2016-02-29

"Pomieszkanie" Greg Baxter

Wydawca: Czwarta Strona

Data wydania: 2 marca 2016

Liczba stron: 196

Tłumacz: Jędrzej Polak

Oprawa: twarda

Cena det.: 36,90 zł

Tytuł recenzji: Własne miejsce

Greg Baxter jest mistrzem pisania w formie niedopowiedzeń. Część bolesnych doświadczeń bohaterów "Lotniska w Monachium" można odnaleźć w biografii tego, który na kartach "Pomieszkania" stara się zakorzenić w obcości i uporządkować niespokojny rytm wspomnień, wszak kierując się impulsem, opuszcza Amerykę, by bez pośpiechu, wielkich nadziei i oczekiwań znaleźć lokum i utkwić na moment  w pewnym stanie nieważkości. Conradowska smuga cienia dotknęła go być może wtedy, gdy zdecydował się na zamieszkanie w mroźnym europejskim mieście. Baxter kreśli sylwetkę mężczyzny porządkującego pamięć. Kogoś z mroczną przeszłością jedynie punktowaną w tej powieści i niejasną przyszłością. Na pewno w innym miejscu. U boku innych ludzi. To książka o zapomnieniu i przypominaniu sobie. Ze zburzoną chronologią zdarzeń, niejasnymi okolicznościami działań. O bezwolności i sile odwagi. O zderzeniu obcych światów, różnych kultur, o okrucieństwie wojny i o ludzkości w stanie rozpaczy. Powieść o patrzeniu na ludzkie życie z odpowiedniej perspektywy, wzmacniana wspomnieniem "Biczowania" Piera della Franceski i dźwiękami "Chaconne" Bacha.

Bohater "Pomieszkania" znajduje się w swoistej poczekalni życia tak, jak mężczyźni z "Lotniska w Monachium". Tutaj jednak widzimy wyraźny imperatyw - zakotwiczyć się, zamieszkać, zagarnąć własną przestrzeń i zaprzestać wędrowania. Ma ono jednak miejsce w przestrzeni obcego miasta. Zanim dojdzie do tego, że wolno się będzie zatrzymać i odetchnąć, należy obejrzeć otoczenie. Przyjrzeć się mu przez pryzmat własnych doświadczeń, skrytej boleści i świadomości, że życie nie spełniło oczekiwań, ale nie pozwoliło też stracić głowy, pewności zdrowego rozsądku. Przewodniczką po nowym miejscu staje się przypadkowo spotkana dziewczyna. Relacja z nią jest konsekwencją wszelkich deficytów bliskości, na jakie bohater Baxtera narażony był w przeszłości. Myślę, że oboje są spragnieni także prawdziwego zbliżenia emocjonalnego, ale być może mają jego inne definicje. Tymczasem spędzają czas ze sobą, unikając przeszłości. Tamten czas wkrada się do nowej relacji na tyle, na ile amerykański przybysz na to pozwoli. Jego towarzyszka także opowie o minionych doświadczeniach tyle, ile będzie chciała. Są jednak w nowym dla amerykańskiego przybysza "teraz". W tym nowym świecie, nowym mieście, trzeba orientować się w przestrzeni, kupić lepsze buty, ubrać się inaczej i dostosować. Świat wokół przychylny nie jest. Kryje się w nim jakieś odium względem pochodzenia mężczyzny. Dla ludzi jest obcym - może to szpieg, innym przypomina z wyglądu nazistę. Tymczasem prawdziwa tożsamość przybysza to suma sygnalizowanych przeżyć z przeszłości, dla których nie było ani usprawiedliwienia, ani też wyjaśnienia, bo los kazał przejść przez pewne możliwe do zniesienia doświadczenia. Teraz najlepiej byłoby być kimś niewidzialnym, znaleźć się w symbolicznym stanie nieważkości. Baxter opowiada o tym, co pozostaje w człowieku po krańcowo trudnych doznaniach i ile z tej pozostałości napędza do dalszego życia. W świecie "Pomieszkania" każdy przebywa jakby tymczasowo. Uwierająca tymczasowość to stygmat, ale i problem innej natury - co można zbudować i co stworzyć z wrażenia niepewności i swoistej dezintegracji?

W tej książce pamięć jest piekielnie ważna, choć obserwujemy liczne próby odbijania się od niej albo jej oszukiwania. Rodzinne miasteczko na pustyni przywołuje wspomnienie przedwczesnej śmierci. By do niej dotrzeć, mężczyzna ryzykuje i wraca tam, skąd uciekł na zawsze, bo nie było tam sensu, formy ani jasnych granic sensownego istnienia. Jest jeszcze wojna w Iraku. Znaczący i bardzo traumatyczny epizod, chociaż przecież było się w pewnej odległości od śmierci i okrucieństwa, nie uczestniczyło się w nich bezpośrednio. Iracka wojna to zatrważające świadectwo zderzenia dwóch cywilizacji, w której przemoc się nasila, a samo doświadczenie tej wojny może być oznaką rozpaczy, w której tonie ludzkość pozbawiona już chęci dialogu. Baxter w swej fabule opisuje także spotkanie bohatera z muzyką Bacha. "Chaconne" - skarb baroku, doskonała kompozycja, zbudowanie polifonii nieśmiertelnych dźwięków po doświadczeniu utraty i pożegnania. Siła skrzypiec, które symbolicznie łączą kultury, groteskowo i tragicznie na przemian splata się z bezsilnością ludzkiej woli i tych wszystkich zdarzeń, które pokazują, w jak bolesnej osobności wciąż tkwimy i jak wielkie bariery budujemy między światami, kulturami, światopoglądami karmionymi różnymi definicjami obcości.

Świat Baxtera w tej powieści to z jednej strony oglądanie ludzkiej egzystencji z kilku perspektyw, z drugiej natomiast - gorzka refleksja o dysharmonii, której nie potrafimy zapobiec, nie panując nad własnym życiem i własnymi doświadczeniami. Mężczyzna z "Pomieszkania" kompulsywnie porządkuje, ale nie wyciąga wniosków. Jego czas przeszły skryty jest gdzieś za mgłą. Wspomnienia dotyczą tylko fragmentów życia, ale wszędzie zaznacza się ten bolesny dysonans poznawczy, gdy oczekiwania nie idą w parze z tym, co się otrzymuje i co trzeba zaakceptować.

Grozę i melancholię książki podkreślają mniej lub bardziej czytelne odniesienia do dzieł sztuki, w których ukryte zostały różnego rodzaju konflikty i zwątpienia. To opowieść o różnego rodzaju konfrontacjach, o utratach i nadziei na odzyskanie siebie - być może we własnych czterech kątach. Wszystko jednak przełamane jest smutkiem i rozpaczliwym przekonaniem o tym, że tymczasowość to najważniejsza cecha świata, w którym tkwią w dramatycznym tyglu wspomnienia i oczekiwania względem niego w innym wydaniu, w lepszych proporcjach humanizmu i harmonii. "Pomieszkanie" obrazuje trud zaglądania do ludzkiej duszy zasnutej melancholią. Jest w tej książce dużo skrytego okrucieństwa i bezkompromisowości. Wędrówka w poszukiwaniu mieszkania ma mieć charakter ekspiacyjny. Podążanie za bohaterem jest naszą osobistą próbą odnalezienia własnego punktu widzenia dla tej historii. Tyleż wieloznacznej, ile metafizycznej i druzgocząco smutnej. Greg Baxter potrafi subtelnie portretować odcienie smutku pojedynczego człowieka i całej ludzkości. W tej powieści robi to doskonale, opowiadając w gruncie rzeczy prostą historię o wielkich sprawach świata skazanego na wieczną walkę, wieczne spalanie się w niej.


PATRONAT MEDIALNY

2016-02-26

"Góra Tajget" Anna Dziewit-Meller

Wydawca: Wielka Litera

Data wydania: 17 lutego 2016

Liczba stron: 248

Oprawa: twarda

Cena det.: 36,90 zł

Tytuł recenzji: Pamięć i lęk

Przed czterema laty utyskiwałem nieco na dydaktyzm pierwszej powieści Anny Dziewit-Meller, "Disko". Przez ten czas autorka przeszła zapewne właściwą ewolucję, bo jej najnowsza powieść to historia skryta przede wszystkim w tym, co niedopowiedziane. Utkana z żywych ludzkich emocji przenosi nas do czasu, który tak naprawdę nigdy nie odszedł. Pamięć o wojnie to pamięć fundamentalna. Egzystencjalne doświadczenie, przed którym nie można było się nigdzie schronić. Autorka "Góry Tajget" opowiada o śladach wojennego okrucieństwa pozostawianych na istotach bezbronnych, ale także o jego niszczycielskiej sile wobec wszystkich tych, którzy nie pozostawali bierni wobec przemocy. Ta powieść tak naprawdę nie opowiada nam o wojnie niczego naprawdę odkrywczego. Jej wielkość polega na tym, że autentycznie wzrusza. Buduje pewien zwarty wizerunek i broni dość wyraźnie zaznaczonych tez, poddając nam pod analizę kilka życiorysów. Tych dokończonych, przerwanych przez przemoc i tych wciąż błąkających się w ciemności zapomnienia. Dziewit-Meller opowiada o tym, że przeszłości nie można wymazać ani zapomnieć. O tym, że pewne lęki być może dziedziczymy. Że codziennie możemy bać się powrotu wojny z jej irracjonalnością i bestialstwem. To także książka o tym, ile mamy w sobie sił witalnych, i fantazja na temat tego, czy je dziedziczymy. O lękach w wyobraźni i tym paraliżującym strachu o życie, które może być odebrane w każdej chwili, bez żadnego usprawiedliwienia.

Plutarch donosi, że na tytułowej górze odbywał się w starożytności mroczny proceder selekcji dzieci. To sprawa nie tylko samego Plutarcha i Spartan, ale problem wciąż obecny w różnych społeczeństwach i na wielu etapach historycznego rozwoju ludzkości. Tej ludzkości, która potrafiła wypierać się słabych, ułomnych, zbędnych i sprawiających problemy. Selekcja to słowo brzmiące w tej książce nad wyraz groźnie, bo otrzymuje kilka mrocznych definicji. Anna Dziewit-Meller skoncentruje zdarzenia oraz wspomnienia wokół pewnego śląskiego szpitala, gdzie w czasie wojny dokonywano morderstw na dzieciach. Czytanie "Góry Tajget" razem z niedawno wydanymi "Wybrańcami" Sema-Sandberga przyprawi o dreszcze, ale jest też mrocznym memento. Eliminacja jednostek słabszych była przecież preludium Holokaustu. W tej powieści drapieżność śmierci, jej niesprawiedliwość i bezwzględność idą w parze z przypominaniem sobie. Wkraczamy w pewną mroczną otchłań czasu minionego, dla którego zabrakło rozliczeń, empatii, zabrakło ludzkiego współczucia i pochylenia się nad tymi, którzy odeszli bez godności.

Sebastian Kowolik prowadzi aptekę po ojcu. Jest dobrze sytuowanym Ślązakiem, który nie musi bać się codziennego zjeżdżania pod ziemię i każdego rodzaju strasznej śmierci, o jakiej zdążył usłyszeć lub jakiej pośrednio doświadczył. Sebastian zostaje ojcem. Wraz z ojcostwem pojawiają się irracjonalne lęki o bezpieczeństwo córki. Obsesja pogłębia się coraz bardziej, gdy do ludzkiej chęci ochrony dziecka przed złem świata dochodzi jeszcze świadomość tego, iż nieopodal dzieci mordowane były z zimną krwią przez pracowników szpitala. Sebastian drży w sensie symbolicznym i dosłownym. Jednocześnie stara się podjąć jakieś działanie, które będzie miało charakter społeczny. Córka każe mu się bać być może tak, jak bali się kiedyś mali pacjenci z wyrokami śmierci. To także strach wszystkich Ślązaków, którzy uciekali przed zagrożeniami, wpadając w kolejne. Nieprzypadkowo przecież gwara śląska odgrywa w tej książce tak ważną rolę. Czas wojny najpierw zabraniał mówić po polsku, potem po niemiecku. Tylko w gwarze zachowały się pierwotne uczucia i lęki. Tylko gwarą można wyrazić boleść, dla której nie znajduje się po latach słów.

Anna Dziewit-Meller zaprowadzi nas tam, dokąd nie dotarlibyśmy nigdy. Do czasu, w którym odbierano godność, a potem życie. W miejsca, gdzie pracowano w służbie idei, traktując człowieka jako narzędzie do badań i istotę, za której los nikt nie musiał być odpowiedzialny. Gertrude Luben jest dzisiaj cenioną panią profesor i świat już nie pamięta o jej szpitalnej misji likwidowania małych istnień. Banalizacja zła idzie w parze z wyparciami. Luben nie ma sobie niczego do zarzucenia. Tak jak większość Niemców zaangażowanych w wojenny mechanizm zagłady. Wstrzykiwanie dzieciom luminalu czy prowadzenie więźniów do komór gazowych było przecież pracą. Wykonywaniem obowiązków. Bez moralnego czy etycznego spoglądania na to, co się robi. A ślady pozostały przecież niezatarte. Także w umysłach tych, których życie właśnie się kończy. Dlaczego w rodzinie Sebastiana starsi ludzie w milczeniu przypominają sobie zdarzenia, o których nie sposób opowiadać? Jaki sekret zabierze do grobu ciotka czy milczący dziadek? Anna Dziewit-Meller Śląsk czyni takim symbolicznym środkiem, gdzie zło nabrało wielu wymiarów i nie można od nich uciec nawet w kolejnym pokoleniu. Autorka śmiało i odważnie pyta o to, czy jesteśmy państwem skrytych zjaw i bolesnych wspomnień, za którymi stoją duchy i byty niedające żyć tym pamiętającym. Gdzie miał miejsce początek tych bolesnych śmierci, tego nieludzkiego odchodzenia na niewiadomych warunkach i tego szaleństwa wojennej bezwzględności, z którym ludzkość nigdy się przecież nie rozlicza?

"Góra Tajget" to także kameralna opowieść o tym, że potrzeba naprawdę dużej odwagi, by po prostu żyć. O lękach, które mogą sparaliżować to życie, i o absurdzie istnienia wbrew jego logice, kiedy śmierć ma jakieś nieludzkie definicje i gdy strach odbiera zdolność walczenia o kolejny oddech. To bardzo trudna książka. Rzewna chwilami, wzruszająca na kilka możliwych sposobów. Dziewit-Meller stworzyła rzecz o rozpadającej się wspólnocie i o wspólnym pragnieniu rozliczenia ludzkości z jej bestialstwa. Z czasu, w którym bez żadnych moralnych ograniczeń można podejmować decyzje o selekcjonowaniu ludzkich istnień. Bohaterowie książki selekcjonują wspomnienia. Do tych najgorszych nie dają sobie już dostępu. Robią to za nich bezwzględni narratorzy, którzy każą nam czytać, odczuwać i nie przymykać oczu. Powieść o winie, która się rozmyła, i o karze, która nigdy nie była adekwatna. O tym, że wojna nie umiera nigdy. O ludzkiej godności, która każdego dnia walczy ze zwykłym strachem. O nas, którzy nie pamiętają i nie chcą pamiętać.

2016-02-24

"Przez morze. Z Syryjczykami do Europy" Wolfgang Bauer

Wydawca: Czarne

Data wydania: 10 lutego 2016

Liczba stron: 144

Tłumacz: Elżbieta Kalinowska

Oprawa: twarda lakierowana

Cena det.: 34,90 zł

Tytuł recenzji: Dramat przekraczania granic

Wolfgangowi Bauerowi i jego przyjacielowi Stanislavowi Kruparowi nie do końca wyszedł reportaż w takim kształcie, w jakim chcieli go widzieć. Obaj dziennikarze zaplanowali przejście przez ogrom ekstremalnych przeżyć, których dane jest doświadczać syryjskim uchodźcom przedostającym się przez Egipt ku Europie. Ich misja, bardzo przecież niebezpieczna, nie została zrealizowana. Ich tożsamości odkryto dużo szybciej, niż się tego spodziewali. Nie mogli się podawać za uciekinierów. W związku z tym „Przez morze” to rzecz podzielona na dwie części – w pierwszej czytamy o początkowej drodze, o niepewności i strachu, o łapówkach i nieludzkich formach kontaktowania się grup przemytniczych. Drugą część stanowią spisane wspomnienia Syryjczyków, z którymi los rozdzielił dziennikarzy. Ci drudzy w komfortowych warunkach wrócili do swoich bezpiecznych domów. Ci pierwsi musieli zaryzykować dosłownie wszystko, by zrealizować swoją podróż z rozpaczy. Podróż przez akwen będący wielkim europejskim cmentarzyskiem. Powodem do europejskiego wstydu, do którego wielu się nie poczuwa. Nie mówi się bowiem dużo o tych, którym nie udało się z różnych względów przeprawić przez Morze Śródziemne. Ich ciała często nie zostaną wyłowione, pochowane. Morska granica śmierci to jednak tylko jedna z granic wytrzymałości i człowieczeństwa, przez które muszą przeprawić się uchodźcy z Bliskiego Wschodu.

To książka, którą rozpoczyna opis biegu potępionych. Handel ludźmi w Egipcie ma różne oblicza i jest zorganizowany na kształt branży turystycznej. Każde ludzkie istnienie ma swoją cenę. Dążąc do morza, ludzie idą na kompromisy z resztkami godności i muszą nauczyć się pokornie przyjmować razy – te dosłowne i symboliczne. Chcący dostać się do Europy uchodźca musi być w pewnym stopniu szaleńcem. Musi pożegnać zdrowy rozsądek i przywiązanie do życia. Musi być gotowy na ciągłą niepewność, ale wielu w tej niepewności żegna się ze strachem. Pozostaje determinacja i nieme pozwolenie na traktowanie się jak towar. Tak to się odbywa nie tylko w Egipcie. Bauer doświadcza przerażających warunków, w jakich uciekinierzy oczekują na swoją szansę, i dostrzega w ich obliczach coraz więcej wspomnianej determinacji. Rozpacz jest motorem napędowym działań, o jakich nie pomyślałby nikt z Europejczyków. Nikt nie wyobraziłby sobie, jak wiele trzeba zainwestować i jak wiele zaryzykować, by mieć szansę na godne życie.

"Przez morze" to reportaż złożony przede wszystkim z dramatycznych i bardzo plastycznych opowieści, które obrazują, jak wyglądają kanały przerzutu ludzkiego towaru i w jaki sposób Morze Śródziemne wyznacza tę najbardziej skomplikowaną z granic między światem wojennej pożogi a światem odcinającym się od wojen - wcześniej w polityce zagranicznej, teraz w polityce wobec imigrantów. Bauer opisuje kilka dróg, na których mnożą się wciąż nowe trudności i które nie obiecują osiągnięcia celu. Unia Europejska od pewnego czasu uszczelnia granice, a to oznacza tylko tyle, że uchodźcy podejmują coraz bardziej ryzykowne próby dostania się na Stary Kontynent. Ci z reportażu Bauera muszą mierzyć się z samotnością, w której znajdują jednocześnie siłę do tego, by pokonywać przeszkody. Na żadnym etapie ich podróży nie ma gwarancji tego, że misja przekraczania granic zakończy się powodzeniem. Bauer sygnalizuje też obecność granic innego rodzaju - tych mentalnych, których jako Europejczyk się wstydzi. Tych, które być może powodują, że nie chcemy poznawać prawdziwych historii uchodźców. Takich jak te z reportażu "Przez morze".

Strefy wpływów grup przestępczych z dużą surowością wytyczają także te kanały, przez które można się przedostać ku lepszemu światu. W tej szaleńczej wędrówce zawsze liczy się przede wszystkim osobiste szczęście. Każdy etap podróży okupiony jest łapówkami, każdy naznaczany szeregiem zależności. Książka bardzo czytelnie pokazuje, jak łatwo można dać się oszukać i ile determinacji oraz środków pieniężnych potrzeba do tego, by ledwie rozpocząć niepewną podróż ku wolności. Istotą człowieczeństwa staje się tylko przetrwanie. A tymczasem miejsca, z których uciekają opisywani bohaterowie, to miejsca bez możliwości jakiegokolwiek przetrwania. Wolfgang Bauer w żołnierskich słowach nakreśla anatomię licznych wojen, które toczą się na Bliskim Wschodzie, i podkreśla wyraźnie, że ofiara złożona przez Syrię jest ofiarą setek tysięcy śmierci, z którymi nikt i nigdzie się nie rozlicza. Być może nie zrobi tego w żadnym czasie ani miejscu.

"Przez morze" zadaje pytania o to, na ile my, Europejczycy, jesteśmy odpowiedzialni za ten dramatyczny exodus. Co możemy zrobić dla ludzi, którzy gotowi są poświęcić wszystko, by żyć w innym, lepszym świecie. To książka rozprawiająca o znaczeniu różnorodnych granic. Część z nich powstała w wyniku wydarzeń,  na które nie mamy wpływu. Niektóre z nich wyznaczone są w naszych umysłach. Dlatego Bauer operuje tak sugestywnymi środkami wyrazu i opisuje podróże swoich znajomych uchodźców z ukazaniem każdej drobnej nawet trudności, z jaką musieli się mierzyć. Z pewnością byłby to bardziej wyrazisty reportaż, gdyby udało się utrzymać w tajemnicy dziennikarską tożsamość. Ta tajemnica była konieczna przede wszystkim przy obcowaniu ze szmuglerami. Bo proceder handlu ludźmi jest tak samo oburzający jak czynniki skłaniające do ucieczki z doświadczonych konfliktami zbrojnymi rejonów. Otrzymujemy coś innego, niż było zaplanowane, ale jestem przekonany, że bez względu na formę przesłanie tej książki pozostaje niezmienne i bardzo czytelne. Bauer sugeruje, kto i w jaki sposób może być odpowiedzialny za wszystkie te dramatyczne losy na morzu. Także za śmierci w jego odmętach. Bo nikt bez naprawdę poważnego powodu nie ryzykuje życia swego i swojej rodziny, każąc sobie płynąć przez wzburzone morze bez jakiekolwiek pewności osiągnięcia celu.

2016-02-22

"Venla" J.K. Johansson

Wydawca: Wydawnictwo Literackie

Data wydania: 21 stycznia 2016

Liczba stron: 208

Tłumacz: Sebastian Musielak

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 34,90 zł

Tytuł recenzji: Rozwiązania, rozstrzygnięcia

Ci blogerzy książkowi, którzy solidnie wykonują swą robotę, nie komponując laurek za gratisy, już dawno zauważyli, że „Venla” to fatalna książka. Będę zatem wtórny, podzielając tę opinię i pozwalając sobie przede wszystkim na podsumowanie obcowania z cyklem powieści J.K. Johansson(ów), którym zdecydowanie nie wyszło – mimo promocyjnego pompowania ich dokonania nie tylko w krajach, gdzie tłumaczono książki. Tryptyk „Miasteczko Palokaski” uznałbym za literacki zakalec. Pierwsza warstwa, czyli "Laura", była zdecydowanie niesmaczna. Druga, intrygująca "Noora", przejmowała dreszczem i miało się wrażenie, że ciąg dalszy będzie naprawdę wyborny. „Venla” to mocno spalony spód tego zakalca. Powieść mieszająca w głowie tak intensywnie, że opuszcza się ją z bólem tejże głowy. Dlaczego?

Dlatego że misternie tkane tajemnice i sugerowane rozwiązania sprowadzają się do chaotycznego, bardzo szybkiego ciągu wydarzeń. Nie chce się wierzyć, że na ślady zaznaczone w trzecim tomie cyklu fińscy śledczy nie wpadli wcześniej, nie powiązali dość oczywistych wątków, nie podążyli torami nakreślanymi pospiesznie w "Venli". Powieść niepokoi już samą swoją objętością. W tak krótkiej narracji można pozamykać namnożone historie i wyjaśnić wszystkie wątki, które domagały się rozwiązania? Niemożliwe. Chyba że kreśli się sceny bez przemyślenia, skleja z nich niewiarygodny kolaż wydarzeń, pozbawia plastyczności opisów i podąża jedynie ku finałowemu rozwiązaniu, czyli odkryciu zagadki zaginięcia szesnastolatki, za którym stały potem morderstwa w sennym fińskim miasteczku.

Ginący w "Noorze" kochanek Mii Pohjavirty zapowiada, że pojawią się kolejne trupy. Wszystko się zgadza. Policjanci wciąż próbują rozwikłać zagadkę zniknięcia dziewczyny, która jako Madde prowadziła poczytny wśród rówieśników blog oparty na stwarzaniu iluzji, jakim ulegała sama autorka. Tymczasem otrzymujemy dość spektakularnego trupa. Uczennice już się twórcom cyklu znudziły, w związku z tym postanowili uśmiercić osobę, która w poprzednich książkach wywoływała wiele ambiwalentnych emocji i widać było, że żaden z bohaterów nie może przejść obok niej obojętnie. Koniec życia jest równie efektowny jak życie denatki. Mia Pohjavirta ponownie angażuje się w sprawy, które mogą jej zaszkodzić. Korhonen nie może się otrząsnąć po śmierci wnuka, ale bada skomplikowane zależności między zgonami a zaginięciami z pomocą Emilii - policjantki oddelegowanej do Palokaski, by spojrzeć nieco inaczej na stare sprawy, dla których miejscowi stróże prawa nie znaleźli rozwiązań.

Wszystko toczy się bardzo dynamicznie. Akcja przenosi nas do lat osiemdziesiątych minionego stulecia i rekonstruuje losy Venli - siostry Mii, której zaginięcie jest mrocznym tłem zdarzeń z poprzednich powieści. Wiemy, że Venla postanowiła rozstać się z fińską prowincją i prawdopodobnie poniosła tego konsekwencje. Związek ma z tym pewien chłopiec z Włoch, z którym bohaterka rozpoczęła obiecującą korespondencję. Podążamy za nią i obserwujemy, co się wydarzyło. Motywy postępowania Venli nie są do końca jasne, choć próbuje się ją zrozumieć i podążać jej tokiem myślenia. Autorzy usiłują skleić to z dramatycznymi wydarzeniami z Palokaski, które dopadła jakaś klątwa od momentu zaginięcia i śmierci Laury Andersson. Wychodzi im to całkowicie nieprzekonująco. Tym bardziej że pewne oczywiste ślady już wcześniej powinny prowadzić do miejsca, do którego udaje się odważny reporter z misją mogącą zmienić życie wielu mieszkańców Palokaski. Tam też czeka się jakby ze zmęczeniem na odkrycie tropów pozostawionych dość czytelnie i niewidocznych dla fińskich śledczych zajętych problemami dziewcząt z miasteczka.

Mia nadal znajduje się w centrum wydarzeń, ale o ile poprzednio była jedną z najbardziej sugestywnych i dynamicznych bohaterek, o tyle tutaj znajduje się jakby w tle. Wiemy, że coś silnie przeżywa. Traumatyczne zdarzenia z ostatniego czasu kładą się cieniem na jej percepcję. Mia Pohjavirta nie może się pogodzić z niemocą i zdaje sobie sprawę, że jest w stanie naprawdę dowiedzieć się, co przydarzyło się jej siostrze przed laty. Nakładają się na siebie zdarzenia z poprzednich książek, ale w tej Mia - spiritus movens cyklu - drepcze w miejscu i miota się w bezsilności, choć jest też gotowa na ostateczną rozgrywkę z kimś, kto stoi między innymi za morderstwem, o którym wspomniałem we wstępie.

J. K. Johansson(owie) postanowili zamknąć cykl kryminalny w sposób pospieszny i nieprzemyślany. Warto w zakończeniu zwrócić uwagę na to, jak potraktowali niektóre irracjonalne motywy postępowania bohaterów. Wszystko zaczyna się wyjaśniać w przerażająco szybkim tempie. Nie ma już miejsca na psychologizację, uwiarygodnienie trudności bohaterów. Nie ma śladu po tym, co budowało interesującą narrację "Noory", gdzie można było się po prostu zastanowić nad skomplikowanym światem przedstawionym i przemawiał on do nas bardzo wyraźnie, bo zadbano o szczegóły, a przede wszystkim o czytelność ludzkich motywacji. "Venla" zasadniczo porzuca wszelkie tropy związane z niespokojnym światem fińskich nastolatków. Porzuca również wyjaśnienie tego, co naprawdę zdarzyło się dziewczynie, która uwierzyła, że staje się opiniotwórczą blogerką modową. Autorzy zamykają cykl w bardzo kiepskim stylu. Być może nawet lepiej, że swą tożsamość ukrywają przed opinią publiczną. Po przeczytaniu "Venli" odnosi się wyraźne wrażenie, iż takim cyklem powieści naprawdę nie ma się co chwalić. Szkoda, bo był w nim potencjał i można było mnożyć zagadki, nie niszcząc przyjemności lektury przy poznawaniu tych już przedstawionych. "Venli" nie można polecić nikomu - ani osobom nieznającym poprzednich części, ani tym bardziej czytelnikom czekającym w napięciu na rozwiązanie nakreślonych już spraw i tajemnic. Czytelnicza porażka na całej linii, niestety.

2016-02-19

"Winda" Magdalena Knedler

Wydawca: JanKa

Data wydania: 12 lutego 2016

Liczba stron: 236

Oprawa: miękka lakierowana

Cena det.: 28,56 zł

Tytuł recenzji: Bliskość między piętrami

Książka Magdaleny Knedler może być literacką odtrutką na choćby niedawno wydaną "Fermę ciał" Jarosława Maślanka. Ta narracja udowadnia, że ludzie zgrupowani na pewnym metrażu mogą się wzajemnie uzupełniać, wspomagać i nawet uzdrawiać duchowo. Maślanek takiej alternatywy nie oferuje. Motyw gęsto zaludnionego budynku mieszkalnego nie jest ani nowy, ani szczególnie odkrywczy, ale najważniejsze, co się w tym budynku dzieje. A u Knedler dzieje się bardzo dużo. Autorka portretuje w dużej mierze ludność napływową. To ludzie, których historia zaczęła się w innym miejscu niż wrocławski wieżowiec. Dla jednych w dalekiej Japonii czy Kanadzie, dla innych na warmińskiej prowincji. Bagaż doświadczeń, którymi nadzwyczaj łatwo dzielą się użytkownicy tytułowej windy, idzie w parze z pewnym poczuciem przybycia do miejsca, gdzie życie miało wyglądać inaczej, a powieliło czasem najgorsze wzorce lub kazało pamiętać, skąd się jest.

"Winda" charakterologicznie odzwierciedla to, co autorkę w życiu zainteresowało - konkretne miejsca, kultury, istotne odniesienia i kształt pisania o świecie także. Nieprzypadkowo dużą rolę odegrają w powieści kaligramy czy haiku. Nieprzypadkowo również pochylimy się nad pozornie egzotycznymi biografiami, które okażą się tymi najbardziej spełnionymi. Knedler bowiem sugeruje, że życiowego szczęścia nie szuka się daleko w sensie geograficznym. Odnajduje się je w sobie i zabiera jako bagaż. Wszyscy bohaterowie - z podróży i w zasiedzeniu - stają się sobą dopiero wówczas, gdy będą w stanie odnaleźć te bagaże zagubione, prywatne szczęścia porzucone na pastwę losu, zapomniane i wyśmiane przez innych. "Winda" posługuje się metaforą w duchu Michela Fabera. Pod skórą wszyscy jesteśmy tacy sami. To książka o tym, iż niewiele nas różni, ale także o tym, że sobą stajemy się zawsze w pewnej interakcji z drugą osobą.

Dziesięć pięter i ciasna przestrzeń windy, w której dochodzi czasem do niewerbalnej przemocy, do pojednania, rozpaczy czy utraty zdrowego rozsądku. Symboliczna przestrzeń kumulująca w sobie ludzką bliskość. Przestrzeń tymczasowa, a jednocześnie przyciągająca. Być może tylko dzięki windzie lokatorzy rozmawiają ze sobą. A za rozmowami idzie chęć zrozumienia drugiego człowieka. Magdalena Knedler portretuje dziesięć kondygnacji egzystencjalnego wyobcowania i pokazuje, w jak przewrotny sposób dochodzi do zbliżeń w relacjach. Ukazana jest ludzka samotność na równi z ciekawością tego, co jest za ścianą. Sąsiedzi mocno się przyciągają, nie do końca pewni siły tego przyciągania. Nieświadomie wspierają wówczas, gdy sami nie mogą liczyć na wsparcie. Widzą sprawy z różnych perspektyw, bo ta wielopłaszczyznowość ukazywania dramatów czyni z "Windy" opowieść o tym, że rzeczywistość ma inny kształt niż to, co o niej myślimy. Łatwiej dźwigać własną samotność, kiedy wiadomo, że inni też mają pod górkę. Mieszkańcy wieżowca wspinają się na możliwe dla nich wyżyny empatii, by przemierzać piętra i zaglądać do innych - do ich oczu i serc.

Jest także sporo animozji i problemów wynikłych z egoizmu albo zachowawczości. Budynek Knedler nie jest przestrzenią rozgrzeszenia, bo cierpienie wynikło z określonych uwarunkowań i upływ czasu może jedynie niwelować ból. Przeczytamy o niszczącym wpływie zazdrości i o pojęciu tego, czym jest związek w momencie, w którym naprawdę przestaje istnieć. O rozczarowaniach. Krawcowej opuszczającej męża, pracownika korporacji ubezpieczeniowej kryjącego się ze swą wrażliwością, psycholożki klinicznej żyjącej z poczuciem winy za śmierć matki. Cienie dramatów z przeszłości odbijają się na twarzach ludzi spotykanych w windzie. Odbicia mówią coś o cierpiących, ale przede wszystkim pokazują, że zbiorowość ma możliwość wchłonięcia największego ludzkiego zła. Czy "Winda" to zatem powieść o eskapizmie w konfrontacji z drugim człowiekiem? Może o pewnym symbolicznym odbiciu naszych przeżyć? Takim jak surowa forma haiku, do której trzeba dopasować treść i przekaz. W realnym życiu trzeba dopasować się do innych, z którymi łączy nas winda. Nie tylko ona i nie tylko w oczywistym wymiarze.

Odnosi się wrażenie, że dużo więcej w tej powieści straciły kobiety. Mężczyznom jest coś czasowo zabrane albo też stają oni wobec konfrontacji z taką formą życia, której do tej pory nie rozumieli. Pośrednikiem, łącznikiem i takim dobrym duchem domu jest wiekowy lwowiak i nieprzypadkowo to jego zabraknie w wieżowcu żalu, smutku, rozczarowań oraz kompulsywnych poszukiwań szczęścia. Ważne będą też przemieszczania się między piętrami oraz nieprzypadkowa obecność w jednym budynku kilku osób z przeszłości danego bohatera. Knedler komplikuje fabułę nie tylko po to, by pokazać swą empatię. Istotne w opisywanych relacjach są próby zmian. Niekoniecznie rewolucyjnych, ale na pewno ważnych. "Winda" to powieść o ewolucji i o katharsis. Także o dobroczynnym wpływie różnorodności, w której niektórzy się gubią, ale wielu odnajduje.

Jeden z bohaterów nie powalczył w życiu o żadną jego radość. Tymczasem inni walczą dzielnie. Potrafią ponieść konsekwencje niewłaściwych wyborów, ale i naprawdę wyrazić siebie. Klaustrofobiczna przestrzeń windy wyzwala paradoksalnie optykę patrzenia dużo dalszego niż do tej pory. Schowani w sobie bohaterowie Knedler są gotowi wyciągnąć rękę i poprosić o pomoc. Są gotowi udowodnić, że mogą być inni, by uczynić drugiego człowieka lepszym. Idealistyczna wizja wchodzących w bliskie relacje sąsiadów drapieżnie uderza w te wszystkie osiedlowe zaułki nieufności, wątpliwości, ciszy i braku kontaktu. Autorka "Windy" chce sprowokować i opowiedzieć o sile zmian. Chce także uraczyć nas tym, co ją w życiu zainspirowało i co pomogło... przede wszystkim napisać taką książkę. Tak optymistycznych w gruncie rzeczy powieści nie pisze się zbyt wiele. Nie dajemy sobie prawa do szczęścia w oczach innych. Knedler pozwoli swoim bohaterom na słabość i na jej wyrażenie. Wszystko skryje jednak w niedopowiedzeniach, aby przesłanie "Windy" w żaden sposób nie wybrzmiało czytelnie.
PATRONAT MEDIALNY

2016-02-17

"Danke" Dominika Dymińska

Wydawca: Wydawnictwo "Krytyki Politycznej"

Data wydania: 5 lutego 2016

Liczba stron: 184

Oprawa: miękka

Cena det.: 29 zł

Tytuł recenzji: Rozczarowania

Ci, którzy czytają mnie w miarę regularnie, dobrze wiedzą, że zawsze z dużą ciekawością otwieram drugą książkę autora słabego debiutu. Nic to bowiem, gdy świetny debiutant popełnia następną książkę i odsłania swoje braki. Zupełnie inaczej jest wtedy, gdy można stwierdzić, iż pierwsza proza nie wyszła, ale talent i determinacja pokazały, że druga to już coś. A Dominika Dymińska kilka lat po fatalnym "Mięsie" stworzyła poemat. Z nieprawdopodobnie męczącą manierą, która dowodzi, że czas między "Mięsem" a "Danke" był okresem zasklepienia się wokół tych samych motywów.

Truizmem byłoby określenie nowej rzeczy autorki książką męczącą. Z niewiarygodną wręcz konsekwencją znowu dolepiane są do jej frazy porównania z Hertą Müller czy Agłaią Veteranyi. Dymińska nie chce pisać prozą, a jednocześnie nie tworzy poezji. Traktat o umartwianiu się we wszystkich możliwych wymiarach i o rozpaczliwym poszukiwaniu punktów życiowego oparcia wybrzmiewa nie tyle niewiarygodnie, ile bez jakiejkolwiek mocy. Dowiemy się między innymi, jaką trudną rzeczą jest mieć chłopaka i go obok siebie zaakceptować. Jak trudno pozbyć się bulimii i narkotyków. Przeczytamy wykłady na temat seksu, książek czy wymiotowania. Dostaniemy do przeanalizowania opowieść, w której nowatorsko przeszłość wyrażana ma być czasem teraźniejszym. Dymińska nie tworzy jednak własnego praesens historicum. Ona wciąż na nowo opowiada historię z "Mięsa". Ma się za to ochotę naprawdę serdecznie podziękować. Niekoniecznie po niemiecku.

Konstrukcja "Danke" opiera się przede wszystkim na poszukiwaniu celowości. Jest obecne wewnętrzne rozdarcie między tym, co ma się ze sobą w życiu robić, a tym, co się robić powinno. Wokół tej wielce oryginalnej sprzeczności koncentrują się myśli wrzucane kompulsywnie i w taki sposób, by rozsadzać frazę. Poetyka okrucieństwa w przypadku Dymińskiej to zaznaczanie śladów po sobie i swym przepełnionym lękami "niechciejstwie" egzystencji. "Danke" to dość klasyczny zapis tego życiowego czasu, w którym trzeba pożegnać się z marzeniami. Właściwie tylko po to, by wejść w świat nowych iluzji przy całkowitej niezgodzie na to, jak skonstruowana jest rzeczywistość. W niej zaś dużo chłopców i mężczyzn - wykoślawionych, wykolejonych, w dużym stopniu niepełnych, zazwyczaj dość opresyjnych. Bohaterka książki z mężczyzną mogłaby mieć co najwyżej aborcję. A jednak krąży niczym ćma w orbicie ich wpływów. Podatna na sugestie i odpychająca je - w sposób wulgarny, mało wyrafinowany, chłopcom nie należy poświęcać aż takiej uwagi. Czemu zatem poświęcona jest narracja "Danke"? Rozczarowaniom i dziewczęcej nienawiści, która wynikła z wyobcowania.

Może gdyby bohaterka odpuściła sobie nieco użytkowanie Facebooka i gdyby przestała wrót świadomości upatrywać w internecie, byłoby jej ze sobą choć odrobinę lepiej. Kompatybilność z wirtualnym światem to pewna cecha dystynktywna pomagająca uwierzyć w siły witalne. Dlaczego? "Starość zaczyna się wtedy, kiedy internet zaczyna się nudzić". Narratorka niewiele wie o starości. Zdaje się, że tak naprawdę niewiele wie również o swoim świecie wewnętrznym, choć usiłuje nas przekonać swymi karkołomnymi metaforami o tym, jak bardzo jest on rozbuchany i głęboki. Najbardziej deprymującym doświadczeniem okazało się uświadomienie, że życia nie można sobie wymienić. Że jest się w nim zakleszczonym i miarą nieszczęścia jest stopień doświadczania kolejnych rozczarowań. Te z "Danke" niosą w sobie coś romantycznego, ale to taki przybrudzony trochę romantyzm, albowiem bohaterka nie złoży samej siebie na ołtarzu niespełnienia i buntu. Odrobinę pełza w tym życiu, trochę się buntuje. Jej rozwój jest adekwatny do rozwoju frazy, która go opisuje. To wszystko zmierza donikąd. Chyba że niemiecka forma pożegnania może nas prowadzić ku tej dramatycznej decyzji, wobec której każdy z nas potem pozostanie niemy i zdziwiony...

Bohaterka Dymińskiej usłyszała kiedyś, że wszystko wydarzy się w swoim czasie. Trudno jej dokonać selekcji zdarzeń adekwatnych do czasu i trudno przede wszystkim odnaleźć się w jego upływie. Bo to przecież aż dwadzieścia lat. Gdzie osiągnięcia? Gdzie sukcesy? Gdzie jakiekolwiek czytelne satysfakcje? Świat jest do zjedzenia, zwymiotowania, do przeżucia, pobawienia się i wyplucia. Wszyscy chłopcy także. I wszyscy ludzie w zasadzie, bo przecież w tej skoncentrowanej na zaimku osobowym odmienianym we wszystkich możliwych przypadkach narracji nie ma ani odrobiny miejsca na to, co inne, ludzkie z zewnątrz, odmienne i być może wartościowe. Dochodzi do tego jeszcze problem określenia i uznania, co jest w życiu rzeczą ważną, a co niewartą uwagi. Takie nasilenie wątpliwości i dylematów egzystencjalnych sytuuje bohaterkę na progu izby przyjęć szpitala poprawiającego perspektywę i optyka dobierającego różowe okulary. Kwestia zasadnicza - co my, czytelnicy, mamy mieć z obcowania z tą prozą? Bo przecież opisywana tragedia życia to zwyczajna jego niemoc. W tym pozbawionym głębszego przekazu monologu nie kryje się nic poza rozpaczliwą próbą wyduszenia z siebie wszystkich tych emocji, których nie można skanalizować i trzeba je wepchnąć do prozy.

"Danke" jest książką nieco drapieżną, ale w dużej mierze irytującą. To kolejny przykład tego, że można latami pisać o czymś, co dotyka samego autora oraz jego krewnych i znajomych. W pewnym momencie wyłącza się czytelnicza czujność, bo pochłania nas klimat utyskiwania i melancholijnego żalu. Jest też sporo pozerstwa. Duża doza ironii, sporo złośliwości. To naprawdę do niczego nie prowadzi. Sporo jest książek stanowiących dowód na to, że sam autor i tylko on ze swą narracją czuje się do końca zrozumiany. "Danke" każe nam rozumieć, ale i zadawać pytania. Jednym z podstawowych jest pytanie o to, co autorka miała na myśli i czy rzeczywiście poradziła sobie z wyrażeniem tego w należnym porządku oraz we właściwym sensie.

2016-02-15

"Zawsze nie ma nigdy" Jerzy Pilch, Ewelina Pietrowiak

Wydawca: Wydawnictwo Literackie

Data wydania: 4 lutego 2016

Liczba stron: 260

Oprawa: twarda

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Rozmowa i zaduma

Żywioł autobiografizmu zawładnął Jerzym Pilchem. To jedna z dwóch rozmów, które dane nam będzie poznać w tym roku. Ta druga, z Katarzyną Kubisiowską, wolna jest podobno od poprawek opowiadającego. "Zawsze nie ma nigdy" to książka bardzo uporządkowana. Wchodząca w pewną korespondencję z "Drugim dziennikiem", bo wówczas mieliśmy do czynienia z czymś na kształt spowiedzi ekstremalnej, ale tym razem emanująca jednak pewnym spokojem i harmonią - mimo opowiadania o sprawach trudnych, wielokrotnie ostatecznych, często wywołujących wciąż na nowo zdumienie i boleśnie dotykających. Ewelina Pietrowiak słucha i analizuje. Płynnie inicjuje przejścia z tematu na temat. Jest rozmówcą łagodnym, ale jednocześnie ustalającym pewne ramy współpracy. Dlatego rządzi tą książką ogromna dyscyplina myślowa i dzięki temu czyta się ją być może łatwiej niż dzienniki Pilcha. Rozmówczyni pisarza dopytuje o to, co zbudowało go i wzmocniło na wielu płaszczyznach. Bo to przede wszystkim rozmowy o sile życia, jego różnorodności, o zazębianiu się lęków z zachwytami i przede wszystkim o różnych aspektach upływu czasu.

Samotnicza natura Jerzego Pilcha zarysowuje się tu w kilku znaczeniach. Nie tylko wtedy, kiedy czytamy, że pisanie powieści to konieczność pozostania w dobrej, twórczej samotności. Jest mowa także o samotności egzystencjalnej, ontologicznej. O tej wynikającej z pewnych braków, niezrekompensowanych strat. Choćby wątek trudnych relacji z ojcem poruszany pozornie pobieżnie, traktowany zachowawczo, a jednocześnie bardzo ważny dla kilku innych rozważań. Pilch mierzy się z własnym opowiadaniem siebie. Pietrowiak z dużą swobodą i wnikliwością wydobywa to, czego oczekuje, w formie satysfakcjonującej obie strony. Wywiad rzeka obejmuje wszystkie "dyżurne" Pilchowskie tematy, więc siłą rzeczy pojawią się ponownie rozważania o wiślackiej tożsamości, tożsamości kibica, czytelnika i autora, ale przede wszystkim człowieka zmagającego się z chorobą. Przejmujące są rozmyślania o kondycji człowieka chorego w społeczeństwie. Chory jest samotny w każdym możliwym wymiarze. Bycie osobnym i sankcjonująca to bycie radość osobnego istnienia to coś, co zachowuje się także na przedmiotach w domu artysty. Mieszkaniu, do którego zaprasza niewielu. Ewelina Pietrowiak wchodzi tam z empatią i wrażliwością na detale.

Ta książka mówi sama za siebie i nie trzeba jej szczególnie rekomendować. Intrygują motywy jej powstania. Potrzeba tak szczegółowego omawiania swojego życia, porządkowania wspomnień. Pietrowiak nie zatrzaskuje furtek do tematów już omówionych. Pewne kwestie wracają kilkakrotnie, bo za każdym razem związane są z innym rodzajem pojmowania świata. Tego świata, którego Pilch nieszczególnie jest ciekaw, wymieniając swe nieliczne podróże i udowadniając, że jego imago mundi to mieszkanie przy Hożej. A przecież jest to książka o podróżowaniu - tym bliskim i dalekim. O przemierzaniu przestrzeni - z Wisły do Krakowa, potem do Warszawy. O towarzyszach tych podróży i ludziach, dzięki którym Pilch zdobył wszystkie potrzebne kompetencje - do pisania, tworzenia, odnajdowania się w literaturze i porozumienia z jej teorią. Bezpieczna przestrzeń mieszkania skłania do zwierzeń o poznawaniu świata w jego przedziwnych formach. O tym, że na każdym etapie życia pozostało coś nie do końca przemyślane, niezbyt czytelne w pamięci i niepokojąco często powracające we wspomnieniach.

Dowiemy się, jak powstała pierwsza niewydana powieść Jerzego Pilcha, dlaczego nie został aktorem, jakie poczucie humoru ceni i dlaczego takie smaczne były zupki w proszku u Wisławy Szymborskiej. Ciekawe będzie także poznanie zdania autora na temat ekranizacji oraz adaptacji jego twórczości. Anegdot jest sporo, ale nie odnoszę wrażenia, by szkieletem konstrukcyjnym tych rozmów było igranie ze wspomnieniami, zgrywanie się czy ironizowanie po raz kolejny, bo przecież znamy już te wszystkie środki artystycznego wyrazu z powieści Pilcha. Jest raczej poważnie i momentami śmiertelnie poważnie. Rozmówcy pochylają się nad śmiercią - to niebezpieczne, niepokojące i bardzo wieloznaczne. W tym wywiadzie muszą pojawić się takie tematy, dla których przede wszystkim ta książka powstała. Nie jest to przecież powielanie tez, rozmyślań, wyrażonych już wspomnień czy intymnych zwierzeń. Prawdziwą przyjemność lektury będzie dawało poszukiwanie tego wszystkiego, co dotychczas było nienazwane. Tego, dla czego czas przyszedł właśnie teraz, w tych okolicznościach, podczas tej rozmowy. "Zawsze nie ma nigdy" to rzecz o wyzwaniu wyrażenia siebie w formie najprostszej z możliwych. Wyrażenia wszystkiego tego, co kumulowało się w myślach i bywało zwodnicze. Bo Pilch pięknie opowiada o momentach swego życia uznanych za dość spore porażki, uzupełniając jednak zwierzenia o te chwile, w których był dumny z tego, że jest sobą. Ta duma w parze z pokorą i skromnością powoduje, że mamy do czynienia z rozmową niebywale intymną i bez tezy. Z rozmową mającą charakter porządkujący. Sporo tu bowiem podsumowań i dużo szczerego zadziwienia tym, że dotychczasowe życie miało tak wiele kształtów i barw.

Sensem życia Pilcha było pisanie. Ten nowy kształt świata, wartościowania go i opisywania we wspomnieniach, to swoista droga do poznania siebie, której nie gwarantowała samotność przebywania z żadną wydaną książką. Dodatkowym atutem publikacji są zdjęcia. Jerzy Pilch uchwytywany znienacka. Z enigmatycznym wspomnieniem lub w zastanawiającej pozie. To ślady życia minionego. Ten wywiad to pamiątka życia przeżytego świadomie i lęku przed tym, co jeszcze pozostało i co może być dużo większą zagadką niż wszystkie inne wynikające ze wspomnień. Świetna lektura. Czekamy zatem na drugą, tym razem nieautoryzowaną spowiedź Jerzego Pilcha. Myślę, że dzięki tym książkom będzie można wrócić do jego twórczości i odczytywać ją być może w nowych kontekstach. Mamy bowiem jedną z niewielu okazji, by pisanie skonfrontować z poglądami obecnymi przy tym pisaniu. Mamy szczerość, na którą niewielu polskich pisarzy jest w stanie się zdobyć.

2016-02-12

"Jaka szkoda. Krótkie życie Pauli Modersohn-Becker" Anna Arno

Wydawca: słowo/obraz terytoria

Data wydania: 13 stycznia 2016

Liczba stron: 262

Oprawa: twarda

Cena det.: 58 zł

Tytuł recenzji: W poszukiwaniu samej siebie

Anna Arno dość odważnie ujawniła swoją wrażliwość w opowiadaniach ze zbioru "Okna". W opowieści o Pauli Modersohn-Becker widać nadal tę fascynację efemerycznością istnienia. Mamy bowiem do czynienia z książką, która opowiada o apetycie na życie i zbyt wczesnym końcu. Arno najpierw rekonstruuje najważniejsze fakty z krótkiego życia niemieckiej malarki, a następnie podejmuje się interpretacji jej dzieł, których reprodukcje są niejako wstępem do tej publikacji. Jesteśmy świadkami zatrzymania w słowie tych wszystkich przejawów życia, które czyniły z Modersohn-Becker artystkę odważną, niezależną, żywiołową i oczekującą kolejnych wyzwań. Te tymczasem nie nadeszły. Ziściły się lęki malarki bojącej się przedwczesnej śmierci. Pozostawiła po sobie twórczość, którą dopiero po jej śmierci próbowano nieudolnie zorganizować w wystawy. Anna Arno opowiada o dramatycznym rozdarciu między wzniosłością i potrzebą tworzenia w samotności a obowiązkami życia rodzinnego i ograniczeniami konserwatywnej publiki, o żywionej względem pewnej prowincji w północnych Niemczech czułości, która zrodziła ten rodzaj oburzającego część opinii publicznej prymitywizmu. Paula Modersohn-Becker nie mieściła się w żadnej percepcyjnej skali. Arno usiłuje ukazać, jak kształtowała się tożsamość malarki końca XIX wieku. W czasie, w którym podział ról i oczekiwania społeczne nie ułatwiały artystycznego rozwoju. W tym czasie, który nieuchronnie mijał. Być może nie dał możliwości wypracowania do końca własnego stylu, ale dał szansę odnalezienia wolności twórczej.

Do rekonstrukcji losów swojej bohaterki Anna Arno wykorzystała lekturę jej prywatnych zapisków oraz swoją własną wyobraźnię. Ponad faktami unoszą się interesujące interpretacje. Przyglądamy się losom artystki, dla której śmierć była niewątpliwie momentem, w którym odebrano jej możliwość samospełnienia. To też książka o bliskich w otoczeniu Pauli Modersohn-Becker. Między innymi o Rainerze Marii Rilkem – poślubił on najbliższą przyjaciółkę artystki – który jako jeden z nielicznych w pełni docenił jej wielkość oraz niezależność. O Ottonie Modersohnie, u którego boku Paula dopracowywała styl i który swoją obecnością wywoływał ambiwalentne uczucia, gdy z jednej strony zapewniał stabilizację i czułość, z drugiej zaś – odwodził od drogi wybieranej przez małżonkę.

Malarka umiłowała sobie wioskę Worpswede, która stała się także źródłem inspiracji dla wielu malarzy i przyciągnęła do siebie Rilkego. Kontrastem dla spokoju prowincji, gdzie Paula Modersohn-Beker malowała wieśniaków w sposób komentowany przez męża w słowach "nosy jak bulwy, usta jak otwarta rana", był odwiedzany wielokrotnie Paryż. We francuskiej stolicy artystka zdobywała szlify w zakresie szkiców. Tam też chłonęła atmosferę twórczości, w której konsekwentnie poszukiwała własnej drogi. Anna Arno uważnie przygląda się temu, co malarka - rozdarta między przywiązaniem do prowincji a poczuciem wspaniałości wielkiego miasta, gdzie czerpała inspiracje od najlepszych - z takim pietyzmem i dokładnością przedstawiała na płótnach, czasem niepokojących, niekiedy prowokujących. Zakres motywów był dość zawężony, ale w jego obrębie powstawały dzieła świadczące o stałym poszukiwaniu właściwej formy wyrazu. W kręgu zainteresowań Modersohn-Beker znalazły się natura, ciało, pejzaż i macierzyństwo. Obrazy zawierały w sobie sporo niedopowiedzeń, będąc jednocześnie dosadnie czytelnymi. Arno zwraca uwagę na szczegóły. To w nich ukryta jest zagadka interpretacji obrazów. Paula Modersohn-Becker odważnie traktowała nagość. Tworzyła oryginalne mapy ciał, wokół których koncentrowały się wizerunki życia pełnego tajemnic. Co może być tajemniczego w nagim autoportrecie lub ujęciu kobiety karmiącej piersią? Myślę, że wszystkie analizowane dzieła stanowiły dowód na to, że przedwcześnie zmarła artystka na co dzień konsekwentnie rzucała wyzwania przemijaniu.

"Jaka szkoda" to opowieść o inspiracjach czerpanych kompulsywnie. O znajomościach z artystami, które należało przeżyć intensywnie. O tym, że proza życia odbierała artystce autonomię, ale jednocześnie narzucała pewien rytm pracy, sposób poszukiwań twórczych. Paula Modersohn-Becker portretowana jest jako kobieta świadoma własnej wartości. Niósł ją przez życie ten rodzaj zdrowego egoizmu, który pozwala na to, by liczyć się tylko z wybranymi opiniami i nie podporządkować normom uniemożliwiającym odkrywanie kolejnych wyzwań. Życie - jak samo malowanie - było dla niej walką. Konsekwentnie walczyła o to, by pokazywać świat na własnych zasadach i wedle własnego planu. Jej ciekawość biedy, kalectwa czy starości była ciekawością tego, z czym los jej osobiście nie związał. Szukała możliwości namalowania każdej ludzkiej ułomności, za którą stał dłuższy upływ czasu. Na płótnach wymierzała sprawiedliwość jego bezlitosnemu upływowi. I malowała dużo autoportretów. Namalowała także siebie nago. Dążyła do prostoty, wyrazistości, ale i akceptacji najbliższego otoczenia. Nie zawsze jednak odnajdywała zrozumienie dla trudnych czasami i pełnych skrytego mroku obrazów.

Anna Arno opowiada o tym, jak w artystce ścierały się potrzeba samotności koniecznej dla powołania i ta drugą, ważniejsza chyba potrzeba – bliskości ludzi, bycia pośród nich i dla nich. Zasugerowane jest dyskretnie, że malarka nie walczyła z ograniczeniami wynikającymi z obowiązków żony i matki. Artystyczna dusza była w stanie iść na wiele kompromisów i odnajdywać się w codzienności. Przecież to z niej czerpała inspiracje do malowania. Problem Modersohn-Becker to przede wszystkim problem nieukształtowanej do końca tożsamości twórczej. Zabrakło i lat, i możliwości, by odnaleźć wolność i niezależność. Arno szuka natomiast ulotnych śladów wskazujących na to, kim Paula Modersohn-Becker była naprawdę jako kobieta zalękniona tym, że nie zdąży zrobić w życiu tego wszystkiego, co planuje. Rzeczywiście nie zdążyła. Autorka tej książki nie rozważa, co stałoby się, gdyby podarowano Pauli dłuższe życie. Stara się wyłuskać z tego krótkiego wszystkie przejawy pasji, niezależności i szczęścia. Bo przecież artystka zmarła naprawdę szczęśliwa.

2016-02-10

"Nie patrz w tamtą stronę" Marcin Grygier

Wydawca: Prószyński i S-ka

Data wydania: 14 stycznia 2016

Liczba stron: 448

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 36 zł

Tytuł recenzji: Zemsta w obłędzie

Debiut Marcina Grygiera może być przewrotnie dedykowany tym, którzy całe życie niosą ze sobą traumę młodości, kiedy poczucie własnej wartości zostało zachwiane i kiedy trzeba było rozpaczliwie bronić jego resztek. Autor rozprawia bowiem o zemście za upokorzenia. Prezentuje przepełniony fatalizmem ciąg wydarzeń, w którym zarówno kaci, jak i ofiary pogrążają się w mroku. Dochodzą do tego sceny spektakularnych morderstw oraz zazębiające się ze sobą liczne wątki. Wszystko bardzo dynamiczne, ale jednocześnie mocno rozpraszające uwagę.

Bo "Nie patrz w tamtą stronę" to powieść lekko przedobrzona. Dzieje się tam zbyt wiele i zbyt szybko. Mnogość opowiadanych historii nie do końca uzasadnia ich funkcjonowanie. Zaproponowany przez autora model zemsty w wykonaniu kogoś innego, niż można przypuszczać, też nie wydaje mi się do końca wiarygodny psychologicznie. Grygier namnożył scen, które rozbudowują akcję do monstrualnych rozmiarów. Trudno jednoznacznie uznać, która historia jest najważniejsza, który wątek przewodni. Tym niemniej ta duszna proza rozprawia się z bohaterami i czytelnikiem bez żadnej taryfy ulgowej. Wkraczamy w świat ludzkich obsesji, z którymi nie można się pożegnać. Tkwimy kurczowo uczepieni tych przejawów normalnego życia, o jakie można się jeszcze postarać. Ale tracą w zasadzie wszyscy. To równia pochyła domagająca się dramatycznego zakończenia. Marcin Grygier pozostawia swoich bohaterów w beznadziei, z której nie można się wydostać. Kreśli wyraziste portrety skrzywdzonych i krzywdzących. Wyraźnie daje do zrozumienia, że jakakolwiek ekspiacja jest niemożliwa.

Nadkomisarz Roman Walter zmierza do Puszczy Kampinoskiej, w której odnaleziono zwłoki. Zbrodnia jest makabryczna i nikt nie jest w stanie przejść obok niej obojętnie. Dlaczego nastoletniej dziewczynie obcięto głowę i kto jest odpowiedzialny za kolejne enigmatyczne morderstwa? Walter musi mierzyć się z psychopatą, ale także ze swoimi wspomnieniami. Bo Puszcza Kampinoska to miejsce, w którym przed laty jego życie się zatrzymało. Potem pozostały już tylko używki, pustka i kompulsywna praca na akord. Tymczasem pierwsza ze zbrodni to dopiero początek wyzwania, które zabójca stawia śledzącemu go policjantowi. U boku osamotnionego i zgorzkniałego mężczyzny znajdzie się kobieta - koleżanka z pracy, kryjąca się jednak ze swą miłością do Waltera. Tych dwoje stoczy walkę z nieprzewidywalnym. Grygier na ich przykładzie pokaże, czym są zawodowe wsparcie i emocjonalna bliskość w trudnych chwilach.

Jak wspomniałem, autor mnoży nam sporo wątków. Czy widzę zasadność zagłębiania się we wszystkie? Nie. Mamy retrospekcje i opowieść o tym, w jaki sposób Walter stracił rodzinę. Mamy wątek pedofilski i historię zaskakującej obecności przy śledztwie zdeklarowanego wroga Waltera, który nie zamierza przepuścić jakiejkolwiek okazji, by namieszać w życiu nadkomisarza. Ostatecznie krystalizuje się także wizerunek mordercy. Sięgamy w przeszłość, by rozumieć motywy jego działania. Walter jest jednym z tych, którzy muszą zostać ukarani. Wszystko przez to, że przed laty ktoś podglądał czyjąś krzywdę i nie zrobił nic, by pomóc. Grygier tworzy opowieść o samotności i nagromadzeniu złych emocji niczym spektakularną budowlę stworzoną z dodatkowych historii, nakreślających tło działania psychopaty. Policjanci nie walczą bowiem z jednym człowiekiem. Muszą zmierzyć się z konsekwencjami zła popełnionego wcześniej wiele razy i w różnych sytuacjach. Kiedy je poznamy, zrozumiemy, dlaczego zabójca obserwuje. Kiedyś ktoś przyglądał się jego krzywdzie. Dziś on stanie się kreatorem krzywdy innych. A zapłaci za swoje grzechy sprzed lat bardzo wiele osób.

Marcin Grygier na potrzeby fabuły wchodzi kilka razy do szkoły, ale nie jestem pewien, czy robi to właściwie. Zdarzenia rozgrywają się w czasie ferii zimowych. Tymczasem w ich trakcie działa jedno z gimnazjów, gdzie badany jest jeden z wątków śledztwa. Jak to możliwe? Jeśli zaś jest to okres tuż po zakończeniu zimowej przerwy w nauce, autor winien wiedzieć - wyprowadzając jednego ze śledczych na prowincję - że w województwie lubelskim ferie rozpoczynają się po ich zakończeniu w Warszawie. Wrota szkół u Grygiera otwarte są w czasie, w którym niekoniecznie powinny przyjmować na rozmowy policjantów. Nie ma chyba bardziej ryzykownego terminu akcji niż styczeń, gdy zdarzenia mają się rozgrywać w placówkach oświatowych. A wątek szkolnych porachunków to przecież jeden z najważniejszych w tej powieści. Okaże się, że to właśnie wokół niego koncentrować się będą coraz bardziej spektakularne zdarzenia, łącznie z filmowym wręcz zakończeniem. Nie wiem, czy autor rzeczywiście uważnie zbadał tereny, po których poruszają się jego bohaterowie. My jako czytelnicy czasami błądzimy po nich po omacku.

"Nie patrz w tamtą stronę" to brawurowa opowieść o potrzebie wyrównania rachunków i o masochistycznej wręcz chęci pogrążania swoich dawnych oprawców. To także książka, w której wyraźnie zaznaczona jest teza, że czas nie leczy żadnych ran. Całość wyrasta z przeszłości i na niej się osadza, w związku z tym to także inteligentna książka o tym, w jaki sposób rozprawiamy się z trudnymi dla nas zdarzeniami sprzed lat. Takimi, które naznaczyły na zawsze, choć w gruncie rzeczy powinny zostać zapomniane. Marcin Grygier opowiada o tym, jak ogromnym balastem może być ludzka pamięć, oraz o tym, że traumy i bolesne przeżycia przekazywane są często z pokolenia na pokolenie. Ten kryminał to mroczna opowieść o życiu naznaczonym złem na zawsze. O ludziach, dla których nie ma nadziei, bo nigdy się w ich życiu nie pojawiła. O stygmacie inności niesionym przez życie i przekazywanym innym jako fatalny podarunek. Jedna z bardziej przygnębiających powieści kryminalnych, jakie ostatnio czytałem. Także jedna z mylących czujność, angażujących nas w historie, których usunięcie z pewnością uczyniłoby tę prozę bardziej wyraźną, jednoznaczną.

2016-02-08

"Najlepsza książka na świecie" Peter Stjernström

Wydawca: Świat Książki

Data wydania: 13 stycznia 2016

Liczba stron: 358

Tłumacz: Emilia Fabisiak

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 34,90 zł

Tytuł recenzji: Wokół pisania i wydawania

Peter Stjernström ma duże poczucie humoru. Napisał bardzo zabawną autotematyczną powieść. Granice między realnym a zmyślonym zacierają się w niej tak samo jak w świadomości twórców - wyraźnych bohaterów pierwszego planu. "Najlepsza książka na świecie" to rzecz o rywalizacji i o tym, jakie cechy odkrywamy w sobie, kiedy jesteśmy zmuszeni z kimś konkurować. To książka o samym procesie pisania oraz licznych jego uwarunkowaniach. O autorach uwięzionych w sobie. Pochylonych nad własnymi słowami, ale też wiecznie skoncentrowanych na własnych przeżyciach. To też powieść o tym, czym tak naprawdę jest pisarska wolność, na którym szczeblu marketingowej drabiny stoi twórca książki, jak działają wydawnictwa i kto komu w różny sposób potrafi dokopać. Bo w literackim światku jest jak w każdym innym - zawiść, intrygi, konspiracje, manipulacje i ta zawsze widoczna ludzka cecha, którą jest potrzeba uwielbienia.

Pomysł napędzający fabułę jest tyleż irracjonalny, ile zaskakująco bliski pożądaniu wszystkich tych, dla których książka to przede wszystkim towar do sprzedania. Dwaj autorzy rozprawiają o koncepcji prozy totalnej. Zawierającej w sobie elementy każdego gatunku, wartkiej i porywającej. Czy można napisać bestseller, łącząc w sobie to, co pozornie niemożliwe do połączenia? Czy można w ogóle przewidzieć sukces komercyjny książki, kiedy sami wydawcy nigdy do końca nie wiedzą, co rozejdzie się po rynku w największych nakładach? Tytus Jensen i Eddie X chcą sławy, wysokich nakładów, uwielbienia czytelników i mocnej pozycji gracza, który będzie mógł dyktować swoje warunki wydawcy. Rozprawiają o genialnym pomyśle. Obaj przyjmą go z takim zapałem, że gotowi będą natychmiast przekuć ideę w czyn. Tymczasem droga ku temu wygląda u każdego z nich zupełnie inaczej. Bohaterów Stjernströma zdecydowanie więcej dzieli niż łączy. A jednak obaj uwierzą, że stworzenie tej najlepszej książki odmieni nie tylko ich życie, ale także życie czytających. Bo takiej lektury szwedzki czytelnik jeszcze nie poznał! Jak ją jednak napisać?

Tytus ma na swoim koncie już dwadzieścia książek. Jego ugruntowana pozycja jest jednocześnie wyzwaniem dla młodszego Eddiego X. Eddie zajmuje się poezją i lansowaniem w mediach. Od początku widzimy, że jego nieszczere zachwyty względem Tytusa to nieudane próby uchwycenia tej manii wielkości, w której tkwi egocentryczny Jensen. Młody poeta ma jednak plan na siebie. Jest pełen charyzmy i zdobywanie zainteresowania publiczności przychodzi mu dużo łatwiej niż jego starszemu koledze. Świeżość pomysłów wydaje się mocno kontrastowa wobec zamierzeń twórczych autora od lat osadzonego już na rynku wydawniczym. Tymczasem zagadką pozostanie dla nas to, który z nich tak naprawdę przepełniony jest innowacyjnymi pomysłami. Bestseller zacznie powstawać, ale jaka będzie droga jego tworzenia? Który z twórców wygra mozolną gonitwę za sławą warunkowaną przez słowa ułożone w porządku wyjątkowo oryginalnym i równie wyjątkowo zajmującym?

Śledzimy głównie poczynania Tytusa. Wydawca obwarowuje go bardzo surowymi zasadami, wedle których proces twórczy ma być inny niż zazwyczaj. Przede wszystkim chodzi o zerwanie z nałogami. Jensen otrzymuje bowiem laptop uruchamiany alkolockiem. Tylko w stanie pełnej trzeźwości można zapisywać kolejne strony dokumentu tekstowego. Nasuwa się skojarzenie, że takie zabezpieczenie przydałoby się wielu wizjonerom przekonanym o tym, że pod rozmaitym wpływem tworzą rzeczy zmieniające świat. A Tytus chce zmienić przede wszystkim siebie. Pisanie tej najwspanialszej z książek musi okupić wyrzeczeniami. Podejmuje się wielu ekscentrycznych działań, aby trzymać w ryzach proces twórczy. Zbieranie materiałów będzie go zmuszało między innymi do zbudowania filozofii pizzy czy zapoznania się z tajnikami enigmatycznej multiterapii. Pomoże też kontemplowanie Dalego i nabieranie dystansu do siebie. Bo Tytus Jensen chce tę książkę napisać zupełnie inaczej niż pozostałe.

Peter Stjernström tworzy dość zjadliwą satyrę na rynek wydawniczy. Rozprawia o kondycji pisarza oraz strukturze wydawnictw. Jest to bowiem powieść o różnych rodzajach drapieżności. Zdeterminowany jest twórca, ale i ktoś odpowiedzialny w znacznej mierze za sukces i zysk. Relacje twórcy oraz wydawcy Stjernström nakreśla bardzo wyraźną kreską, nie stroniąc od wielu dowcipnych sytuacji, w których obie strony mogą się przejrzeć niczym w krzywym zwierciadle. Kiedy Tytus Jensen zorientuje się, że dzieło jego życia jest zagrożone, podejmie kroki mające na celu wyśledzenie tego, kto chce pokrzyżować jego plany. Czy jest to Eddie X? Czy obaj nie tańczą jakiegoś mrocznego danse macabre wokół cieni samych siebie stworzonych na potrzeby promocji i istnienia w świadomości odbiorców?

"Najlepsza książka na świecie" to wartka fabuła i nieprawdopodobne zwroty akcji. Jest śmiesznie i strasznie. Czasami tragikomicznie. Nic nie jest tutaj tym, czym się wydaje. Sam autor puszcza do nas oko i każe traktować tę opowieść z wyraźnym dystansem. A jednak sporo prawdy tkwi w tym pozornie przede wszystkim dowcipnym tekście. Stjernström prezentuje anatomię sławy. Ona zniewala i frustruje, ale z drugiej strony jest motorem napędowym działań przekraczających możliwości działającego. Tytus Jensen po raz pierwszy skonfrontuje się sam ze sobą, samotnym bytem wstukującym litery do pliku tekstowego. Ta konfrontacja przyniesie zaskakujące efekty. Najpierw będzie nerwowo i mocno paranoicznie, by po pewnym czasie zmiana zapisała się na trwałe przede wszystkim w świadomości twórcy.

To książka dla wydawców i wszystkich pisarzy - oczywiście dla tych, którzy mają do siebie i swoich dokonań duży dystans. To książka także dla wszystkich tych, których interesuje, czym są blurb albo research i jaki procent ceny okładkowej trafia do kieszeni piszącego. Stjernström napisał przede wszystkim o tym, w jaki sposób człowiek mierzy się z prawdziwym wyzwaniem. Co nas czeka w momencie, w którym musimy zacząć myśleć i działać zupełnie inaczej, niż nauczyliśmy się tego przez lata. Dynamiczna proza przykuwająca uwagę od pierwszej do ostatniej strony. Lekka, ale i wieloznaczna. Opowiada o artystycznej rywalizacji, ukazując ją przede wszystkim jako symbol pewnych interakcji społecznych. Ciekaw jestem, czy autorowi zależało na dużym nakładzie. Cieszę się, że książka ta trafia do polskiego czytelnika. To sukces, gdy pisanie o pisaniu staje się eksportowanym towarem wydawniczym. Peter Stjernström ironizuje, ale przede wszystkim ukazuje w różnym świetle to, co nazywane jest po prostu ludzką ekscentrycznością. Książek ujawniających tak ciekawe poczucie humoru autora chciałoby się czytać więcej.