2017-01-18

„Dobranoc, Auschwitz. Reportaż o byłych więźniach” Aleksandra Wójcik, Maciej Zdziarski

Wydawca: Znak

Data wydania: 11 stycznia 2017

Liczba stron: 282

Oprawa: twarda lakierowana

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Rozrzucone myśli

Pierwsze, co rzuca się o oczy przy lekturze „Dobranoc, Auschwitz”, to wszechobecny chaos. Podzielona na dwie części publikacja zawiera wyimki z życiorysów, fragmenty wspomnień, narracje budowane do przeglądanych zdjęć, trochę rozważań o niemieckim poczuciu winy i odpowiedzialności za zbrodnie hitlerowskie. Wszystko przypomina album, z którego wysypały się zdjęcia i trudno je teraz uporządkować, analizuje się wszystko po kolei i łączy ze sobą to, co się widzi. Potem autorzy podkreślają, że usunęli się w cień, ale jednocześnie tłumaczą motywy działania przy tworzeniu tego reportażu. Z tego wszystkiego wyłania się pełna empatii i czułości lekarka, która specjalizację geriatryczną połączyła ze stworzeniem pewnej wspólnoty dla byłych więźniów Auschwitz, dostrzegła ich witalność i zaproponowała wspólne spotkania o charakterze terapeutycznym. To niezwykła postawa i pięknie została zaprezentowana. Ale to przede wszystkim opowieść o piątce byłych więźniów obozu koncentracyjnego. Może więcej ich dzieli, niż łączy?

Bohaterowie książki to ludzie, którzy jako jedni z ostatnich mogą dać świadectwo prawdy o okrutnej codzienności obozu koncentracyjnego. Dwóch z nich już nie żyje, kiedy reportaż się ukazuje. Czy chcieliby takiej książki? O czym ona właściwie jest? O pojednaniu, oswajaniu traum, wewnętrznym oczyszczeniu i jednocześnie o niemożności zapominania? Tak, o wszystkim po trosze. „Dobranoc, Auschwitz” to publikacja o ludzkim cierpieniu i tym bolesnym znamieniu z przeszłości, przed którym nigdy nie da się uciec. Sprawia jednak wrażenie tworzenia czegoś na siłę, wychwytywania tych wciąż żyjących, bazowania na ich chęci do medialnego przedstawiania zła Auschwitz. Czyni bohatera z człowieka, który potrafił torturować i wedle dzisiejszych reguł społecznych byłby po prostu kryminalistą. Co może pamiętać trzyletnie dziecko? To wspomnienia malutkiej Lidii prowadzą nas przez jej dalszą biografię. Czegoś tu nie rozumiem. Czegoś nie mogę poskładać w całość. Mam bardzo ambiwalentne uczucia, bo to przecież historia wojennego piekła, o którym wciąż na nowo i stale powinno się przypominać. Z drugiej strony – odnoszę wrażenie, że sportretowani ludzie zostali w jakiś sposób wykorzystani. Że to takie łowienie żywych świadectw, póki jeszcze staruszkowie mogą opowiadać. Myślę, że to starający się być dobrym reportaż o sile życia, witalizmie pośród wojennych traum, a także o tym, że Auschwitz naznacza na zawsze jak więzienny tatuaż. Tak, ale to wszystko zostało już opisane. Jaki naprawdę cel przyświecał Aleksandrze Wójcik i Maciejowi Zdziarskiemu?

Józef Paczyński chętnie opowiada o więziennych przeżyciach. Właściwie włącza mu się instynkt opowiadania zawsze w obecności kamery albo reportera. Robi wrażenie jego historia golenia Hossa, któremu ostatecznie nie poderżnął gardła. Józef przeszedł przez piekło, by potem porządkować życie w jakiejś piekielnej dyktaturze. Może to pokłosie hitlerowskiego drylu, gdzie wszystko miało swoje miejsce i czas. To bardzo ekspresyjny bohater, w przeciwieństwie do mrukliwego Marcelego Godlewskiego nazywanego Markiem. Marek uznaje, że o przeżyciach obozowych nie ma co się rozgadywać. Miał szczęście, udało mu się uciec. Widział ludzką apokalipsę i stara się o niej zapomnieć. Lidia Maksymowicz miała kilka lat, gdy trafiła do obozu. Trudno z trzylatki wydobyć wystarczająco poruszającą opowieść, ale jej dalsze losy, odnalezienie własnej matki i ta wprawność w znikaniu, nierzucaniu się w oczy – to na pewno oddziałuje na wyobraźnię. Lidia na zawsze oswaja się z tym, że bliscy mogą w każdej chwili odejść, a otoczenie wokół musi być wysprzątane. Porządek, znowu poniemiecka mroczna spuścizna. Inaczej jest w przypadku Karola Tendery, który zupełnym przypadkiem trafił do Auschwitz i potem ten przypadek długo rządził jego życiem. Karol walczy ze wszystkimi, którzy fałszują historię, używając obraźliwych określeń takich jak „polskie obozy pracy”. Obóz szczególnie naznaczył Stefana Lipniaka. Młodzieńcze lata pośród apokalipsy i morderczy Marsz Śmierci, kiedy ruszył z likwidowanego obozu w siarczystym mrozie i wykorzystał szansę na ucieczkę.

To wszystko niesłychanie dramatyczne, poruszające biografie. Ślady potwornych zdarzeń są w tych ludziach wciąż żywe. Zastanawiam się tylko, do czego służą one autorom reportażu. Nie jest to zasadniczo książka ani o Auschwitz, ani o powojennej traumie, ani też o tym, jak ci ludzie odnaleźli się później w życiu i co z tym życiem zrobili, bo znamy ich już jako zadowolonych z siebie dziewięćdziesięciolatków, którym punktuje się kilka zdarzeń z długiego powojennego życia. „Dobranoc, Auschwitz” to książka niejasnych przesłań. Autorzy nie stawiają ani na naturalizm i autentyczność opowieści w jakimś ustalonym porządku, ani na penetrację życia po dramacie wojny, w poobozowej formie dopasowania się do rzeczywistości. Już same dzieje Lidii Maksymowicz mogłyby być kanwą wstrząsającego reportażu. Tymczasem otrzymujemy skrawki, wyimki, chaotyczne wspomnienia. Opowieść o tym, jak porządkuje się czas i pamięć bez jakiejś wewnętrznej dyscypliny – jest tu wszystko i nic, okrutne doświadczenia oraz białe plamy w biografiach, których podmiotowość zaznacza przede wszystkim starość i to, że tej starości nikt tak naprawdę nie chce się dać.

Wymuszany dramatyzm w niektórych fragmentach publikacji to także jej wada. Odnoszę wrażenie, że rozdziały zwłaszcza drugiej części tworzone były jakby na siłę. A przecież pomysł na tę książkę i jej zasadnicze przesłanie, odczytywane choćby z rekomendacji Małgorzaty Szejnert na okładce, mogą przykuć uwagę i z pewnością to robią. To przecież jedno z ostatnich świadectw żywych byłych więźniów obozu zagłady. Ostatnie słyszane głosy, ostatnie osobiste i wstrząsające relacje. Auschwitz stało się cieniem życia ludzi, którzy zdecydowali się na pochwałę tego życia, odnaleźli się w nim i pogodnie przygotowali na starość. Mimo mrocznej tonacji sugerowanej okładką jest to przecież książka o witalizmie, przyjaźni, wyjątkowo mocnych relacjach międzyludzkich i o tym, że zwyczajnie można na sobie polegać w trudnych chwilach. Że można uścisnąć rękę Niemcowi, przestać tworzyć wyimaginowanego wroga, ale jednocześnie doskonale pamiętać, co się wydarzyło, kto i komu zgotował koniec świata. Wydaje mi się, że kompozycyjnie ten reportaż nie potrafi się obronić. Broni się jako świadectwo doświadczenia bestialstwa i jednocześnie świadectwo człowieczeństwa. Dobra, empatii i radości życia mimo wstrząsającego czasu, który zatrzymał się w pamięci i nigdy nie zostanie z niej usunięty.

Brak komentarzy: