopiero początek. Potem zaczyna się istnienie usankcjonowane przez zewnętrzne organy. Co jednak z poczuciem wewnętrznego spełnienia i satysfakcji, że jest się wreszcie sobą?

Myślę, że to głos wszystkich tych, dla których życie stawało się zbyt mroczne, by w nim pewnie kroczyć. Ta książka jest anatomią specyficznej samotności. Takiej, która uwiera, i takiej zaakceptowanej jako stan świadomy i normalny. W świecie przedstawionym tej prozy wciąż trzeba mierzyć się z tą dramatyczną dychotomią - jaką płeć akceptuję ja, a jaką postrzega otoczenie. Kosińskiej na pewnym etapie zabrakło determinacji, by stanowić o sobie, w związku z tym opisuje powroty do szpitala, bezpieczną przestrzeń snu i izolacji, poczucie nieprzystawalności do samej siebie i ten wieczny konflikt między oczekiwaniami względem nowego życia a jego kanciastą, nieprzyjazną formą.

Kinga Kosińska opowiada o swym nerwowym introwertyzmie, który utrudniał jej kontakt z rzeczywistością i blokował poczucie satysfakcji po tym, gdy prawnie uznano ją za kobietę. Ta książka opowiada o dramacie osób transpłciowych - im poczucie spełnienia dawane jest przez los niezwykle rzadko. To historia osamotnienia, w którym ogromną rolę odgrywają ludzkie uprzedzenia. Jest ich sporo także w samej autorce. Tak zwany normalny świat każe jej spoglądać na siebie z dużym krytycyzmem. Pomaga wsparcie rodzinne i przede wszystkim wiara. Być może Bóg jest substytutem ludzkości, pomaga zrozumieć szereg przerwanych z różnych powodów relacji, pozwala poczuć bliskość z czymś, co daje nadzieję, pozwala iść do przodu. Kosińska w swym życiu wielokrotnie podejmowała trud stawiania kolejnych kroków okupiony strachem i dezercją, gdy cofała się pełna lęku i frustracji. Jednocześnie opowiada o tym, w jaki sposób dała radę. Nie światu wytykającemu palcami, lecz samej sobie. Tej, która wielokrotnie odczuwała, czym może być piekło uwięzienia. Tej, co odważnie powalczyła o swą wolność.

"Brudny róż" to osobista wyprawa w poszukiwaniu szczęścia i studium samotności, dla której trzeba znaleźć trwałe miejsce i w pełni ją zaakceptować. To też historia niebywałej determinacji - nie są w stanie zdobyć się na nią te osoby transseksualne, dla których perspektywa życiowej rewolucji jest zbyt paraliżująca. Kosińska opowiada o tym, co utraciła i w tej wielości strat sygnalizuje także, co udało jej się zyskać. Jej pamiętnik dramatycznie sygnalizuje fakt, że to instytucje i inni ludzie czasem decydują o tym, czy wolno pozostać sobą. Co więcej - sankcjonują lub odrzucają przestrzeń wewnętrznej wolności. Bo człowiek to nie płeć, to przede wszystkim tożsamość. Autorka staje się wyrazicielką kilku prostych prawd, o jakich zapomina świat tak zwanej heteronormy. Sami stwarzamy sobie granice w myśleniu i pojmowaniu rzeczywistości - dla własnego bezpieczeństwa i komfortu psychicznego. Sami odrzucamy także to, co w nas niezgodne z pojęciem normalności. Czasami skazujemy się w życiu na prywatne piekło w imię spokojnego trwania gdzieś na marginesie. Kinga Kosińska odważnie opuszcza ten margines. Pisze o ludzkiej godności i możliwości samostanowienia. O czymś, o co zawsze warto walczyć. Nawet samotnie i ocierając łzy upokorzenia. Mądra i istotna książka o ludzkiej czułości i delikatności, której nie zniszczyły uprzedzenia i nienawiść.

2015-12-21

"Krym. Miłość i nienawiść" Maciej Jastrzębski

Wydawca: Helion

Data wydania: 18 listopada 2015

Liczba stron: 280

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 39 zł

Tytuł recenzji: Ponad podziałami

To zupełnie inny reportaż niż "Rosja Matrioszka i Jastrząb". Przede wszystkim dlatego, że jest fabularyzowany. Śledzimy w nim historię miłosną Rosjanina i Ukrainki z Krymu, a oczywista symbolika tej opowieści każe spoglądać na nowy reportaż Macieja Jastrzębskiego jak na rzecz z tezą. Skoro kochankom udaje się pokonać ogromne różnice i przedrzeć przez to, co zaognia konflikt między ich rodakami, porozumienie między Rosjanami a Ukraińcami w obliczu dramatycznych wydarzeń ostatnich lat jest jednak możliwe. Napisać książkę o polityce i miłości, a dodatkowo zachować konieczny obiektywizm reportażu - to zadanie bardzo trudne, jednak Jastrzębskiemu się udało. "Krym. Miłość i nienawiść" to uderzająca w sentymentalną nutę opowieść o podziałach, które zaistniały w ludzkiej świadomości i spowodowały dzielenie terytorium, sankcjonowane ideologicznie i uzasadniane propagandą. To książka o tym, że możliwe jest wzniesienie się ponad podziały, ale jednocześnie niezwykle trudno dostrzec ich granice. Bo autor nie kategoryzuje - zmusza nas do spoglądania na agresorów z czułością i do rozumienia motywów postępowania zwaśnionych stron. W tle niemy Krym, którego piękno opisywane jest przy użyciu znanych poetyckich fraz. Powstała książka o pojednaniu i o miejscu, gdzie trudno o jakąkolwiek jedność. Książka, w której zarysowuje się bardzo szeroka perspektywa słuchacza analizującego przyswojone treści i poszukującego w niej śladów kompromisu. Bo żeby żyć dzisiaj na Krymie, trzeba sobie ustalić jakiś wewnętrzny azymut oparty właśnie na kompromisie.

Marianna z Symferopola i Fiodor z Moskwy stają na drodze Macieja Jastrzębskiego zupełnie przypadkowo, niedaleko granicy rosyjsko-ukraińskiej - a może obok tego, co z tej granicy obecnie zostało. Autor wykorzystuje sytuację, z przypadkowości czyniąc zasadność. Uważnie słucha dramatycznej opowieści zakochanych i to na niej właśnie buduje fascynującą opowieść o Krymie. Przedstawia anatomię fanatycznego wręcz zjednoczenia narodowego, które wypchnęło półwysep z ukraińskiej sfery wpływów i skazało go na izolację, stałą atmosferę grozy i podejrzeń. Zaburzyło normalne życie i wielu ludziom odebrało nadzieję na lepszą przyszłość, czyniąc rozgoryczonymi wygnańcami. Opowieść miłosna to jedno, ale portretowanie codziennego życia w strachu i niepewności to zasadnicza wartość tej książki. Fiodor powoli zbliża się mentalnie do tego, czym jest dzisiaj Krym i jak został naznaczony, bo jego miłość pozwala przedrzeć się przez propagandę i uwierzyć w wartości oraz czyny dotychczas przez niego potępiane. Marianna zdaje się złamana na kilka możliwych sposobów, jednak daje szansę miłości między granicami i skłonna jest do pewnych kompromisów, by naprawdę ujrzeć portret wewnętrzny swego rosyjskiego wybranka. A ten zmieni się nie tyle diametralnie, ile przede wszystkim rozumnie. Fiodor ujrzy problemy z innej perspektywy niż ta prezentowana przez rosyjskie media. Zaangażuje się mocno w odbicie Marianny z rąk porywaczy i tutaj Jastrzębski uraczy nas próbką prozy sensacyjnej, bo opisywana miłość dojrzeje w bardzo burzliwych okolicznościach, a sytuacja na Krymie oraz wojna na wschodniej Ukrainie staną się z tą miłością związane trudnym węzłem.

Maciej Jastrzębski odtwarza znane nam z doniesień medialnych wydarzenia prowadzące do obecnej sytuacji na Półwyspie Krymskim. Przygląda się uważnie temu, w jaki sposób Krym został dotknięty tą nieoczekiwaną inwazją uzasadnianą przecież przez wielu przekonaniem, iż nagle, po 23 latach, należy odebrać Ukrainie ten półwysep, bo to kwestia sprawiedliwości historycznej. Autor słucha tych, którzy podczas manifestacji wyrażają między innymi takie opinie. "Dążenie do aneksji Krymu to otwieranie puszki Pandory. Całe zło, którym teraz epatują nasi politycy, prędzej czy później wróci do nas". To nie jest tak, że Krym w rękach Rosji jest jakimś gotowym tworem i miejscem, w którym będzie budowany ład na nowych zasadach. To przede wszystkim miejsce ludzkiego smutku i łez. Rozgoryczenia tych, którzy musieli uciekać. Mrocznej dumy pozostałych, akceptujących specyficzny akt transformacji. Dających przyzwolenie na to, żeby obcy zawłaszczał domy, sugerując ich wyzwalanie i sankcjonując swoją w nich obecność. Krym cierpi i płacze, ale jednocześnie boryka się z wieloma trudnościami, z powodu których codzienne życie staje się nie do zniesienia. Ponad tym wszystkim monumentalna przyroda, niewzruszony świat natury traktujący ludzkie szaleństwa z wiecznym dystansem. Jastrzębski stara się pokazać, w jaki sposób ludzie tacy jak Marianna, wciąż na Krymie z ukraińskim paszportem, odbierają sytuację aneksji w kilku możliwych kontekstach. To także historia rosyjskiej świadomości Fiodora, któremu pewne zdarzenia wydają się naturalne, ale ujrzenie ich z innego punktu widzenia powoduje dramatyczną rozterkę.

Obrazowanie wewnętrznego podziału Krymu idzie w parze z zaglądaniem do tych domów, w których mówi się odważnie o niesprawiedliwości dziejowej i płacze w gniewie za utraconym status quo. Ten reportaż to także historia okrucieństwa i bezkompromisowości, której nadano tatarskie imię i nazwisko - Reszat Ametow. Opowieść o zaginięciu pewnego Tatara, który chciał zaciągnąć się do ukraińskiej armii i walczyć z okupantem, dyskretnie sygnalizuje skomplikowaną sytuację ludności tatarskiej na półwyspie i ich zderzenia z układem sił opartym na terrorze. Ta dodatkowa opowieść czyni reportaż Jastrzębskiego jeszcze bardziej dramatycznym, ale autor unika tak naprawdę dramatyzmu, bo przez pryzmat swych zakochanych z dwóch krajów stara się pokazać, w jaki sposób możliwe są dzisiaj porozumienie i wzajemny szacunek. Ta książka ukazuje niejako dwa oblicza wojny. Po każdej stronie - rosyjskiej i ukraińskiej - kryją się te same troski, niewybaczalne utraty, ta sama złość i podobne nadzieje. W gruncie rzeczy ludzie są podobni i nie tylko miłość jest dla nich wspólnym mianownikiem. Jastrzębski ostrzega przed bezwzględnymi i jednoznacznymi ocenami. Ukazuje szaleństwo wojny, w której obie strony cierpią podobnie. Pokazuje ludzkie zagubienie, a w tym wszystkim siłę miłości. Jej moc skryta jest naturalnie w osobnej opowieści, ale i nienawiść także ma wiele oblicz, wielokrotnie niezrozumianych.

Maciej Jastrzębski zabrał nas do świata, którego kształtu nikt dzisiaj nie może być pewien. To reportaż o ocaleniu ludzkich uczuć i takich odruchów, dzięki którym zawsze możemy się odróżnić od wojennej grozy. Nie jesteśmy istotami stworzonymi do zabijania i niszczenia. Miłość symbolizuje sporo, ale przede wszystkim jest orężem wobec zagubienia, stereotypowego myślenia, chęci odwetu i żądzy niszczenia innych. Po części jest to więc pacyfistyczna książka. Bardzo wyraźna, wielowątkowa, napisana z zaangażowaniem i czułą bliskością do poezji opisującej Krym najpiękniej jak to możliwe. O zderzeniu dwóch całkowicie różnych światopoglądów i o wypracowaniu rozumnego kompromisu. To naprawdę jest i może być w przyszłości możliwe.

2015-12-19

"Gwiazdozbiór" Marta Zaborowska

Wydawca: Czarna Owca

Data wydania: 4 listopada 2015

Liczba stron: 494

Oprawa: miękka lakierowana

Cena det.: 39,99 zł

Tytuł recenzji: Krawiec na tropie zbrodni

Marta Zaborowska dzielnie pisze kolejne kryminały z podkomisarz Julią Krawiec w roli głównej, a ja uległem pokusie przeczytania jej książki bez znajomości poprzednich, czego teraz nieco żałuję. Płynnie wprowadzono mnie w skomplikowany świat przeżyć i w trudną sytuację życiową bohaterki. Nie pogubiłem się w żadnym istotnym wątku. Nic nie powodowało dezorientacji. Wszystkie wcześniejsze zdarzenia z tej wiarygodnej psychologicznie biografii zostały umieszczone we właściwym kontekście i z subtelnym zaznaczeniem momentów zwrotnych, po których Krawiec jest w "Gwiazdozbiorze" na takim, a nie innym etapie życia. Świetnie się to czyta, bo Zaborowska opowiada o trudzie bycia dzielną kobietą i o traumie kilku życiowych utrat. Umiejscawia swoją bohaterkę na takim etapie życia, że poza prowadzonym śledztwem musi podejmować bardzo trudne decyzje i myśleć o przyszłości w narzuconej niejako przez los perspektywie. Zaczynam od peanu na cześć wątku obyczajowego tej powieści, albowiem jest on jej najmocniejszą stroną. Intryga kryminalna - dość efekciarska, grająca na emocjach, zręcznie myląca tropy, lecz w gruncie rzeczy przewidywalna. Nie do końca, oczywiście. I szkoda, że autorka odbiera nam ten bezpośredni kontakt z psychopatycznym zabójcą, który nawiązujemy na początku powieści, potem pozostając już tylko w wirze wydarzeń policyjnej gonitwy za oprawcą.

Zabijane są dzieci, w związku z tym wiadomo, gdzie będzie umieszczony środek ciężkości i do jakich emocji czytelniczych odwoła się Zaborowska. Jest w gruncie rzeczy dość przewidywalnie. Młodziutkie ofiary otacza aura niewinności także dlatego, że są dziećmi albo porzuconymi, albo z patologicznych rodzin. "Gwiazdozbiór" nakłada okrutne prawa dorosłych na świat dzieci. Mamy bowiem takie, które z różnych powodów uznawane są za niewygodne. Tutaj ponoszą najbardziej dotkliwe konsekwencje swojej zbędności. Wykorzystane są ich słabości oraz ten rodzaj niewinności, który nie jest w stanie ostrzec przed tym, że staczają się po równi pochyłej, wpadając w łapy demonicznego zabójcy planującego z wyprzedzeniem kolejne rytualne zbrodnie. Marta Zaborowska opowiada także o matkach pozbawionych instynktu macierzyńskiego albo takich, którym ów instynkt gdzieś po drodze zasnął. Dzieci pozostawione są same sobie. Jedna z ofiar nie wyzwala w swej młodocianej matce nawet tyle skruchy, by wróciła pogrzebać córkę. Jasno i czytelnie naznaczone są trudne losy dzieci, które umierają także z powodu pewnych defektów. A mogłyby wieść życie geniuszy. Ktoś odbiera im tę szansę. Julia Krawiec natomiast gotowa jest poświęcić własne (i nie tylko) zdrowie, by walczyć z czasem oraz z psychopatą, bo - jak sama twierdzi - zwłoki dziecka porusza ją dużo bardziej niż nawet dziesięć trupów dorosłych ludzi. O ile niepojęte jest dla mnie tego rodzaju kategoryzowanie ludzkiego nieszczęścia, o tyle wiadomo, że ten punkt widzenia będzie się bronił, a czytelnik dużo silniej niż przy innych kryminałach zaciskać będzie kciuki, wierząc w skuteczność działań policjantki.

Zaborowska fantazjuje dodatkowo o tym, co kryje się w murach tak zwanych renomowanych szkół. Podsuwa niekoniecznie nieprawdopodobne scenariusze mogące mieć miejsce w tych kuźniach talentów, gdzie selekcja jest okrutna i gdzie absolwentem staje się naprawdę wyjątkowa jednostka. W "Gwiazdozbiorze" rolę szkoły z dysfunkcjami gra podwarszawska podstawówka, której uczniowie osiągają znakomite rezultaty w dziedzinie plastyki, muzyki i sportu. Talenty wykuwane są pod czujnym okiem pedagogów, ale rekrutacja także odbywa się na podstawie określonych uwarunkowań. To właśnie uczniowie tej wspaniałej szkoły padają ofiarami zabójcy. Dlaczego? Przede wszystkim dlatego, że być może nigdy nie rozwiną w pełni swoich talentów, ale to tylko jedna z przyczyn. Taka dość racjonalna, bo wynikająca ze śledztwa i zbadania odpowiednich materiałów, także po profesjonalnie przeprowadzanych rozmowach. Prawdziwe powody morderstw kryją się już w pokrętnej logice zabójcy, z którym Julia Krawiec naturalnie musi skonfrontować się osobiście w finale książki. Dla mnie dużo bardziej ciekawe staje się to, z czym konfrontuje się dopiero na ostatnich kartach, ale już wspomniałem, że czytało mi się "Gwiazdozbiór" dobrze niekoniecznie jako powieść kryminalną. Tymczasem cyniczny dyrektor szkoły stara się zacierać ślady i ignorować to, co się dzieje, ale dość ciekawą wojnę charakterów między nim a Krawiec Zaborowska również - jak w przypadku narracji zabójcy - ogranicza do jednej sceny. Jaka jest cena bycia kimś wielkim? Jak naprawdę wykuwa się talenty w tej szkole? To jeden z ciekawszych wątków, bo zgrabnie obrazuje sposób myślenia o licznych sukcesach, których na każdym etapie życia i w każdym nasileniu Polak Polakowi odwiecznie zazdrości. Zazdrość pojawi się także w mentalności zabójcy. Ale nie można zdradzać niczego więcej...

Ta książka składa się także z wyraźnie zarysowanych wątków pobocznych i frapujących postaci drugiego planu. Michalina Bodnar, pozornie mniej rozgarnięta policjantka, nieszczęśliwie lokująca swoje uczucia, stająca przed problemem zdradzenia rodzinie sekretu tożsamości seksualnej. Była bibliotekarka, zdegradowana, a następnie zwolniona ze szkoły. Matka przeżywająca osobiste nieszczęście i kobieta niemogąca sobie poradzić z frustrującą ją sytuacją zawodową. Jest także hipochondryczna i rozmodlona matka Julii Krawiec, okazująca się nad wyraz praktycznie nastawioną do życia osobą. Jest też partner policjantki próbujący zbudować wokół niej namiastkę domowego ciepła i planujący daleko idące kroki, by status jego związku z Krawiec stał się bardziej stabilny.

Jest o czym poczytać, to na pewno. Zaborowska napisała o ludzkim smutku i cierpieniu, rozpisując tę egzystencjalną przypowieść na kilka możliwych historii. Każda z nich przesycona jest fatalizmem. Jest w tym wszystkim także sporo zgubnych namiętności i ta tendencja Julii Krawiec do bycia idealną i konsekwentną policjantką, kiedy osobisty świat obok cierpi na skutek jej zawodowego zaangażowania. "Gwiazdozbiór" to książka o tym, jak trudno człowiekowi unieść ciężar własnego geniuszu, i o zdradzaniu samego sobie, o narastającej frustracji i o gniewie niespełnienia. Nic nie jest w tej książce przypadkowe i nic nie dzieje się bez związku z poprzednimi wydarzeniami. Czyta się więc Martę Zaborowską w skupieniu, ale trudno jednoznacznie orzec, na co tak naprawdę autorka chce zwrócić naszą uwagę najmocniej.

2015-12-16

"Dygot" Jakub Małecki

Wydawca: Sine Qua Non

Data wydania: 7 października 2015

Liczba stron: 312

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 36,90 zł

Tytuł recenzji: Drżenia

Kiedy Jakub Małecki pozamykał swoich bohaterów w ciasnych przestrzeniach, gdzie dusili się w swym fatalizmie i mrocznym myśleniu, wyszła mu powieść niezbyt udana, czyli "Odwrotniak". W "Dygocie" wszyscy zostali umieszczeni w pewnej przestrzeni, której przemierzanie jest istotne, podobnie jak przywiązanie - bądź jego brak - do ziemi, miejscowości, swego miejsca o określonych kształtach i w określonej metrażem powierzchni. Nowa powieść Małeckiego to dowód na to, że uważnie czyta on swoich kolegów po piórze, biorąc od nich to, co najlepsze i na dobrych wzorach budując świetną fabułę. Koło czy Piołunów z "Dygotu" to takie tajemnicze Rykusmyku, które naznacza na zawsze, każąc konfrontować się z prywatnymi demonami. Przestrzeń przypominająca tę ze "Szczęśliwej ziemi" Łukasza Orbitowskiego to także ziemia, z którą związani są bohaterowie. Senior rodu Łabendowiczów kładzie się na niej wraz ze swą wybranką, a potem rozpaczliwie do niej lgnie, gdy przychodzi mu wyzionąć ducha. Jeden z synów czuje odpowiedzialność za ziemię, z którą się zrasta, a wnuk po latach powraca do niej, intuicyjnie jakby, za podszeptem ducha zmarłych. "Dygot" tak jak "Drach" Szczepana Twardocha jest powieścią o intymnym związku z miejscem swego pochodzenia i tak jak powieść Twardocha traktuje o strachu. Czyta się zatem nowego Małeckiego ze świadomością, że gdzieś w pamięci grają jakieś wcześniejsze podobne książki, ale to tylko dodatkowy walor, bo "Dygot" jest przejmującą i hipnotyzującą powieścią o ułomności ludzkiego życia naznaczonego przez wieczne tytułowe telepanie się w lęku.

Jeśli tytuł jest synonimem egzystencji, widzimy ją w wielu przygnębiających wymiarach. Życie to nieustanne wahanie i ogarniający całe ciało strach. To biologiczny aspekt odbierania rzeczywistości, atawizm sugerujący trudność dostosowania się. I niepewność, bo w niej zanurzeni są wszyscy bohaterowie Małeckiego. Dygot jest zresztą wszechobecny. Dygocze zabijana na początku powieści świnia. Dygocze Janek Łabendowicz, który porzuca pewną Niemkę tuż przed granicą i tuż po zakończeniu wojny. Także ojciec Janka, który wraca do domu po przesiedleniu. Jego syn w hipnotycznym tańcu. Potem córka, po raz pierwszy rozbierana przez mężczyznę i ukazująca mu swe poparzone ciało. Dygot towarzyszy wnukowi Łabendowicza, gdy dostrzega bezsens i kruchość swego życia. Także jego samotnej matce, której pozostały jedynie wspomnienia męża i syn zupełnie go nie przypominający. Może to słowo nie jest zatem szeroko rozumianym symbolem, lecz po prostu synonimem życia? Małecki pokazuje tę bojaźń, z której często nie zdajemy sobie sprawy, a z którą jesteśmy połączeni na zawsze, do śmierci. Tańczymy mroczny danse macabre, bojąc się swego cienia, konsekwencji własnych działań, bojąc się samotności i samego strachu przed dalszym istnieniem.

A ludzkie istnienie doświadcza nadmiaru okrucieństwa i bezwzględności losu. Zdarzenia rozpoczynają się tuż przed wybuchem drugiej wojny światowej, a kończą w 2004 roku. Zaczyna się od porzucenia przez Janka Łabendowicza frau Eberl, którą miał bezpiecznie dowieźć do granicy, gdy po wojnie Armia Czerwona kazała takim jak ona się wynosić. Kończy się na poszerzeniu świadomości wnuka Łabendowicza, który odkrywa mroczne tajemnice swego ojca, Wiktora i jednocześnie uświadamia, że pochodzi z konkretnego czasu, miejsca i kontekstu, co daje pewną ulgę po tym, jak wrósł w pewną życiową bierność i zachowawczość. Wydarzenia historyczne nie odgrywają większej roli, Małecki tylko dyskretnie je sygnalizuje. Może bardziej jest w nich osadzona rodzina Geldów, z której pochodzi Emilia, wybranka Wiktora. Dwie rodziny połączy związek odmieńców, ludzi stygmatyzowanych i bezwzględnie skazanych na potępienie przez polską prowincję. Ich życie naznaczone zostanie także mrocznymi klątwami i przepowiedniami. Małecki nie pozbawia bowiem tej realistycznej prozy metafizyki. Co więcej - umie ją umieścić na stałe i w bardzo subtelny sposób.

Autor ukazuje losy Łabendowiczów i Geldów jako ciąg konsekwencji własnych czynów czy wypowiedzianych słów. Emilia i Wiktor to szczególnie naznaczona przez społeczność para. Takich chciałoby się nie mieć w gromadzie. Tacy są rysą na jej obliczu. Inność jest u Małeckiego nie tylko źródłem frustracji, ale budzi także gniew, również nienawiść. Emilia i Wiktor żyją naznaczeni mrocznymi przepowiedniami i starają się o namiastkę normalności w świecie, który ich samych uważa za nienormalnych. Cierpią wewnętrznie, nie mają możliwości dzielenia się swoim cierpieniem. Ich rodzice przeżywają dramaty drugiego planu, równie wyraziste jednak i tak samo przejmujące. Dopiero ten ostatni, jedyny syn, Sebastian, przejmie odium i je porzuci. Tylko na niego wpłynie wyraźnie to, co wokół. O ile jego przodkowie żyli wbrew światu i jego kształtowi, o tyle Sebastian dopasuje się do tego kształtu - krwiożerczy kapitalizm odciśnie piętno na jego myśleniu oraz decyzjach.

"Dygot" to powieść wyrastająca z ludowego mitu, a kończąca się  w chwili, w której przyszłość przypomina o sobie Sebastianowi, odbierając mu wrodzony cynizm czy buntowniczość. Małecki wprowadza do narracji niepokojące stwory i nazywa ludzkie byty tak, jakby tkwiły w centrum mrocznej ballady. Są także sygnalizowane związki ze zwierzętami mające charakter nieco metafizyczny. Najtrudniej jest autorowi oddać grozę i niedopowiedzenie w budowaniu postaci wiejskiej wariatki. Dojka tylko przez chwilę staje się w naszych oczach wiedźmą. Potem widzimy, że jest jedynie głęboko nieszczęśliwą i samotną istotą ludzką. Taką jak Wiktor - albinos z czerwonymi oczami, dla którego nie może znaleźć się nawet odrobina szczęścia i spełnienia. Życie Wiktora naznaczają trzy śmierci. Ta ostatnia będzie ostateczna. Jej zagadkę rozwikła Sebastian, stając niemo przed tajemnicą i przed własnym spojrzeniem na życie. Bo przecież Małecki pisze przede wszystkim o tym, czym ludzkie życie jest w sensie symbolicznym i bardzo jednoznacznym. Proza życia to bolesne doświadczenia, bunt, namiętności i wyrządzane sobie nawzajem krzywdy. Nagromadzenie życiowych traum jest w powieści chwilami nieznośne i nie czyni jej przez to bardziej wiarygodną, ale czyta się to z wielką uwagą. Z wielkim smutkiem i przekonaniem, że na niewiele spraw mamy wpływ. Że nasza wolna wola może nie istnieć. Że nie istnieje żadna alternatywa dla kompulsywnego dygotania do momentu wydania ostatniego tchu...

Problem "Dygotu", a może jego wielkość, polega na tym, że trudno jednoznacznie określić, o czym jest ta powieść. Jej sens opiera się na licznych symbolach. Małecki pisze w taki sposób, że nasza uwaga nie koncentruje się na nikim szczególnie. Podążamy z bohaterami przez życie, w którym czeka ich wiele rozczarowania, pustki i gdzie liczne śmierci boleśnie naznaczają wszystkich tych, którzy jeszcze żyją. Jedni mają do dyspozycji dramatyczne dwadzieścia osiem lat. Inni z rozpaczą i nostalgią przełykają kolejne wiosny, dożywając ich aż dziewięćdziesięciu pięciu. Jakub Małecki dyskretnie sugeruje, że ten korowód umierania przepełniony boleścią i pretensjami do świata to najwyraźniej zaakcentowany przejaw życia w tej powieści. "Dygot" jest książką wielu interpretacji i sprytnie unika jednoznacznej klasyfikacji. Mroczna proza, która pożera własnych bohaterów. Stworzona na dobrych wzorach książka niepozwalająca na wytchnienie. Taka rzecz pozostaje w pamięci na bardzo długo.

2015-12-14

"Zabij mnie, tato" Stefan Darda

Wydawca: Videograf

Data wydania: 10 listopada 2015

Liczba stron: 432

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 34,90 zł

Tytuł recenzji: Zaangażowanie i manipulacje

Thriller Stefana Dardy mocno manipuluje czytelnikiem. Autor wyraźnie gra na emocjach, ukazując sytuację, wobec grozy której wszyscy możemy przeżyć to samo. "Zabij mnie, tato" to historia pewnej małomiasteczkowej rodziny, która traci dwójkę dzieci. Porwane niewinne dziewczynki wzbudzają nieskrywane emocje i każdy czytający zada sobie pytanie o to, co sam by zrobił, jak postąpił, gdyby to jego dzieci zostały oddane na łaskę lub niełaskę psychopatycznego porywacza. Ta powieść broni się przede wszystkim w retrospekcjach, bo tam zarysowuje dużo ciekawsze i bardziej niejednoznaczne historie niż w opisywanej ze skrupulatnością kronikarza teraźniejszości, gdy walczy się z czasem i początkowo niepewnym wrogiem. Wszystko jednak zarysowane jest za bardzo wyraźnie. Problem Dardy polega na tym, że dopowiada za nas każdą niejasność, nie zezwala na dręczące wątpliwości, sugeruje drogę interpretacji i przede wszystkim narzuca swój punkt widzenia. Nie ma w tej książce elementu zaskoczenia. Jest sporo niepotrzebnych scen, za dużo oczywistych przemyśleń, zbyt wiele sugestii i prowadzenie czytelnika za rękę jak przez mgłę - oby tylko nie zinterpretował sobie po swojemu danego zachowania lub wydarzenia. Z bolesnej i dotykającej problematyki społecznej tworzy się dość wtórna opowieść o ludzkiej złości na niewydolny system sprawiedliwości, szkic charakterologiczny populacji na prowincji oraz wzruszająca historia o przyjaźni i wyrzutach sumienia. Te ostatnie dręczą w dwóch pokoleniach. Poza wszystkim - sprawnie nakreślona intryga kryminalna, gdzie jesteśmy informowani o wszystkim i na bieżąco śledzimy sprawę, w której znikają wszelkie niedomówienia, a świat przedstawiony operuje łatwymi do przewidzenia zwrotami akcji i przesłaniami.

Nie ma zatem u Dardy koniecznego dla thrillera napięcia, które budują kwestie dyskusyjne, dwuznaczne. Najbardziej kontrowersyjne wydaje się emocjonalne mierzenie ze skutkami systemowych zaniedbań i poszukiwanie zemsty na kimś, kogo odziera się z jakiejkolwiek tajemnicy, niszcząc tym samym ten specyficzny spiritus movens, dopowiadając za wiele, rujnując element zaskoczenia, nieśmiało ujawniający się w zakończeniu. Byłaby to dobra powieść, bo jest wielowątkowa i sygnalizuje przynajmniej kilka ważkich problemów egzystencjalnych, jednak składa się z samych wyjaśnień, a nie z dwuznaczności, swoją strukturą przypominając tym samym wykład z tezą. Szkoda, bo konstrukcja fabularna mogłaby i zaskakiwać, i czynić czytającego odpowiedzialnym za własny wybór, gdy bohaterowie nie mogą zdecydować się na swoje wybory, uwikłani w skomplikowane zależności i zamknięci w dramatycznym klinczu między emocjami i żalem a zdrowym rozsądkiem nakazującym umieścić mnożące się dramaty w tak zwanej prozie życia, która zmusza do budowania pozorów normalności w świecie tracącym swe kontury. Tym bardziej trudno o tę normalność, gdy trzeba mierzyć się z niepewnością. To dramatyczna sytuacja tych, którzy konfrontują się ze zniknięciem kogoś bliskiego i pustką, jaka w nich pozostaje.

Można banalizować tematykę i pokrótce stwierdzić, że to książka o złych ludziach, dla których wymiar sprawiedliwości jest łaskawy, i o ludzkim cierpieniu nabierającym większego znaczenia, gdy obserwowane jest z perspektywy kogoś bliskiego cierpiącemu. To powieść mająca wzbudzić jawną wściekłość - na nieudolność prawa, na niejasną definicję sprawiedliwości społecznej. Jest to również dość kameralna historia o rodzinnym dramacie, w który uwikłany zostaje mężczyzna z chłopięcymi demonami sprzed lat i jego córka biorąca na siebie odpowiedzialność za pozostawienie bez opieki sióstr, które dostały się w ręce zwyrodnialca. Darda nadzwyczaj czytelnie obrazuje dramaty swoich bohaterów, włączając do nich także uważnego obserwatora, przyjaciela rodziny, mężczyznę po przejściach i podobnie jak wskazana dwójka borykającego się z poczuciem odpowiedzialności za czyjeś życie.

Zdzisław Mokryna przybywa do prowincjonalnego Rykowa, aby zacząć nowe życie. Pożegnał się ze służbą w policji i ze wspomnieniami, które każą mu wciąż na nowo przypominać sobie pewne bolesne zdarzenie. Stara się wieść życie kogoś nijakiego, bez właściwości. Chce się wtopić w senny klimat miasteczka, w którym jest bezpiecznie i gdzie każdy może odnaleźć namiastkę spokoju. Niespodziewanie szybko nawiązuje bliską znajomość z Kamilem, właścicielem miejskiej pizzerii. Mężczyzn zbliża poczucie, że w życiu doświadczają wciąż od nowa zdarzeń, dla których nie mogą znaleźć racjonalnego wytłumaczenia i z którymi nie jest im dane spać spokojnie. Kamil wspomina przyjaciela, którego życie skończyło się zbyt szybko być może z jego winy. Mokryna ma na sumieniu policyjnego funkcjonariusza. Obaj żyją ze stygmatem potępienia, ale to oni sami go na siebie nałożyli. Bliskość i przyjaźń pomogą im przetrwać coś niewyobrażalnego. Kiedy znikają dwie córki Kamila, rozpoczyna się rozpisany na kilka perspektyw koszmar. Za zniknięciem stoi bowiem psychopatyczny zabójca, którego wymiar sprawiedliwości potraktował z nadzwyczajną łagodnością...

Myślę, że to proza z silnym zaangażowaniem społecznym. Bezlitośnie punktuje luki w polskim prawie, stawia pod pręgierzem krótkowzrocznych polityków, deprecjonuje porządek państwa i wskazuje jego słabości. Jedynym skutecznym sposobem walki z psychopatą, który z dość prozaicznych, choć w gruncie rzeczy niewiarygodnych powodów porywa dwie dziewczynki, okaże się droga prywatnego tropienia. Mokryna będzie miał w sobie coś z mściciela, który wymierzy sprawiedliwość za pogrążonego w rozpaczy Kamila. Jego poczynania mają w sobie wszystko to, co sami robilibyśmy w takiej sytuacji albo z całą pewnością byśmy akceptowali. Przeżycia czy przewidywania byłego policjanta nie są dla nas niczym zaskakującym. Prywatna zemsta na mordercy jest nieco teatralna, przewidywalna. Darda nie pozwala nam przemyśleć samodzielnie żadnej z istotnych kwestii. Stara się jednocześnie zbudować wiarygodną psychologicznie opowieść o ludziach niszczonych przez wyrzuty sumienia oraz o wszystkich tych, którzy muszą skonfrontować się z brutalną śmiercią - na kilku możliwych poziomach.

Czyta się to dość dobrze, choć bez większych emocji. Zło jest wyraźnie złem, dobro jednoznacznie dobrem. Nie ma w tej wielowątkowej powieści jakiejkolwiek rysy. Każdy zachowuje się przewidywalnie, a tajemnice są nimi tylko przez chwilę. To dobry materiał do dyskusji o pozycji jednostki w bezdusznym systemie prawa i o możliwościach obywatelskiej obrony przez psychopatyczną jednostką. Sama książka jednak kurczowo trzyma się przewidywalnych ludzkich reakcji i nazywa ich oczywiste emocje. Stefan Darda nie dał możliwości ujrzenia jakiegoś naprawdę mrocznego dna całej tej historii, choć niewątpliwie pisze o sprawach i przeżyciach jeżących włos na głowie. To thriller, który w gruncie rzeczy nie straszy. Historia zbudowana tak, by można się było w niej wyraźnie określić. Od samego początku do końca, niestety.

2015-12-12

"Tatuaż z tryzubem" Ziemowit Szczerek

Wydawca: Czarne

Data wydania: 18 listopada 2015

Liczba stron: 328

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 34,90 zł

Tytuł recenzji: Żywa postapokalipsa

Książek o Ukrainie wydano ostatnio niemało. Ważne są głosy samych pisarzy ukraińskich i tak właśnie dowiedzieliśmy się od Tarasa Prochaśko, o czym nie napiszą w gazetach, a na kartach powieści Dzwinki Matijasz zanurzaliśmy się w symbolicznym i subtelnym traktacie o tym, jak trudno jest szukać Ukrainy w samym sobie. Poznaliśmy ważną rozmowę Jurija Andruchowycza z Pawłem Smoleńskim i przeraziliśmy się trochę, a może zastanowiliśmy głębiej nad ukraińską tożsamością w kilku wymiarach. Polskie publikacje to czasami pisane na kolanie relacje z Majdanu, które wydawano, bo czas był gorący, ale nie przynosiły nic ponad to, co już zdążyliśmy sami zaobserwować. Takie mnożenie publikacji wciąż na ten sam temat. Tymczasem "Tatuaż z tryzubem" się wyróżnia.

Dlaczego warto przeczytać Szczerka i co więcej, uwierzyć mu? Autor wędruje po Ukrainie bez pośpiechu. Nie pali mu się, by oddać gorący materiał i dobrze go sprzedać. Przygląda się prowincjonalnemu obliczu kraju - gdzieś w drodze między Truskawcem a Odessą, między Iwano-Frankiwskiem a Donieckiem. Bada tę trudną do zbadania złożoność ukraińskiego gniewu i analizuje wewnętrzny wulkan wciąż eskalujących uprzedzeń. Podąża tam, gdzie nikomu nie chciałoby się zajrzeć. Kiedy trzeba, przeklnie siarczyście, kiedy indziej - pochyli się z zadumą. Ważna są ulica, budynki, podsłuchane rozmowy i trudne pytania, bo w "Tatuażu z tryzubem" Szczerek przede wszystkim Ukraińców pyta o to, czym jest dla nich ich kraj, a nie sam mnoży tezy i domysły. To książka napisana z miłością i niezwykłą czułością. Drżąca od ambiwalencji, bo przecież krytyka wciąż miesza się z zachwytem. Jeśli tytuł traktować jak osobisty stygmat autora, dowiemy się z tej książki bardzo dużo o tym, jak trwale wytatuowano symbol, z którym nie wszędzie Ukrainie jest po drodze. To opowieści autentyczne i przepełnione empatią. Zwracające uwagę na szarość codzienności i gdzieś poza nią - w różnych kontekstach - szukające odpowiedzi na pytania, na które trudno udzielić odpowiedzi Ukraińcom. Szczerek przekonuje, bo doskonale wie, po co pojechał, i świetnie obrazuje momenty, w których nie ma pojęcia o tym, co robi w danym miejscu. Dlatego warto poświęcić mu czas, bo ma naprawdę dużo ważnego do powiedzenia. Bez zadęcia, bez uprzedzeń, wprost i zaskakująco szczerze.

Zaczyna się od oswajania przestrzeni przemalowanej na żółto-niebiesko. Tak jakby litry farby miały zatuszować tę niepewność i wieloznaczność kryjącą się w poradzieckich budowlach, przybudówkach i karłach architektonicznych wzbudzających niepokój, ale i pewien rodzaj czułości. Ziemowit Szczerek sam wyznacza sobie azymut. Penetruje miejsca, w których zapisana jest historia uprzedzeń i wzajemnej niechęci. Ogląda państwo, które wciąż się staje, wciąż na nowo konstytuuje. Stale zjada własny ogon i tkwi w jakimś masochistycznym marazmie, dzieląc się na nowo i groźnie pomrukując w stronę myślących inaczej. Autor kreśli odważną i dość wyraźną myśl. "Ukraina nie była państwem, o które walczono. Ukraina była produktem geopolitycznych okoliczności i - po prostu - wydarzyła się. Tworzono ją i tworzy się nadal, pracując już na żywym, niepodległym ciele". Będzie się starał pokazać wysiłki zmierzające do tego, by państwo wydarzyło się naprawdę. Do tego, aby odnaleźć w nim tożsamość narodową, bo na Ukrainie często się ją wybiera, zamiast w niej wzrastać. Wędrówki po prowincji powiedzą więcej o trudnym charakterze państwowości, gdyż ujawnią spotkania z ludźmi, których na żadnym etapie tworzenia ani destabilizacji państwa nikt nie zapytał o zdanie. A Szczerek liczy się z tym, co usłyszy. Nawet wówczas, gdy nie jest w stanie tego skomentować, bo głos odbiera mu niemoc wynikła z buntu oraz bunt niemocy, rozżalenia i posądzania o brak wspólnotowego poczucia odpowiedzialności za państwo.

O podziale Ukrainy na tę zachodnią i wschodnią napisano już bardzo wiele, z różnych perspektyw. Autor "Siódemki" będzie się starał pokazać, dlaczego Hałyczynie nie jest po drodze z Donieckiem. Interpretowane są liczne fakty, ale przede wszystkim mity. Autor grzebie w niezwykłych historiach, przywołując czas miniony, by także socjologicznie osadzić gnębiące go problemy w szerszym kontekście - dla samych Ukraińców nieodgadnionym. Majdan pełnej kultury we Lwowie to nie groźne utyskiwania na poczynania kijowskiego rządu, które w Donbasie idą w parze z agresją i przeogromną dozą frustracji. Dlaczego zachód kraju leniwie popija kawę, a wschód walczy o każdy kolejny dzień normalności, kryjąc się przed tym, co wypluwają wyrzutnie Grad? Nie ma jasnych odpowiedzi, ale Szczerek stara się poszukiwać możliwych odpowiedzi. Unika ognia wojny, jednak czuje jej oddech na plecach. Na Majdan stara się spojrzeć z takiej perspektywy, z jakiej nie spoglądał nań żaden zachodni dziennikarz. Czasem musi ukrywać, że jest Polakiem, bo to niebezpieczne. Równie groźne są narastające uprzedzenia i poczucie, że Ukraina krwawi na dwa możliwe sposoby - inaczej ta zachodnia, inaczej wschodnia. "Tatuaż z tryzubem" to także zbiór esejów o sankcjonowaniu lokalnych historii. O takich opowieściach, które wchodzą gdzieś pod skórę, warunkują światopogląd, każą spoglądać nie tyle krytycznie, ile z pewną dozą nieufności. Bo wielu Ukraińców sobie nie ufa. Wielu pogodziło się z tym, że korupcja i różne układy sił są nie do zniszczenia. Że ten kraj przed laty powstał na kruchym fundamencie i teraz przychodzi za to zapłacić - także wojną, której sens wytłumaczyć można na kilka różnych sposobów. Podobnie wielokrotnie można ujrzeć w niej bezsens. Ziemowit Szczerek poszukuje tego, co prawdziwe i obiektywne. Poszukuje w niebezpiecznych miejscach, ale i w takich przestrzeniach, których nikt nie sfotografował, nie opisał.

Ukraina ma inne oblicze w Odessie, inne we Lwowie. Inaczej spogląda się na wojenną pożogę w Dniepropietrowsku, a inną optykę mają kijowianie. Co z tymi, którzy żyją pod obstrzałem? Ta wojna wydaje się groteskowa i śmiertelnie poważna jednocześnie. Tę dwuznaczność nakreślił już Paweł Pieniążek w "Pozdrowieniach z Noworosji", ale Ziemowit Szczerek dokłada do tego jeszcze zgorzknienie i zagubienie. Nie tylko tych młodych żołnierzy zwolnionych z frontu, a wcześniej zagonionych doń z najdalszych zakątków kraju. Autor stara się ukazać, jak funkcjonuje ukraińska rzeczywistość postapokalipsy. Ile w niej żalu za tym, że coś minęło bezpowrotnie, a ile mrocznego niepokoju o przyszłość. Wędrowanie Szczerka też naznaczone jest niepewnością. Celu i metody badawczej, bo trudno cokolwiek jednoznacznego powiedzieć o Ukrainie po Majdanie. "Tatuaż z tryzubem" to świetna rzecz dla wszystkich tych, którzy wolą zadawać pytania niż utwierdzać się w przekonaniach. Bije z tej książki żar zaangażowania i umiłowanie kraju, którego kochanie jest dla części Ukraińców tak trudne...