2016-12-30

„Cień jabłoni” Wojciech Szlęzak

Wydawca: JanKa

Data wydania: 1 grudnia 2016

Liczba stron: 238

Oprawa: miękka lakierowana

Cena det.: 28,56 zł

Tytuł recenzji: Zatrzymać się

Literacka propozycja Wojciecha Szlęzaka jest ciekawa przede wszystkim dlatego, że to intrygująca historia o słuchaniu, czyli czynności, od której z dekady na dekadę odwykamy, koncentrując się przede wszystkim na mówieniu, wyrażaniu, często niepotrzebnej ekspresji, rozpaczliwym egocentryzmie. Można zastanawiać się nad tym, czy egocentrykiem nie jest przypadkiem ten, w którego słowa wsłuchuje się narrator książki, ale w „Cieniu jabłoni” chodzi przede wszystkim o ten wyjątkowy moment zrozumienia drugiego człowieka. Nie chodzi tylko o empatię, bo nie mamy pojęcia o tym, czy wysłuchiwane historie znajdują pełne zrozumienie. Szlęzak udowadnia, że mijamy się na co dzień z lękiem być może także z obawy przed pewnym przytłoczeniem historiami innych. Nie jesteśmy na nie gotowi, bo wciąż nie stworzyliśmy tej własnej. Dlatego rozpaczliwie błądzimy pośród niezrozumienia. Nie chcemy się słuchać. Nie chcemy znaleźć dla siebie czasu. Dwóch mężczyzn z tej powieści znajdzie czas, by naprawdę się zatrzymać. Znaleźć porozumienie i wykorzystać moment, w którym to, co minione, nadaje znaczenia temu, co obecnie. Ta narracja przekonuje o tym, że możemy pozostawić trwałe ślady po sobie w drugim człowieku, ale ukazuje także ogromny deficyt braku chęci, by pochylić się nad czyimiś słowami. W spowiedzi tej książki jest pewna ekspiacja, ale przede wszystkim daje ona obu stronom komfort zbliżenia się do istoty człowieczeństwa. Nie przez to, co się osiągnęło, ale przez wypunktowanie braków i deficytów. Okazuje się, że porzucone miejsca, plany i marzenia mogą opowiedzieć o tym, kim jesteśmy, dokładniej i sugestywniej niż stan naszego posiadania i samopoczucie w danej chwili.

Szlęzak stawia pytanie o to, czy jesteśmy całkowitym przypadkiem zrodzonym z genów, czy też niepowtarzalną integralną osobowością, której nie możemy właściwie nazwać. Sześćdziesięciodziewięcioletni Grzegorz podaje w wątpliwość nie tylko to, kim się stał, ale przede wszystkim to, dlaczego dziś jest taki, a nie inny. Pośród wspomnień, nierzadko gorzkich i nierzadko zmuszających do nostalgii, próbuje sam sobie odpowiedzieć na pytanie o to, co się w jego życiu wydarzyło, że nadal nie może czuć się spełniony, nie jest w stanie zdefiniować osobistego szczęścia. Jego słuchaczem jest młodszy zapewne o dwa pokolenia mężczyzna porzucający zgiełk miasta i uciekający w rodzinne strony. Piewca podkrakowskiej prowincji zbliżony może nieco do Andrzeja Muszyńskiego, ale jednocześnie bardziej refleksyjny. Trochę domorosły filozof wpadający w pułapkę poetyckiej biegunki przymiotników i pustosłowia. Niemniej uważny, baczny, zdecydowany na bunt wobec rzeczywistości, z której wydobywa się dopiero, formuje swoje kształty.

Grzegorz Adamczyk zdaje się uformowany. Życie za nim. Młody obserwator nie jest w stanie zrozumieć przyczyn jego eskapizmu. Dlaczego biznesmen, który może uchodzić za człowieka spełnionego zawodowo, ucieka do prowincjonalnego domu i w nim zatrzymuje czas razem z dręczącymi wspomnieniami? Szlęzak pozwala poznać swojego bohatera poprzez to, co przeżył i czego doświadczył. Słuchający Adamczyka narrator nie jest pewien, ku czemu zmierzają opowieści ani dlaczego chce ich słuchać tak zachłannie. Tymczasem odtwarzana jest przeszłość z detalami, pośród których kryją się niezadane do tej pory pytania. Wątpliwości natury egzystencjalnej, ale także wciąż obecny lęk – o to, że coś było nie tak, nie we właściwym miejscu, nie z właściwymi ludźmi. Retrospekcje zaczynają pewne kwestie porządkować. Upływ czasu nie ma znamion leczniczych. W tym, co było, Adamczyk ma odnaleźć drogowskaz do tego, co będzie. Bo życie wcale nie jest już za nim. On sam nie jest pewny własnych uczuć i własnego kręgosłupa moralnego, a przecież snute opowieści wyraźnie wskazują na to, że był człowiekiem prawym. Czy jednocześnie spełnionym? Pewnym siebie w tym najbardziej intymnym wymiarze? Gotowym na to, by zrozumieć życiowe doświadczenia we właściwy sposób?

Opowiadający swoje życie dotychczas był dość zachowawczy. Dziś, przy swoim uważnym młodszym słuchaczu chce określeń jasnych, kategorycznych, czytelnych i porządkujących życie. Czas na to, by wziąć za to życie pełną odpowiedzialność. Metaforycznie zdążyć zebrać jabłka z jabłoni, nim ta ugnie się pod ciężarem zmarnowanych owoców. Wojciech Szlęzak chce, by czytelnik – razem z Adamczykiem – wyciągał refleksje niespiesznie. Cała ta książka to jeden wielki sprzeciw wobec pośpiechu i małostkowości. Daje czas, by opowiedzieć, i czas, by zrozumieć. Młodszy i starszy mężczyzna zrozumieją co innego. Ich spotkania i opowieści będą pewnym początkiem. Jakim? Tego trzeba poszukać już poza słowami Wojciecha Szlęzaka, w tym otwartym zakończeniu sugerującym moc literatury opartą na początku prawdziwej opowieści, którą rozpoczyna ostatnie zdanie tej napisanej.

„Cień jabłoni” to wyjątkowa książka o konfrontacji z samym sobą. Pośród licznych opowieści poznajemy ludzi, którzy miotając się w życiu, nigdy nie zaznali komfortu pełnego kontaktu z własnym wnętrzem. Powieść sugeruje, że łatwiej o taki kontakt w odpowiednich warunkach i że portretowana prowincja to właśnie przestrzeń prawdziwego dialogu dwóch mężczyzn. Z czasem dużo bardziej intrygujący staje się słuchacz niż ten, który opowiada. Z jednej strony widzimy tę jego potrzebę oderwania się od kontekstu i od warunkujących codzienność obowiązków. Z drugiej – jakieś ponure polactwo tego młodego człowieka daje o sobie znać, gdy pytany o to, co słychać, raczy rozmówcę stwierdzeniem „stara bieda”. Czego oczekuje i od czego ucieka? Dużo bardziej czytelne jest to w odniesieniu do Grzegorza Adamczyka, który – w przeciwieństwie do anonimowego narratora – ma pewną czytelną tożsamość, ale kryje pod nią wyobcowanie i zagubienie.

Szlęzak sugeruje, że można uniknąć myślenia o przyszłości, tylko umiejętnie wchodząc w przeszłość. Mam na myśli świadomość tego, co się naprawdę przeżyło. Chodzi o to, by zdarzenia minione nie przypominały jedynie wirującego kalejdoskopu, z którego dobieramy sobie strzępy rozmów i zdarzeń wedle jakiegoś chaotycznego klucza. „Cień jabłoni” to apologia pewnej życiowej harmonii przeciwstawionej pogoni za chaosem. Bohaterowie naprawdę się zatrzymują i choć mają ku temu inne motywacje, z tego postoju i wzajemnego zainteresowania sobą powstaje naprawdę wartościowa opowieść. Obnażająca to, czego nie chcemy obnażyć nawet przed sobą. Dająca bezwolności i zagubieniu prawo do tego, by doświadczyć ich naprawdę. A jednak jest specyficzna moc płynąca z tej narracji, bo naprawdę pięknie opowiada o tym, jak wiele siły znaleźć może w sobie każdy z nas, by z cieni i dwuznaczności wydobyć prawdziwe definicje. A potem określać siebie za pomocą przemyślanych już pojęć.

Nie jesteśmy przypadkiem, choć konwencja powieści wskazuje na przypadkowość bliskości relacji. Nie jesteśmy też do końca odpowiedzialni za to, co porzuciliśmy. Utraty paradoksalnie dają sporo zysków. Opowieść o tym udowadnia, że wchodzenie w bezpieczny dystans wobec innych ludzi to blokowanie także samego siebie. Swojej definicji szczęścia przede wszystkim. Utraty, błędy, frustracje i gniew także mogą tę definicję stworzyć. Warto przeczytać Szlęzaka i na chwilę się zatrzymać. Tak naprawdę. Z szacunkiem dla czasu, który już upłynął i któremu warto się w bezruchu przyjrzeć. Obiecujący debiut. Z duchem Myśliwskiego w tle, a także pewną specyficzną wrażliwością na niuanse. Dobrze się czyta, zapada w pamięć. Ujmująca, prawdziwa historia stworzona za pomocą minimalnych środków formalnych.


PATRONAT MEDIALNY

2016-12-28

„Ring Road. Dookoła Islandii na rowerze” Kuba Witek

Wydawca: Plac Wolności

Data wydania: 23 grudnia 2016

Liczba stron: 180

Oprawa: miękka

Cena det.: 29,99 zł

Tytuł recenzji: Mierzenie się z Islandią

Wędrowałem po Islandii dość wygodnie – samochodem, autokarem, skorzystałem nawet z usług islandzkich linii lotniczych proponujących gratisowe zawracanie kwadrans po starcie z powodu problemów technicznych. Kuba Witek wybrał inny, trudniejszy sposób podróży. Dla mnie niewyobrażalny i wzbudzający nieopisany podziw. Jego rowerowa wyprawa to świadectwo mierzenia się ze specyficznym rodzajem samotności na wyspie, gdzie tylko natura od zawsze ustala rytm naszego życia, naszego przemierzania przestrzeni. Bezpretensjonalna sprawozdawczość to zaleta tej książki. Autor nie sili się na jakąś narrację z tezą, nie analizuje tego, co widzi, w jakichś szerszych kontekstach, nie usiłuje nam sprzedać publicystyki ani tym bardziej jakiegoś przekazu ideologicznego. „Ring Road” to prosta opowieść o doświadczaniu pięknej formy świata. O wyostrzonych zmysłach pozwalających chłonąć islandzkie piękno. Pośród kwitnącego łubinu, uśmiechów nieznajomych i własnych słabości, z którymi autor się zmierzył. O takiej Islandii chce się czytać. Chce się tam pojechać i ją poznać!

To bardzo autentyczny i uczciwie napisany dziennik wędrowca. Nie turysty, lecz wędrowca właśnie. Witek początkowo sam nie dowierza temu, co chce osiągnąć. Jego cel to przejazd islandzką trasą nr 1. Nie ma drugiej takiej, bo tylko jedna asfaltowa, a częściowo szutrowa nitka obiega całą wyspę. Perspektywa poznawania Islandii na rowerze jest o tyle słuszna, że pozwala na to, co dostrzeże tam każdy uważny podróżnik – bliski kontakt z naturą przez długie jej obserwowanie. Autor zaznacza to, co w Islandii jest naprawdę wyjątkowe. Każde wzniesienie, kanion, dolina czy wodospad – wszystko może mieć inny kształt i barwę w zależności od tego, jak padają promienie słoneczne albo jak układa się zachmurzone niebo. Rower czyni możliwość obcowania z mijanym krajobrazem bardziej intensywną. Wymaga także innego rodzaju intensywności. Kuba Witek mierzy się z własnymi słabościami – słabościami organizmu, czasem się buntującego, i słabościami sprzętu, niekiedy zawodzącego. To jednak przede wszystkim mierzenie się z nieokiełznaną i nieprzewidywalną islandzką aurą. O tym przede wszystkim jest ta książka. Kartki z dziennika człowieka, który pokornie znosi niedogodności serwowane przez naturę, bo wie, że Islandia to jedno z niewielu miejsc na ziemi, gdzie tylko natura może rządzić, ustalać zasady, wpływać na nasze plany.

„Ring Road” to książka, po którą sięgnie każdy, kto już raz odwiedził wyspę, bo jest bardzo dokładnym przewodnikiem po niej. Można się zaczytać z mapą pod ręką. Przypomnieć to, co się widziało. Planujący podróż do Islandii wydobędzie z historii Witka wiele informacji praktycznych i nabierze apetytu na więcej, dużo więcej niż to, co serwują klasyczne trasy turystyczne. Autor nie oszczędza nas, przytaczając wszystkie możliwe islandzkie nazwy własne. Każdą w jakimś celu. Każde z opisywanych miejsc jest albo początkiem nowego dnia wędrówki, albo jego końcem. Niektóre są jak drogowskazy. Jazda rowerowa może mieć przy nich wiele znaczeń. Ring Road” to uczciwie napisana książka o tym, że jesteśmy w stanie osiągnąć niemożliwe, jeśli właściwie zdefiniujemy swoje cele i uznamy, iż warto przekraczać granice. Kuba Witek osiąga coś, co początkowo wydaje się mu nie do osiągnięcia. My dzięki tej książce odwiedzamy wyspę, na której czas płynie zupełnie inaczej. Powoli, bez kontynentalnej nerwowości. Można tego zasmakować, poznając te zapiski. Cieszę się, że to tak sugestywna książka, choć operuje oszczędnym słownictwem i skupia się przede wszystkim na bieżących problemach odbywanej wędrówki.

Myślę, że „Ring Road” sugeruje nam także, iż w tak specyficznych warunkach można sobie wypracować zupełnie nową definicję wolności. Że ta wolność jest czymś zupełnie innym, co w bezpiecznym i przewidywalnym życiu uznawaliśmy za pewnik. Zrewidowane poglądy Witka to coś, co zatrzymuje on głównie dla siebie. Te zapiski sygnalizują jedynie momenty zmiany sposobu postrzegania świata i własnego życia. Jazda rowerowa jest specyficznym punktem odniesienia do tego, w jaki sposób człowiek przemierza świat. To przede wszystkim dziennik o przemierzaniu bardzo konkretnej przestrzeni i to w niej, tej islandzkiej dzikości, Kuba Witek definiuje kilka pojęć na nowo. My możemy podglądać i zazdrościć. Przeglądać zdjęcia, które ubarwiają relację. Poznawać inne formy relacji z drugim człowiekiem.

O spotkaniach – przypadkowych i planowanych – autor pisze w sposób bardzo taktowny. Nie stara się wydobyć z rozmówcy niczego, czego on sam nie chciałby powiedzieć. Opowiada o spotkaniach z nieznajomymi ludźmi, którzy potrafią obdarzyć człowieka wielką dozą serdeczności. Mijani podróżnicy także są w drodze. Ale w tej opowieści pojawiają się również rodacy Witka, którzy z różnych powodów osiedli w Islandii na stałe. Ich historie nie są opowiedziane, ale poruszają wyobraźnię relacje z teoretycznie obcymi ludźmi, którzy wykazują się specyficzną formą empatii. Ta islandzka empatia, specyficzne poczucie humoru i umiejętność dzielenia się z innymi swą radością życia to pewne cechy eksportowe Islandczyków, którymi powinni oni zarazić europejski kontynent. Kuba Witek nie ma czasu na to, by zanalizować relacje, jakich doświadcza, ale czytelnik może stanąć przed wyzwaniem sprawdzenia, jak jest naprawdę – ze świadomością mieszkańców wyspy oraz przybyszów z zewnątrz, którzy postanowili pozostać na wyspie.

To opowieść o pewnej dozie heroizmu i szaleństwa. Historia człowieka, dla którego nic nie było niemożliwe. Narracja zmuszająca do zastanowienia się nad tym, jak wiele szczęścia miał w swej podróży Kuba Witek, bo nie każdemu Islandia jest tak przyjazna. „Ring Road” jest bardzo dobrym przykładem pamiętnika, dzięki któremu można uporządkować ogrom przeżyć. Zadziwiające, że przy tak dużym wysiłku fizycznym i pośród wielu ekstremalnych sytuacji autor miał siłę i motywację, by robić na bieżąco notatki. Książka bowiem powstała z zapisków, które były czynione bezpośrednio w trakcie podróży. Zachowany czas teraźniejszy narracji pozwala Witkowi przeżyć tę podróż ponownie. Widać, że książka w takiej, a nie innej formie była potrzebna jemu samemu, ale dostrzec można też coś jeszcze. To bardzo wiarygodna opowieść o pasji, którą można zarazić innych. O tym specyficznym rodzaju samotności, którego każdy z nas być może poszukuje. O samotności twórczej, konsekwencji w działaniu i wrażliwości na niuanse. Tak, to bardzo przekonujący obraz tego, czym może być Islandia w ludzkiej świadomości. „Ring Road” udzieli kilku odpowiedzi na pytanie o magię wyspy. Bardzo rzeczowo, zwykle wprost, czasem w oczywistych słowach o nieoczywistych sprawach. Świetny jest ten dziennik podróży. Autentyczny i na tyle swojski, że każdy się w nim odnajdzie. Poznając jednocześnie jedno z najpiękniejszych miejsc na ziemi.


PATRONAT MEDIALNY

2016-12-26

„Rybacy” Chigozie Obioma

Wydawca: Wydawnictwo Literackie

Data wydania: 2 czerwca 2016

Liczba stron: 360

Przekład: Sebastian Musielak

Oprawa: twarda

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Wobec fatum

Chigozie Obioma – podobnie jak inny nigeryjski pisarz, Chinua Achebe, wspominany zresztą w tej narracji – chce jednocześnie opowiedzieć o dramacie jednostki i społeczeństwa, obrazując trudną sytuację społeczno-polityczną w Nigerii. Nie sięga, jak starszy, nieżyjący już kolega po piórze, do XIX wieku, portretuje żywą nigeryjską tkankę drugiej połowy lat dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku. Nie snuje też dwutorowej narracji, stawia na przywoływane po latach wspomnienia członka rodziny, która zaznała bolesnego rozpadu. Otrzymujemy afrykańskie odczytanie greckiej tragedii o fatum spadającym na bliskich sobie ludzi, o obcości rodzącej się między nimi, dramatycznych śmierciach i przeczuciu, iż nie można wyjść gdzieś poza słowa szalonej przepowiedni. Obioma pisze pięknie i ujmująco. To bardzo stonowana narracja o szaleństwie, zagubieniu i o konsekwencji wiary w gusła, która odbiera racjonalne myślenie oraz każe jednemu z rodu ponieść karę za zmyślenie stające się faktem. Rodzina z Akure stanie przed próbą i będzie zmuszona zmierzyć się z nieszczęściem zapoczątkowanym przez miejscowego wariata i jego słowa. Stanie wobec chaosu i przemocy, które falami ogarniają Nigerię. Obecną w tle bardzo czytelnie ze swoimi niepokojami. Na pierwszy plan wyjdą jednak niepokój i nieszczęście czterech nigeryjskich braci.

Ikenna, Boja, Obembe i Benjamin będący narratorem zawsze pielęgnowali swą braterską bliskość. Radość wspólnego kopania piłki szła w parze z wewnętrznym przeświadczeniem, iż mają o siebie dbać w specyficznej hierarchii ustanowionej przez surowego ojca. Ikenna jest najstarszy i ma być przewodnikiem. To on jest wzorem dla braci, punktem odniesienia ich myśli oraz oczekiwań wobec życia – a te nie są szczególnie wyjątkowe. Kiedy ojciec dowiaduje się, że chłopcy zamierzają zostać rybakami, którzy łowią w przeklętej miejscowej rzece, nie szczędzi razów żadnemu z nich. Synowie powinni być posłuszni jego woli – zdobyć wykształcenie i osiągnąć w życiu coś więcej niż radość z wędkowania. Obioma portretuje niezależnego w swych poglądach Ojca, któremu jakikolwiek sprzeciw nie mieści się w sposobie pojmowania świata. A świat staje się różnorodny. Bracia zaczynają dostrzegać tę różnorodność, którą niekoniecznie odnajdują w szkole i podręcznikach. Staną wobec bolesnej dla nich sytuacji opuszczenia przez Ojca. Z jednej strony jego wyjazd i pozostawienie synów pod opieką uległej do tej pory małżonki jest szansą, by wydobyć z życia to, co najważniejsze, ale na własnych zasadach. Ciekawi świata i życia chłopcy nie mają pojęcia, jakie nieszczęścia ich spotkają. Siłę i niezależność odziedziczone po Ojcu zamieniają w bezradność i lęk. Wszystko przez to, że usłyszą mroczną przepowiednię. Nieświadomi dążyć będą skutecznie do jej spełnienia.

Obioma portretuje rozpad rodzinnej jedności w mało dynamicznej, choć frapującej narracji. Ikenna uświadamia sobie, że rodzina staje się dla niego źródłem opresji. Oddala się od braci, narzuca swoją wolę. Podejmuje próbę rozpaczliwego buntu tylko dlatego, że miejscowy mistyk i szaleniec Abulu przepowiada mu śmierć o okolicznościach niepojętych i przerażających. Matka nie jest w stanie zapanować nad rozpadem więzi braterskich. Ponosi potem konsekwencje wyborów synów oraz wkradanie się w ich relacje agresji, coraz większego strachu. To, co wydarzy się w tej rodzinie, wstrząśnie także Ojcem. Jego niezachwianym przekonaniem, iż narodzone dzieci podążą ścieżkami, jakie dla nich wybrał. Nigeryjski pisarz pokazuje, co dzieje się z ludzką psychiką uzależnioną od miejscowych mitów, magii, mrocznych wierzeń i zabobonów. Prezentuje rozpad osobowości pod wpływem irracjonalnych pobudek. Zadaje pytania o to, czemu wierzymy i jak podświadomie pozwalamy przepowiedniom na spełnienie. W tej przedstawionej w „Rybakach” ma się polać rzeka krwi. Przelanie jej jest początkiem tragedii, na której końcu znajdzie się osamotniony, zrozpaczony i przerażony ogromem cierpienia Benjamin. To jest jego opowieść i jego perspektywa. Ważne są okoliczności zmuszające go do wspomnień i zwierzeń.

„Rybacy” to przejmująca historia ludzkiego szaleństwa, które przybiera bardzo różnorodne formy. To także książka o trudnościach językowych w wyrażaniu ogromu tego szaleństwa. W powieści toczą ze sobą walkę trzy języki – racjonalny angielski i często ułomny w wyrażaniu spraw abstrakcyjnych igbo. Jest także język jorubijski, specyficzny bufor między dwoma wspomnianymi. Na ich styku bezradność w sposobie opisywania rzeczywistości oraz przesłanek, które pchają bohaterów ku zbrodni, potem zemsty. Obioma pokazuje, iż portretowana rodzina skazana jest na cierpienie przez kogoś z zewnątrz. Czyjeś słowa podsycane lokalnymi wierzeniami wyrządzają krzywdę za krzywdą ludziom, którzy uwierzyli w to, że mogą stanowić o sobie. Bracia z Akure podlegają jakiejś mistycznej sile, która pcha ich do kolejnych zbrodni. Zmieniają nie tylko swój stosunek do siebie. Zmienia się również kształt świata, w którym muszą dalej funkcjonować. Pozostają samotni i bezradni. Szaleństwo matki jest tylko nadmiernie czytelną symboliką stanu jej rodziny. Tracącej tak wiele i zapadającej się w siebie. Pozostawionej samej sobie. Tragicznej.

„Rybacy” to także opowieść o formach nigeryjskiej samotności i o nigeryjskim zagubieniu. To mrok egzemplifikowany przez brak oświetlenia na ulicach i w domach, ale także mrok mistycyzmu zderzonego z bolesnym realizmem. Chigozie Obioma portretuje lokalność tej cienkiej granicy między rzeczywistością a szaleństwem, jednocześnie proponując nam alegoryczną wykładnię świata podporządkowanego przesądom, nastrojom, emocjom i wierze. To też rozpisana na kilka biografii opowieść o ludzkiej bezradności. Nigeryjskiej bezradności wobec przemian w kraju i wiecznej przemocy. Narodowy bohater z domowego kalendarza okaże się oszustem, którego należy zgładzić. System wartości chłopców wciąż atakowany jest tym relatywizmem moralnym i tą chęcią wzięcia odwetu za to, co skrzywdziło w przeszłości. Obioma pokazuje, że monotonia życia regulowanego porami deszczową i suchą może prowadzić do całkowitej destrukcji w ogniu przemocy. „Rybacy” to bowiem także historia stygmatyzowania przemocy i jej haniebnych oblicz. Książka, w której podnoszona na bliską osobę ręka jest jednocześnie ręką kierowaną wściekłością, która ogarnia wciąż niestabilny kraj.

Animalistyczne porównania dają obraz specyficznej wrażliwości autora, który chce sportretować swoich bohaterów przez odniesienia do ich wierzeń. Wokół tego wciąż bezkompromisowa śmierć. Obioma ukazuje, że nie radzimy sobie z jej obecnością. Że może pojawić się wszędzie i zniszczyć żyjących. Nie tylko bowiem dramaty umierania są tu istotne. Miotana niepokojami społecznymi Nigeria jest miejscem, w którym trudno uporządkować jakąkolwiek formę agresji. Ta rodzinna zrodziła się z przepowiedni. Czy na pewno? Czy rodzina z Akure musi nieść na swych barkach najbardziej dramatyczny ciężar? Myślę, że „Rybacy” to nie tyle książka o zbrodni i morderczym fatum, ile przede wszystkim opowieść o ekspiacji – mimo wszystkiego i na przekór wszystkiemu. Piękna książka o smutku i samotności. O tych brakach, których nic nie jest już w stanie zrekompensować. O życiu w cieniu śmierci, która wydarzyła się za blisko i uderzyła w żyjących zbyt boleśnie. O tęsknocie za uporządkowanym światem dzieciństwa, za znaną rodzinną hierarchią, za wspólnotą, która się rozpadła…

2016-12-23

„Zapach suszy” Tomasz Sekielski

Wydawca: Od Deski Do Deski

Data wydania: 26 października 2016

Liczba stron: 288

Oprawa: miękka

Cena det.: 39 zł

Tytuł recenzji: Polska zła

Złośliwi mogą rzec, że Tomasz Sekielski wydał sobie książkę. Po przeczytaniu „Zapachu suszy” rzec mogę tylko jedno – to naprawdę piekielna, zręcznie napisana i poruszająca wyobraźnię narracja. Autor ma za sobą już cykl powieści, w których niewielu oszczędzał. W tej najnowszej każdy ma brud za paznokciami i na sumieniu. Wielu tego sumienia nie ma. Ta opowieść o obrzydliwych ludziach bez kręgosłupa moralnego uosabia wszelkie nasze mroczne i wyolbrzymione fantazje o tym, jak zły jest otaczający nas świat i jakimi okrutnymi prawami się rządzi. Sekielski mocno szarżuje, ale robi to w bardzo dobrym stylu. Unosi ciężar swojej opowieści, która cechuje się pewną przypadkowością wątków, ale nie rozsypuje się, jest wyraźna i sugestywna do samego końca. To narracja bardzo polska i jednocześnie w dużym stopniu uniwersalna. Ukazuje przede wszystkim okoliczności, w jakich rodzi się korupcja, obrazuje szemrane rozmowy w klimatyzowanych kuluarach. Tworzy wyraziste postacie, którym apetyt na życie pomieszał się z żądzą posiadania, sławy, bycia majętnym i wpływowym. Chciałoby się tych wszystkich ludzi pozamykać do więzień, ale Tomasz Sekielski ma dla nich inną karę. Opowiada też o typowo polskim katastrofizmie XXI wieku, bo w „Zapachu suszy” ujrzeć można wszystko, czego się boimy, a co wynika jedynie z niewiedzy i podatności na obiegowe opinie. Mamy tu też obraz wewnętrznych konfliktów, które podsycane są przez chęć zemsty. Ludzi zaaferowanych swoimi paskudnymi sprawami, wokół których budują publiczny wizerunek. Złe to wszystko, przesiąknięte cynizmem, mocno wulgarne i kontrowersyjne, ale przykuwa uwagę, bo autor nie diagnozuje i nie ocenia. Pokazuje pewien fragment rzeczywistości, w której nikt nie chciałby się znaleźć.

Jest sierpień 2016 roku. Od dłuższego czasu Polskę nęka fala upałów. Warszawski plac Na Rozdrożu zalewa krew ofiar zamachu bombowego. Ginie ponad czterdzieści osób. Eksplozja samochodu pułapki rozpoczyna nową erę kraju, który do tej pory nie zaznał tak okrutnej przemocy, a teraz musi zmierzyć się z najmroczniejszymi fantazjami dotyczącymi tego, kto zdecydował się na przelanie ludzkiej krwi. Osobą, która w zastępstwie pani premier musi odeprzeć atak dziennikarzy, jest minister sprawiedliwości Rudzki. Przystojny, charyzmatyczny, zawsze opanowany. Nawet w momencie, w którym musi komentować ludzką rozpacz i odnieść się do wydarzenia, jakiego wyobraźnia żadnego Polaka nie była w stanie stworzyć. Obok ministra cicha, ale uważnie przysłuchująca się jego słowom Agnieszka Ossowska. Pani prokurator, która zajmie się rozwiązywaniem zagadki autorów zamachu terrorystycznego. Kobieta, którą Rudzki umiał wcześniej manipulować. Jedyna poczciwa w całej tej fabule. Samotna, konsekwentna w działaniu, ale także niecnie wykorzystywana. Ma zrozumieć, czym był zamach i kto jest za niego odpowiedzialny.

Spektakularny początek zapowiada wiele, ale najwięcej kryje się w retrospekcjach. Poznajemy kilka minionych miesięcy, zanim potężny wybuch zatrząsł stolicą. Przyglądamy się działaniom Rudzkiego uwikłanego w pewną toksyczną romansową relację. Znajdziemy się na prowincji, gdzie doszło do samobójstwa proboszcza. Ossowska będzie musiała rozwikłać zagadkę zabójstwa księdza. Staną za nią tajemnice i mroczne układy, których nie sposób sobie wyobrazić. A jednak Sekielski nakreśla je bardzo detalicznie. Związek Kościoła katolickiego i władzy jest tak ścisły, że wręcz nierozerwalny. Hierarchia kościelna chroni różnego rodzaju psychopatów i zaciera ślady przemocy, najwygodniej egzemplifikowanej przez aferę pedofilską sprzed lat. Agnieszka Ossowska zmuszona będzie z jednej strony wykonywać rozkazy Rudzkiego, który szantażuje ją odkryciem mrocznych kart z przeszłości matki, z drugiej jednak – uwikła się w zaplanowaną z góry aferę zemsty. Jej działania będą już przez kogoś przewidziane. Ossowska, uczciwa i rzetelna osoba, będzie pionkiem w paskudnej grze. Jakiej?

Tomasz Sekielski okazuje się znawcą kobiecej psychiki. Trzy bohaterki „Zapachu suszy” są dużo bardziej wyraźne niż cały tabun zepsutych do cna mężczyzn, którzy w swym samczym dążeniu do zaspokojenia popędów są wręcz identyczni, stają się papierowymi postaciami. Dzielna pani prokurator niesie w sobie kompleksy i wyrzuty sumienia, bo trudno jej pogodzić się z sobą taką, jaka jest, oraz rolami przydzielanymi jej w różnych śledztwach. To solidna prawniczka, specjalistka w swej dziedzinie, stara się postępować uczciwie i ma wypracowany kodeks honorowy. Jej imponująca wiedza i gotowość do profesjonalnego działania toną gdzieś w pokładach degrengolady, pazerności i hipokryzji uosabianych przez pozostałych bohaterów. Sekielski oprowadza nas po świecie, w którym liczą się tylko siła, wpływy, pieniądze i wypracowane układy. Przystojny Rudzki ze swym ponurym wnętrzem to jedynie czubek góry lodowej. Wokół niego ludzie, dla których nie ma rzeczy niemożliwych. Nie ma też szacunku dla innych, dla stanowionego prawa i dla zasad określających ludzkie współżycie. Czasem są zwierzętami pragnącymi zaspokoić atawistyczne żądze. Toną w sieci toksycznych zależności i wciąż na nowo wchodzą w kolejne. Są straceni, choć dumnie podnoszą głowy i czują się panami świata. Autor portretuje środowisko ludzi, dla których motorem napędowym jest różnego rodzaju przemoc. Adrenalina i coraz paskudniejsze uczynki – wszyscy podążają po jakiejś mrocznej równi pochyłej, nie mając świadomości konsekwencji swoich czynów.

Walcząca ze spiekotą Polska będzie u Tomasza Sekielskiego areną wydarzeń bardzo dynamicznych, choć portretowanych chwilami w dość przewidywalny sposób. Zajrzymy tam, gdzie każdy z nas bałby się zajrzeć. Ujrzymy podłość i wyrachowanie bez żadnej łagodzącej to wszystko maski. Świat polityki, różnego rodzaju działalność przestępcza, tuszowane skandale z udziałem księży i okrutny temperament ludzi zza wschodniej granicy – w świecie Sekielskiego jest miejsce na każdy rodzaj obrzydliwości, ale są też ludzkie dramaty zarysowane z wyczuciem i finezyjnie. Wszystko w dość ciekawej konstrukcji przechodzenia z jednej sceny w drugą i manipulowania czytelnikiem, bo stajemy się świadkami intryg, którym nie mamy ochoty się przyglądać ani przysłuchiwać. „Zapach suszy” pozostawia w pewnym niedosycie, ale też wyraźnie sygnalizuje, że jest początkiem cyklu powieściowego. Nie znajdziemy odpowiedzi na wszystkie nurtujące nas pytania, ale zostaniemy oprowadzeni po świecie zależności i wpływów, które determinują kolejne działania, nakręcają spiralę zła.

Ludzie zło, ludzkie ułomności, chciwość i wszelkie możliwe negatywne emocje – to wszystko portretuje książka z bardzo dynamiczną akcją i opowieść chwilami także autoironiczna, kiedy operuje popularnymi dzisiaj hasztagami. To historia o tym, ile oblicz może mieć ludzki egocentryzm i jak wiele spraw unosi się gdzieś poza polskim prawem. Jest tak źle, że w tym zdegenerowanym świecie jesteśmy skłonni kibicować okrutnemu zabójcy, bo uznamy, że kieruje się szlachetnymi pobudkami. Tomasz Sekielski trochę wodzi nas za nos, ale przede wszystkim wychodzi naprzeciw wszystkim – irracjonalnym często – lękom, które każą szybko zapominać i łatwo hiperbolizować. Zepsucie świata przedstawionego idzie w parze z naprawdę wyrazistymi ludzkimi namiętnościami. Chciałoby się wierzyć, że to wszystko tylko zmyślenia. Sekielski jednak niczego nie wyssał z palca. Zasugerował, czym możemy się przejmować, a wobec czego pozostać bezradni. Bo taki mamy kraj, klimat, układy i rzeczywistość społeczną. Warto się wgryźć w te okrutne fantazje!

2016-12-21

„Fałszerze pieprzu. Historia rodzinna” Monika Sznajderman

Wydawca: Czarne

Data wydania: 23 listopada 2016

Liczba stron: 288

Oprawa: twarda

Cena det.: 44,90 zł

Tytuł recenzji: Pamięć pokoleniowa

Książka Moniki Sznajderman to sugestywna opowieść o buncie wobec zapominania. O tym, że historia XX wieku domaga się pamięci w sposób szczególny, a tak naprawdę tonie w mgle niedopowiedzeń i wypierania z pamięci tego, co niewygodne. Fałszerze pieprzu” to nie tylko historia rodzinna o ludziach, którzy żyli obok siebie i jeszcze zanim część z nich pochłonęło piekło Zagłady, zapominali o tym, co odbierało drugim godność i człowieczeństwo. To przede wszystkim bolesna rozprawa z ludzką obojętnością, która nie jest niczym neutralnym i niczym niewinnym. Sznajderman nie jest obojętna. Wobec losu rodziny ze strony ojca, która doświadczyła okrucieństw, przemocy i śmierci. Wobec zacierania się w pamięci dat i wydarzeń, które upływ czasu łagodzi, odbierając tę potworność, jakiej nie można zrozumieć. To także książka o tym, że trudno opowiedzieć Zagładę, bo brakuje językowych możliwości w tej siatce pojęć, w której nazwać można wszystko to, co wyrażalne. Sporo spraw wydaje się nie do pojęcia…

Niepojęte okazały się losy rodziny ojca autorki. Człowieka, który ocalał jako jedyny, zupełnym przypadkiem, niósł w sobie brzemię cudownie uratowanego i tego, który mógł opłakiwać zgładzonych najbliższych. A jednak wybrał milczenie. Bezradność wobec słów czy niemożność powrotu do czasu, w którym działy się rzeczy nieludzkie, a darowane życie było przede wszystkim bolesnym stygmatem? Sznajderman wyjaśnia, dlaczego chce być głosem ojca. To milczenie jest ogromne, przepastne, można się w nim utopić. Dlatego zaczęłam pamiętać. Przeciw temu milczeniu, przeciw zapomnieniu, przeciw nicości, która chciałaby to wszystko pochłonąć. Porządkując pamięć, zabiera nas do czasu, w którym jej przodkowie mieli plany, marzenia, życiowe perspektywy i ufność wobec losu. A potem pokazuje, w jak brutalny sposób to wszystko zostało zniszczone. Mimo to autorka jest na świecie. Jest żywym dowodem na to, iż dziedziczone po przodkach traumy i niepokoje mogą ujawniać się dopiero z czasem. Jest jednocześnie zdecydowana, by opowiadać o pamiętaniu. To bezwzględny życiowy azymut – zachowywać jak najwięcej jak najdokładniejszych wspomnień. Dlaczego? Ta książka – na poły pamiętnik, na poły esej – wyjaśnia to w kilku znaczeniach.

Ze wstępu Martina Pollacka dowiadujemy się, że oś konstrukcyjną „Fałszerzy pieprzu” tworzą dwie integralne narracje – o rodzinie ojca i o rodzinie matki. Odnoszę wrażenie, że jest jednak inaczej. Że historia tej pierwszej rodziny wdziera się we wspomnieniach Sznajderman do tej drugiej. Przede wszystkim po to, by jakoś się tam osadzić, bo w przeszłości bezpieczna, pełna witalności i wiodąca towarzyskie życie rodzina matki nie miała okazji, by zapłakać nad zgładzoną rodziną ojca. Rodzice Moniki Sznajderman poznali się wówczas, kiedy jedno z nich leczyło rany po gwałtownych odejściach bliskich, a drugie usiłowało zrozumieć własną tożsamość i uporządkować cały ten dobry spadek po rodzicach oraz dziadkach, dla których PRL wcale nie był szary, a odium wojny zostało usunięte gdzieś w dal, zapomniane, przykryte kurzem pośród innych wspomnień. Tak się składa, że autorka rozpoczyna od opowiadania losów rodziny milczącego ojca, i choć pełna jest bezradności w stawianiu dramatycznych pytań, ta rodzina i jej historia domaga się pierwszeństwa, musi być początkiem.

„Fałszerze pieprzu” to ujmujące świadectwo tego, jak wiele można wyczytać z rodzinnych fotografii. Konieczne jest ich oglądanie, albowiem są potrzebne wyobraźni czytelnika rejestrującego mroczny oddech przeszłości, na którym Sznajderman się skupia. Snując rozważania o familii zgładzonej tylko dlatego, że ośmielała się żyć i mieć do tego życia prawo, autorka szuka śladów i odpowiedzi na stawiane pytania także w narracjach innych. Zdecydowanie najbardziej zaznacza się tu ślad Tony’ego Judta i jego „Pensjonatu pamięci”. O ile rozważania Judta były w dużej mierze apologią życia, o tyle Monika Sznajderman, wzorując się na jego esejach, rozważa kwestię ludzkiej świadomości w obrębie tego, co można zapamiętać, i tego, co trzeba pamiętać bezwzględnie. O historii rodziny ojca nikt już nie wspomina. Śmierć położyła kres pamiętaniu, więc córka, wnuczka i prawnuczka musi ożywić postacie, którym należne jest czułe wspomnienie. Nie odeszli na zawsze, choć odeszli nagle i niesprawiedliwie. Tkwią w świadomości wspominającej i upominają się o głos. Jak jednak opowiedzieć czasy, w których zostali pozbawieni godności, skoro są to czasy spoza jakiejkolwiek definicji moralności i porządku świata?

Ci z rodziny matki mogli porządkować swoje życie, bo mieli więcej możliwości. Ich wojna była nieco inną wojną. Nie była czasem absolutnego końca. Za nimi nie tęskni się w takim znaczeniu jak za zmarłymi z rodziny ojca. Oni ze swą aktywnością i przedsiębiorczością dawali radę stawić czoła nieludzkim czasom, bo te czasy miały dla nich inne kształty. I kiedy poznajemy także mroczne szczegóły z życia tej drugiej rodziny, jak choćby przyjęcie trudnych do zrozumienia dla Moniki Sznajderman poglądów prawicowych i konserwatywnych, możemy dostrzec, jak do opowieści o polskim ziemiaństwie ponownie wdziera się ton przypomnienia o tej drugiej familii. Tej, co nie miała więcej szczęścia i za którą trzeba teraz pamiętać. Wyrażając jednocześnie bezsilność, bo w tej pamięci pojawia się bardzo wiele mrocznych pytań retorycznych.

Sznajderman czyta Błońskiego, Hertza, Sontag, Rozenberga czy Leviego, by osadzić w możliwych kontekstach rozważania o rzeczywistości kompletnie bezkontekstowej. O świecie ogarniętym szaloną przemocą i eksterminacją podważającą wszystko, co przez wieki stanowiły prawo i moralność. Wspomnienia przechodzące płynnie w esej są zapisane w tej bardzo sugestywnej, drugoosobowej narracji. Czyni ona „Fałszerzy pieprzu” opowieścią niezwykle intymną. Umieszczoną na podłożu, dzięki któremu świadomość pamięci, banalizowanie zła czy niegotowość na wewnętrzne rozliczenia stają się punktem rozmyślań o ludzkiej kondycji w czasach, w których człowieczeństwo zakwestionowano całkowicie. To także wyprawa w głąb własnej tożsamości. Sznajderman pyta o to, kim jest, ale w taki sposób, w jaki dotychczas nie pytała. Dziękuje ojcu za siłę i za trwanie. Podkreśla wagę jednego i drugiego. Usiłuje wydobyć z czasu przeszłego wszystko to, co nienazwane. Uporządkować w sobie to, co do tej pory uznawała za zwerbalizowane, jasne, określone i oczywiste. Piękna książka o melancholii, smutku, przerażeniu, bezbronności wobec faktów i o czułości – dla tych wszystkich, którym autorka dziękuje w zakończeniu. W tej opowieści o zmarłych jest bowiem wiele szacunku dla form życia i dla ludzi, którzy pomagają opowiedzieć o innych, bo wiedzą, jakie to ważne. Wzruszająca opowieść rodzinna i dramatyczna narracja o tym, co XX wiek przyniósł ludziom i co im przede wszystkim odebrał.

2016-12-19

„Kolonia Marusia” Sylwia Zientek

Wydawca: W.A.B.

Data wydania: 23 listopada 2016

Liczba stron: 240

Oprawa: miękka

Cena det.: 34,99 zł

Tytuł recenzji: Mroczne dziedzictwo

Bardzo odważna jest najnowsza książka Sylwii Zientek. Siła rażenia osobistego tonu może przytłoczyć. Tym niemniej to taki rodzaj literatury, który powstaje, by dać autorowi coś na kształt wewnętrznego katharsis, a przy okazji innych na pewne kwestie uwrażliwić, do czegoś przekonać i przed czymś przestrzec. Czy jest to książka o Wołyniu? Niekoniecznie. Zientek nie opowiada niczego, czego nie wiedzielibyśmy o tragicznych wydarzeniach z lat czterdziestych minionego stulecia. Opisy tego, co się działo, są dokładne, naturalistyczne, bezkompromisowe i trudne do przyjęcia. Myślę, że Wołyń funkcjonuje w tej powieści wyznaniu przede wszystkim jako pokoleniowa skaza, a i tak po lekturze odnieść można wrażenie, że tą skazą jest co innego. „Kolonia Marusia” to przede wszystkim rzecz o pamięci. O gotowości na mentalne pożegnanie ze zmarłą przed dziesięciu laty matką, która z różnych powodów osadziła się w świadomości na tyle silnie, że córka przejmuje po niej nawet objawy psychosomatyczne. O tym, że upływ czasu potrafi uporządkować pewne sprawy w pamięci, i o imperatywie wracania do przeszłości, by w pełni zrozumieć siebie dzisiejszego, ale przede wszystkim szereg uwarunkowań kształtujących nas już w poprzednich pokoleniach tak, a nie inaczej. Trzy pokolenia kobiet naznaczone są tu samotnością, tragiczną osobnością, skrywaniem emocji w sobie i niemożnością wyzwolenia się z traum, których początek datowany jest właśnie na Wołyniu, w czasie rzezi i ujawniania tego, co w człowieku najgorsze. Sylwia Zientek opowie jednak o innych znamionach tej gorszości. O niedostosowaniu i nieumiejętności rozmawiania o własnych przeżyciach. Mimo że matka zarzuca bohaterkę, narratorkę historiami z Wołynia i potem z Polski, tej w powojennych granicach i powojennym systemie politycznym, nigdy nie rozmawia z córką o tym, co jest najważniejsze. O bliskości i czułości, których kobiety w trzech pokoleniach szczędziły sobie i nie pozwalały na wyjście z mrocznego kręgu doświadczeń wyobcowania. Czy rzeczywiście wszystkie utknęły w rolach matki Polki cierpiętnicy, kobiety przegranej i rozpaczającej nad swym niespełnieniem?

Zanim wołyńska rzeź naznaczyła Konstancję na zawsze, kobieta ułożyła sobie życie tak, jak tego oczekiwano. Jako porządna gospodyni, pani na włościach, sumienna żona, a potem matka. Jej mąż budził w niej odrazę, ale zdrowy rozsądek nakazywał podjęcie się obowiązków kobiety życia u boku bogatego gospodarza. Tego człowieka, dla którego wygnanie z Wołynia było w 1945 roku największą traumą. Pozostawiał na pastwę losu oraz ognia szalonych Ukraińców nie tylko domostwo i bogactwo. Także pamięć o tym, że miał możliwości i umiał się dorobić. Status bogatego mieszkańca kolonii obejmującej raptem kilkanaście gospodarstw zamienił na status wygnańca. Wiecznego wygnańca. Konstancja tymczasem żegna się ze wspomnieniami pierwszej i jedynej namiętności, by podążać za mężem i ratować się przed opresją. Opuszczony Wołyń to będzie najbardziej traumatyczne wspomnienie. Do niego dojdzie tragizm osamotnienia w warunkach życia, gdzie wieczne nieporozumienia i niesnaski uniemożliwiały prawdziwy kontakt, prawdziwe wsparcie w trudnych realiach życia tam, gdzie nie przelewa się ludzka krew, ale wciąż są żywe ludzkie tragedie w każdym możliwym wymiarze.

Córka Konstancji, Halina, to właśnie postać centralna, wokół której ogniskować się będą wszystkie przemyślenia autorki. Zaczyna się od wyznania o wstydzie. Takiej matki jak Halina Zientek mogła się tylko wstydzić. Za jej marazm, ekscentryczność, jej ustawiczną potrzebę karmienia wszystkich mięsem, za jej bezradność i utyskiwania na los, który rzekomo odebrał wszelkie możliwości i nie dał żadnych szans na zmianę. Sylwia Zientek dźwiga wyjątkowo duży ciężar pamięci matki. Halina ze swym wiecznym niezadowoleniem, stałą gotowością na jakąś apokalipsę, z wiecznym strachem, lekomanią i nieczułością wobec dzieci to dla niej antywzór, a jednocześnie jedyny punkt odniesienia. Bo w rodzinie autorki azymut określały przede wszystkim krzywdy kobiet. Halina nie odeszła tak po prostu. Dopiero dziesięć lat po jej śmierci późna córka, która właściwie była dzieckiem niechcianym, próbuje rozliczyć się z tymi bolesnymi śladami, od jakich nie będzie mogła się uwolnić właściwie nigdy. Matka weszła jej pod skórę i tam pozostała. Możliwe jest teraz tylko częściowe rozliczenie. Po to, by wybaczyć, pożegnać wstyd i tę wiecznie skrywaną trwogę, że przy matce zawsze było zimno, ponuro, bez uczuć i bez porozumienia. Sylwia Zientek opowiada o sobie także z perspektywy bycia na tym świecie przypadkiem. Przypadkiem Konstancja z mężem uszli widłom i siekierom sąsiadów mordujących się na wołyńskiej ziemi. Przypadkiem jest na świecie ze wszystkimi swoimi odziedziczonymi traumami. Ze wszystkim matczynym, czego nadal się wstydzi, ale czego przede wszystkim jest już świadoma. W tym znaczeniu Wołyń to początek i koniec tej historii. Prawdziwym jednak początkiem i końcem jest pełna burzliwych rozczarowań i bólu relacja z matką.

„Kolonia Marusia” to bardzo poruszająca spowiedź osoby, która wreszcie jest gotowa przełamać lęk i uprzedzenia. Wreszcie samostanowić o sobie i walczyć o wewnętrzną wolność. Widmo rozgoryczonej życiem Haliny to nie tylko stygmat emocjonalny, taka bolesna niezasklepiająca się rana. To przede wszystkim coś, od czego nigdy już nie można się uwolnić. Ta relacja była rujnująca, ale w swej toksyczności niezwykle silna. Tak jest z każdym rodzajem uzależnienia oraz niechęci względem najbliższej osoby. Sylwia Zientek próbuje opowiedzieć także o trudnej miłości i jej potrzebie. O tym, że pożegnanie z tą częścią matki, która jest wiecznym cieniem, możliwe jest dopiero po latach. Halina wciąż istnieje w świadomości córki. Wciąż przypomina jej o tym, kim się stała, skąd się wydobyła, co naznaczyło ją na zawsze i jak bezradna była wobec wspomnień i traumatycznych przeżyć. Zientek nie chce i nie może być bezradna. Pisze o tym z wyjątkową wrażliwością na krzywdy matki i babki, ale jednocześnie z pewnością siebie. Tą, którą zdobyła, mierząc się ze swym wewnętrznym Wołyniem i odwiedzając miejsce, w którym cała krzywda zaczęła się naprawdę i niekoniecznie miała związek z dzikimi grabieżami i morderstwami.

To książka o uległości i sile. O tym, jak bardzo możemy się zapaść w sobie i przegrać własne życie. O tym, że nie tylko przemoc i krew naznaczają na zawsze, nie one nawet stają się największym źródłem opresji. Myślę, że to bardzo ważna powieść o tym, jak pożegnać te ślady po przodkach, z którymi nie możemy iść naprzód, jeśli nie zrozumiemy ich i nie damy im być przede wszystkim częścią uporządkowanej we wspomnieniach przeszłości. Co dziedziczą po sobie kobiety w trzech opisanych tu pokoleniach? Obcość i poczucie krzywdy? Przedwczesną dojrzałość i w tej dojrzałości wieczną bezradność? Brak czułości wobec córek? A może przede wszystkim strach – o siebie, o potomków, każdy kolejny dzień i każde działanie? Ten strach zaszczepił Wołyń i on stamtąd się wydobył. Przeszedł jednak transformację i Sylwia Zientek pokazuje wszystkie jego ponure formy, które nie mają już związku z rzezią wołyńską, ale przede wszystkim z pustką i bezradnością, jakich nie sposób zapełnić. Przepełniona emocjami, ale także rozsądnym dystansem do pewnych spraw powieść o wyzwoleniu. Pamięci, którą można uporządkować, i emocjach dających poczucie spełnienia. Subtelne, a jednocześnie przepełnione grozą i przemocą epitafium. Dla tej, której nie dane było zrozumieć, lecz ciągle się bać. Sylwia Zientek już się nie boi. To między innymi dlatego ta książka – jak wspomniałem na wstępie – jest dowodem wielkiej odwagi. Umiejętności literackiego opowiadania o sobie bez obsesyjnego trzymania się siebie. Dlatego ta powieść może wyzwolić – autorkę oraz jej czytelników.

2016-12-17

„Granice” Karina Obara

Wydawca: Wydawnictwo Naukowe UMK

Data wydania: 1 grudnia 2016

Liczba stron: 118

Oprawa: miękka

Cena det.: 25 zł

Tytuł recenzji: Możliwości

Karina Obara na osiem dość przekonujących sposobów opowiada nam o kontakcie z samymi sobą, który umożliwiają sytuacje graniczne. Ten zbiór opowiadań ma specyficznie terapeutyczny charakter. Nie bohaterowie doświadczają wewnętrznej przemiany, lecz czytelnicy wyciągają wnioski z ich zachowań. Każdy z tych tekstów zaczyna żyć właściwie dopiero wówczas, gdy się kończy. Interpretacja będzie u Obary dużo ważniejsza niż przedstawienie faktów. Poza odrobinę dydaktycznym opowiadaniem „Kłamczucha” zostajemy postawieni w sytuacjach niepokojącego niedopowiedzenia. Portretowanych postaci nie oszczędził ani czas, ani bolesny balast przeżyć z przeszłości, z którymi konfrontują się na kilka możliwych sposobów. Choć pozornie wydaje się, że ważne jest to, co przeżywają, najważniejsze jednak staje się zakończenie – niekiedy enigmatyczne, niekiedy nadzwyczaj czytelne. Myślę, że autorka stosuje w „Granicach” zabieg podobny do tego charakteryzującego jej powieść „Gracze” sprzed sześciu lat – najpierw ukazany jest szereg motywacji do takiego, a nie innego działania bohaterów, potem zaś następuje czas poszukiwania odpowiedzi na pytania o to, co naprawdę się w ich życiu wydarzyło. Ta książka nie czyni ludzi bezbronnymi. Ona ukazuje przede wszystkim całe spektrum emocji i przeżyć, wobec których stajemy w niemym zaskoczeniu, bo nie potrafimy pojąć ich znaczenia i tego, w jaki sposób kształtują naszą osobowość. Nieuważna lektura „Granic” może nam zasugerować, że te sytuacje są patowe, że zmiana nie jest możliwa. A jednak nie chodzi autorce o portretowanie tylko udręki. Karina Obara zadaje śmiałe pytanie o to, co możemy zyskać, mierząc się z najtrudniejszymi ze swoich przeżyć.

Relacje ludzi z tej książki naznaczone są wyraźnie pretensją, oczekiwaniem, bezradnością, żalem albo gniewem. Pojawiają się także różnego rodzaju frustracje, kiedy podsumowanie dotychczasowego życia ujawnia wielką jego pustkę albo samotność. Tymczasem „Granice” pokazują te momenty w życiu, w których można dojść do innych niż dotychczas wniosków. Przemodelować własne postępowanie. Ruszyć inną drogą. Pożegnać stagnację, demony przeszłości, niemożność wybaczenia bliskim albo stworzenia jakiejkolwiek bliskiej więzi. Nawet najbardziej dramatyczne zakończenia, jak na przykład to w „Odmieńcu”, mogą sugerować pewną alternatywę czasu przyszłego, do którego Obara nie stara się już odnosić. Czas odgrywa w opowiadaniach kluczową rolę. We wspomnianym już tekście starszy mężczyzna wie, że musi go traktować z uwagą. Bohaterki „Perłowych godów” czy „Pociągu” chciałyby przede wszystkim zapomnieć, bo upływ czasu nie zmniejsza bolesnych obrazów, tych niezacierających się kadrów życia u boku okrutnych matek. Czas ma znaczenie w opowiadaniu o pragnieniu zemsty. Bohater „Pułapki” konfrontuje się z dwoma rodzajami zaskakujących końców. Zatrzymanie czasu ma miejsce nie tylko w jego świadomości, w której pielęgnuje nienawiść i chce wyrównać rachunki. On przede wszystkim zderza się z upływem czasu poza więzienną celą i tym, co ów upływ poczynił w rodzinnej miejscowości, w której – wbrew pozorom – czas wcale się nie zatrzymuje. W bardzo filmowym opowiadaniu „Trałowiec” czas jest żelazną skrzynią zatrzymującą wewnątrz bolesne wyrzuty sumienia. Karina Obara zmusza bohaterów do świadomego zmierzenia się z tym, czego nie potrafią określić – ze ściśle ograniczonym czasem życia, który każdy ma reglamentowany i nie sposób nic z tym zrobić.

W „Granicach” portretowane są rysy naszych osobowości i wyjaśniana ich geneza. Każdy ma swoją historię, w której chciałby coś zmienić i być może w którymś okresie życia zacząć żyć na nowo. Takiej szansy nie ma. Jest za to możliwość uporządkowania każdego rodzaju wewnętrznego żalu i traumy, które do tej pory wyzwalały jedynie agresję lub bezsilność. Świetnie sportretowana jest bohaterka „Perłowych godów”, która musi zmierzyć się z tym, jaki obraz rodziny niesie w sobie, i dotrzeć do istoty swojej idiosynkrazji – być może po raz pierwszy stanąć twarzą w twarz z prawdziwymi demonami ojczyma i matki. Obara opowiada także o możliwościach, jakie stwarza sobie kalekie ciało spragnione czułości („Wypatrosz mnie, kochanie”). Rany bohaterów odnoszą się do sfery ich fizyczności i wnętrza, z którym nie mogą sobie dać rady, bo nie potrafią wybaczyć lub zrozumieć. Podoba mi się w narracjach Obary ta wyjątkowa czułość na niuanse i ta specyficzna dwuznaczność finałów opowiadań. Dyskretne sugerowanie, że na wszelkie nasze ułomności można znaleźć lekarstwo, choć nie każde może być skuteczne. Czasem jest tak, że w bezradności nie wiemy, jak sobie pomóc. W takiej sytuacji jest bohaterka tekstu „Miłość”, która po latach stabilnego związku zderza się z poczuciem pustki wywołanej nieznajomością własnych i partnera uczuć.

„Granice” to rozpisana na osiem rozdziałów opowieść o tym, że usiłujemy osadzić się w bezpiecznych dla nas światach, ale fundamenty osadzania wciąż są ruchome, bo nie poradziliśmy sobie z tym, co złego zaserwowała nam przeszłość. Dlatego tak bardzo enigmatycznie wygląda przyszłość niektórych bohaterów. Mężczyzna z „Odmieńca” bardzo się stara, by dany mu był jakikolwiek czas przyszły. Bohaterka „Trałowca” w przyszłości będzie zmuszona do misji w imieniu nieżyjącego ojca, która być może zmieni ją samą. Opętany chęcią zemsty kryminalista z „Pułapki” być może po raz pierwszy w życiu będzie zmuszony, by zapytać o to, co dalej. Pewne jest to, że ruchome piaski pod naszymi życiowymi fundamentami nie znikną, jeśli nie damy im ku temu możliwości. Jak wspomniałem – rzadko który bohater tej książki jest na to gotowy. Karina Obara przede wszystkim portretuje możliwości. Dyskretnie nakreśla te momenty, w których spotykamy się z sobą naprawdę. Być może tak samo zdumieni, sfrustrowani i rozgoryczeni jak wówczas, gdy zajmowały nas sprawy relacji z innymi, a nie zadbaliśmy o dobry kontakt ze swym odbiciem w lustrze. „Granice” to zatem książka mądrze i umiejętnie stawianych pytań egzystencjalnych. Także opowieść o tym, że na wiele życiowych pytań nie ma odpowiedzi.

Podoba mi się to, że autorka próbuje za każdym razem nieco innej stylistyki, dobiera inne środki wyrazu, każdorazowo zwodzi językowo i udowadnia, że o sytuacjach ludzkich prób zawsze można opowiadać oryginalnie. Widoczne są charakterystyczna empatia i troska w wyprawianiu swych bohaterów w życiowe podróże. To nie są opowiadania o łatwych sprawach, ale sugerują czasami dość łatwe rozwiązania problemów. Pokazują przede wszystkim fronty walki o każdy kolejny dzień ze świadomością tego, jak wiele z tych dni już bezpowrotnie przepadło. Bohaterowie bywają heroiczni, tragiczni, rozpaczliwie smutni i czasem żałośni. Opowiadają jednak tę samą historię – historię wgryzających się w naszą świadomość doświadczeń, z którymi musimy sobie poradzić, bo stają się już nieodłączną częścią nas samych.

2016-12-15

„Mroczna tajemnica Don Orestesa Gonzagi Greco” Iwona Partyka

Wydawca: Novae Res

Data wydania: 24 listopada 2016

Liczba stron: 258

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 29 zł

Tytuł recenzji: Ironicznie o nas samych

„Mroczna tajemnica Don Orestesa Gonzagi Greco” Iwony Partyki to napisana w sposób świeży powieść o sprawach, na których temat już wielokrotnie podejmowano dyskusje i polemiki. Nieprzewidywalna fabuła napisana w tragikomicznym stylu pełnym swobodnych dygresji każe nam podglądać życie mieszkańców pewnego osiedla na peryferiach miasta. Partyka portretuje swą mikrospołeczność z czułością i uwagą J.K. Rowling z „Trafnego wyboru”, bawi się literackimi tropami i stylistycznie nawiązuje do kilku znanych dzieł; cytuje Hemingwaya, budując opowieść o odwadze – jej braku i procesie dorastania do niej. Satyryczność tej prozy świetnie uwypukla te ludzkie przywary, do jakich mimo wszystko lgniemy, oglądając np. brazylijskie tasiemce. Konwencja serialu w odcinkach zawarta w tej książce wyraźnie odsyła nas do tej ludzkiej przypadłości, jaką jest voyeuryzm. O tęsknocie za sensacją w czyichś biografiach napisała ostatnio także Joanna Bator w „Roku królika”, nadając tytułom tabloidów głębsze znaczenie. Partyka nie krytykuje, uśmiecha się do swych podglądaczy pragnących żyć życiem innych. W losach borykających się z trudnościami bohaterów będziemy szukać znamion swoich lęków i problemów, a tytułowy Don Orestes jest przecież postacią serialową, której obecność zaznacza się jako byt równoległy do historii zamętu, ten zaś do uporządkowanego małomiasteczkowego świata wprowadza tajemniczy osiedlowy wandal.

Wszystko zaczyna się w dniu, w którym umiera Król. Nie byle jaki, bo król popu – Michael Jackson. Po nim ma nastać nowa epoka. Zmieni się zasadniczo życie mieszkańców uroczej uliczki, przy której usytuowane są równie urocze domki kryjące w sobie kołtunerię piętnowaną już przez Zapolską. Iwona Partyka oprowadza nas po swoim świecie przedstawionym w taki sposób, że wchodzimy do wnętrza każdego domu i widzimy to, czego nie dostrzega się, patrząc z zewnątrz. Zaglądamy ciekawi, a jeśli się oburzamy, to chyba z odrobiną hipokryzji. Uporządkowani na pozór mieszkańcy kryją mroczne tajemnice, czasem niosą w sobie piętno dysfunkcyjnej rodziny i powielają błędne schematy zachowań z przeszłości. Mamy jednak w portretowanej społeczności takich, którzy na różne sposoby nie poddają się fałszowi życia i karykaturze dnia codziennego, w jakiej tkwią ludzie z ich otoczenia. Są to cierpiący poczciwcy, każdy w innym wieku i każdy z inną smutną biografią. Jest zatem pan Julian, który wciąż wspomina swą kochaną mamusię i martwi się tym, że gorycz życia nie przypomina smaku bułki z masłem. Jest dwudziestoletni onanista Filip – chciałby życia wolnego od pożądania, życia innego niż los planowany mu przez uporządkowanych do granic przyzwoitości rodziców. Jest także miejscowy głupek, Emil. Postać, która najsilniej łączy osiedlową rzeczywistość z przywoływanymi obrazami brazylijskiej telenoweli z Don Orestesem w roli głównej. Emil jest kwintesencją niewinności i czystości. Jednocześnie stygmatyzowany przez otoczenie, usuwa się gdzieś na margines, a w kontaktach z innymi usilnie próbuje wymóc sympatię, choć wie, że w życiu wszystko ma swoją cenę.

W powieści Partyki wędrować można w kilku różnych kierunkach, ale pewne oczywiste sygnały i symbole są obecne od początku do końca. Brak pośród bohaterów tych, co wykazują się życiową odwagą. Tak jak Macomber Hemingwaya tchórzostwo skrywają w fasadowym życiu i postępowaniu, bo być odważnym to odejść od rutyny postępowania oraz życia, jakie wymusza uporządkowany świat społeczności dzielnicy. Trudno żyć naprawdę i pełną piersią w świecie, w którym rytualne spotkania naznaczają nudny oraz przewidywalny czas obcowania z tym, co mamy na pokaz. Bohaterowie Partyki na pokaz mają niewiele. Sporo skryte jest w ich samotnych duszach, które albo domagają się uczuć, albo też te uczucia kwestionują w imię racjonalnego poglądu na to, że słuszne jest wszystko, co osadzone w formach i przyzwyczajeniach.

Pani Eliza to przykład tragikomicznej cierpiętniczki. Zanurzona w szarości życia żony i matki, rekompensująca sobie braki kupowaniem coraz to nowych przedmiotów na Allegro, pewnego dnia odkrywa bliską jej duszę – mieszkającego w Grudziądzu egzaltowanego odbiorcę maili, który pisząc jej o miłości, odwołuje się do poetyki, jaka w swej subtelności i głębi obca jest pani Elizie. W gruncie rzeczy śmieszna wymiana maili między szukającą wrażeń kurą domową a bliżej niesprecyzowanym afektowanym wirtualnym zalotnikiem to jeden z drapieżnych sposobów, w jaki Iwona Partyka usiłuje zwrócić naszą uwagę na życie pozbawione czułości, w które wdziera się rutyna i którym rządzą plany oraz ustalenia osadzone w konkretnym czasie i konkretnym miejscu.

Poza czas i miejsce wychodzi filmowa opowieść o Don Orestesie. Losy jego synów udających się w misję, by ratować ojca, z wypiekami na twarzy śledzi Filip w towarzystwie Emila. Ten drugi doskonale zna kwestie wypowiadane przez aktorów brazylijskiego tasiemca. Wydaje się pochodzić ze świata ich przeżyć i doznań, równie przecież dwuznacznych jak codzienne życie na uporządkowanym osiedlu – tu i tam jest pewien reżyser, a ład warunkują ustalenia, do jakich trzeba się dostosować. Jest jednak w tragicznej parze Filipa i Emila pewna czułość, dzięki której zbliżamy się do zagadki metaforycznej tajemnicy Don Orestesa. To Filip oraz Emil wraz z panem Julianem ostatecznie wygrywają i ratują się przed rozczarowaniami. To im dana będzie szansa obnażenia fałszu własnego życia – dla każdego będzie to inna droga, ale każdy z nich jest moralnym zwycięzcą.

Tajemniczy wandal wypisuje na murach, że dobro zwycięży. Będzie to możliwe, ale nie dla wszystkich. Żyjący złudzeniami zwolennicy fasadowego porządku są w stanie wziąć udział w czymś na kształt współczesnych Dziadów z jasnowidzem Damianem w roli Guślarza, by tylko odkryć przyczynę niepokojących zachowań nieznanego sprawcy. Groteskowa scena kontaktu z zaświatami, gdy wychodzą na jaw przewiny bohaterów, jest u Iwony Partyki swoistym punktem kulminacyjnym, który po raz kolejny obnaża ludzką słabość i osadzenie w myśleniu porządkowanym przez fałsz. Ale dzieje się tam wiele do samego końca. Prześwietlamy filmowe kadry opowieści o Don Orestesie tak, jak wdzieramy się do wnętrza domów, gdzie żyją w kłamstwie porządne rodziny. Jesteśmy świadkami opowieści osadzonych w przeszłości, która uwiera. Teraźniejszość nie jest niczym stałym i być może nastanie nowa epoka nowego zrozumienia, bez muzyki Michaela Jacksona na żywo.

„Mroczna tajemnica Don Orestesa Gonzagi Greco” jest powieścią prowokacyjną i prześmiewczą; oryginalną w formie, wciąż na nowo stymulującą wyobraźnię, prowadzącą przez wiele stylów i formuł opowiadania o fatalnej ludzkiej kondycji. Rzecz świadcząca o wybornym poczuciu humoru autorki, ale jednocześnie o jej potencjale, który umożliwia swobodną wędrówkę po stylach i tonacjach budujących wieloznaczną prozę. Ta przykuwa uwagę do rzeczy oraz spraw, do których nie chcemy jej na co dzień przywiązywać. Autorka jest czułą kronikarką życia, wobec którego zachowuje dystans, a jednocześnie bywa w sposób srogi ironiczna. Pozostawia nas jednak ze swoimi odczytaniami tej wielowątkowej historii. Zgrabne i frapujące!

2016-12-13

"Zagroda zębów" Wit Szostak

Wydawca: Powergraph

Data wydania: 25 listopada 2016

Liczba stron: 104

Oprawa: twarda

Cena det.: 29 zł

Tytuł recenzji: Odczytania mitu

W czasach, kiedy literatura zaczyna być już wtórnością, stylizując, trawestując, wykładając sprawy wielokrotnie opisane, książka taka jak „Zagroda zębów” jest czymś wyjątkowym, czytelniczym prezentem pod poduszkę, opowieścią wydobywającą się z mitu i historią z jednej strony uniwersalną (obrazującą wszelkie możliwe aspekty ludzkiego istnienia traktowanego jak podróżowanie), z drugiej jednak – niezwykle intymną, przepełnioną jedynie wskazówkami, dzięki którym można wyruszyć we własną podróż. Wit Szostak powraca do nakreślanej już symboliki przemierzania przestrzeni między Troją a Itaką, która we „Wróżeniu z wnętrzności” była jedynie jedną z wielu myśli książki. Tutaj historia Odyseusza odżywa i wciąż rodzi się na nowo. Autor podejmuje się roli współczesnego pieśniarza oraz opowiadacza. Uwalnia Odysa zamkniętego przez lata w micie i oddaje mu samego siebie. Ze wszystkim, czego mógł doznać i co przeżyć, a czego możemy się tylko domyślać. Albo fantazjować o alternatywnych losach bohatera. Także bliskich mu ludzi, którzy w opowieściach Szostaka przestają być bohaterami odległego drugiego planu. Oto mit jako siła sprawcza, która warunkuje niestawiane jeszcze pytania albo umożliwia formułowanie rozważań, do jakich zwykle było nam daleko. Odyseusz przyjmuje postać zagubionego wędrowca ze wszystkimi konsekwencjami swego zagubienia. Szostak zmyśla i czaruje. Stawia wiele fundamentalnych pytań i wszystko ogniskuje w tej niezwykłej opowieści o tęsknocie i przemierzaniu przestrzeni, która dziś, w XXI wieku, domaga się nowych odczytań, nowych interpretacji.

„Zagroda zębów” to przede wszystkim zbiór fantazji. Rozmyślań o tym, co mogłoby spotkać Odysa, albo o innym kształcie świata i doświadczeń, w których został zanurzony. Książka zgrabnie podzielona na siedem ujmujących części z wartościowym prologiem i sentymentalnym epilogiem. Rzecz do przeczytania w krótkim czasie, ale zapadająca w pamięć przede wszystkim dzięki swej sugestywności. Szostak prezentuje alternatywne losy bohatera mitycznego oraz członków jego rodziny, zadając pytania o to, czym jest nasza wewnętrzna przestrzeń poszukiwania, czym jest wędrówka, jakimi rodzajami konfabulacji uwiarygodnić możemy nasze istnienie i jak bardzo możemy być samotni, gdy tracimy innych, a oni nas nie rozpoznają.

Z racji tego, że jest to książka o fantazji i zmyśleniach, najbardziej ujęła mnie część zatytułowana „U Feaków”. Tam poznajemy uwiedzionych słuchaczy, przez których każdy rodzaj fikcyjnej opowieści może być uznany za uczciwą historię opowiadającego. Wit Szostak dyskretnie sugeruje, iż często mitologizujemy swoje przeżycia, by nadać im znamiona czegoś uniwersalnego, ale jednocześnie gładko wchodzimy w sferę zmyślenia, aby swoją osobistą historię oddać za pomocą oglądu i myślenia o niej innej osoby. Zasłuchani w historie nie staramy się szukać w nich wiarygodności. Czasem przyjmujemy to, co świetny opowiadacz może wykreować w wyobraźni. Jesteśmy częścią jego zmyślenia, ale i sami się nim stajemy. Wit Szostak fantazjuje o relacjach ojca i syna naznaczonych latami oczekiwania oraz bezradnością wobec losu uniemożliwiającego spotkanie. To fantazje w gruncie rzeczy o tym, na co czekamy z utęsknieniem i nieświadomi swej tęsknoty. Fantazje o bardzo realnym rozgoryczeniu, smutku, poczuciu niespełnienia i dramacie nieodnajdywania się, nierozpoznawania.

Jeśli założyć, że elementem naszej egzystencji jest stwarzanie do niej fikcji, każdy wyrusza w niebezpieczną podróż, z której usiłuje zdać innym szczegółową relację. Szostak stawia na odwagę i determinację, ale snuje swoje opowieści także o tych, którym zabrakło jednego i drugiego. O tych, którzy nie wyruszyli nigdy spod Troi, nie określili swego azymutu, nie zatęsknili za Itaką i zastygli w bezruchu pośród lęku. Wielu z nas lgnie do nikłych świateł niedających ciepła i wielu na tym poprzestaje. Odys poszukiwał siebie, swojej drogi, sensu życia w rozłące i nadawał znaczenie wszystkiemu, co osiągał – w walce, bezkompromisowym boju, pośród zdradzieckich wrogów i własnej samotności, do której nie mógł się przyznawać. U Szostaka przyznaje się do wszystkiego. Staje się bohaterem naznaczającym swą nieobecnością bliskich oraz człowiekiem wyprawiającym ich w świat tak jak sam wyprawia się we własną życiową podróż. Bohaterem bezradnym. Co symbolicznie chce uśmiercić Penelopa, która w jednej z tych miniatur podnosi rękę na Odysa i kończy jego życie? Za czym podąża zrozpaczony Telemach, gdy chce być dzielny jak ojciec, a jest przede wszystkim zagubiony i opuszczony? Stawiane przez Szostaka pytania nie dotyczą tylko tego, co mogłoby się wydarzyć i dzieje w jego wyobraźni twórczej. Mają związek z tym, co zostało w micie dokładnie opowiedziane, ale wciąż niedostatecznie zinterpretowane. Autor przygląda się śladom, jakie w tej historii mogłyby pozostać. Stawia pytania o różnego rodzaju niepokój w rodzinie naznaczonej rozstaniem i między ludźmi niemogącymi właściwie interpretować płynących do nich od bliskich sygnałów.

To niezwykłe opowiadać o tożsamości człowieka, który nazwał się Nikt, by ocalić życie. Wit Szostak usiłuje w Odysie ocalić wszystko to, co mogłoby nie pasować do mitologicznego wizerunku odważnego i konsekwentnego wędrowca, który osiąga swój cel. W „Zagrodzie zębów” nie ma mowy o żadnym celu. Są za to fantazje o możliwościach. O tym, że blizny Odyseusza to nie tylko ślady na nodze po ataku dzika. Te blizny odziedziczyliśmy w kolejnych pokoleniach. Wszyscy jesteśmy wędrowcami, nikt nie jest pewien swojej drogi. Ale to nie wszystko. Szostak stara się wskazać te momenty, w których mityczni bohaterowie przeżywają tak potworne słabości, że za nimi czają się już tylko zwątpienie i niepewność. Ta sfera tego, co mało mityczne, a bardzo ludzkie, zbliża wielką historię sprzed wieków do kondycji współczesnego czytelnika. Współczesnego zagubionego wędrowca, który ma ten komfort, że może mówić o swych słabościach i nikt nie uzna tego za jakiś błąd w konwencji utrwalonej pieśni. Autor jako nowoczesny pieśniarz przejmująco opowiada o samotności śmierci, którą mit odrzuca w jej metafizycznym wymiarze, a w „Zagrodzie zębów” znajdziemy sugestie, iż dużo bardziej bolesna jest śmierć człowieka nierozpoznanego przez bliskich.

Autor tych przejmujących miniatur sugeruje, że być może każdy z nas jest własnym zmyśleniem i być może każdy ucieka od istoty rzeczy, tworzy coś alternatywnego, żyje inaczej i czuje odmiennie niż powinien. Wielu dzielnych Odyseuszów walczy z czasem, przestrzenią i wszelkiego rodzaju zwątpieniami. Szostak pozwala pochylić się nad tym, co w heroizmie niedostrzegane. Nad ludzkim bólem, zwątpieniem, opuszczeniem i wstydem. Każdy Odyseusz chce walczyć. Nie każdego stać na to, by zrozumieć, że walka to utraty – te rekompensowane i te, z którymi nigdy się nie pogodzimy. „Zagroda zębów” daje także dość czytelną sugestię tego, że prawdziwe podróżowanie powinno być okazją do spotkania przede wszystkim siebie, spotkania ze swoimi emocjami, wzruszeniami oraz słabościami. Autor „Wróżenia z wnętrzności” pokazał, że mit to dopiero początek. Uniwersalne może stać się wszystko to, o czym nie opowiada wprost.