2017-10-30

„Rdza” Jakub Małecki

Wydawca: Sine Qua Non

Data wydania: 27 września 2017

Liczba stron: 288

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 36,90 zł

Tytuł recenzji: Uciekając

Bałem się tej książki. Wiedziałem dobrze, jakie historie potrafi serwować Jakub Małecki. Zdawałem sobie sprawę, że ponownie wnika w takie spektrum problemów, w którym czuje się dobrze i które usiłuje wyrazić w inny sposób. Bałem się, że to będzie kolejna książka o opresji i wchodzeniu w stan beznadziejnego zawieszenia między życiem a śmiercią. Że o tej śmierci będzie dużo, bo to nie tyle obsesyjne u Małeckiego, ile za każdym razem kunsztownie inne – umrzeć można przypadkiem, nagle, ale w każdej śmierci jest konfesyjny ton czułości. Tak więc „Rdzę” otwierałem z niepokojem, czy uniosę tę książkę i czy uda mi się z niej wydobyć coś innego, czym Małecki zaskoczy. Można zadać sobie pytanie o to, czy pisarz niuansuje ludzkie cierpienie – i w tym znaczeniu każda jego kolejna książka jest inna, autor nie pisze wciąż tej samej – czy też przechyla się ku niebezpiecznej granicy epatowania tym cierpieniem, a wówczas z całą stanowczością można zarzucić mu wtórność. „Rdza” stawia wiele pytań i potrafi zirytować. Mnogość bohaterów z ich troskami i okaleczonym życiem wewnętrznym staje się momentami nie do zniesienia i każe pytać o celowość takiego zabiegu. Małecki wie, jak rozegrać tę powieść, bo to trochę literacka szarada, trochę symboliczny kalambur, a trochę też rzecz w konwencji serialowej, gdy wypadamy z rozdziału w kluczowym momencie, by na ciąg dalszy chwilę poczekać.

„Rdza” jest uczciwie i zręcznie napisaną opowieścią o ucieczkach albo tendencjach ucieczkowych. O tym, że człowiek nazbyt łatwo chce pozbyć się balastu wspomnień lub rodzinnej traumy, rozumiejąc ucieczkę w bardzo dosłownym sensie. Zmiana miejsca do życia nie zmienia stosunku do niego. Miejsca zabiera się ze sobą w długą podróż. A tutaj tym miejscem stanowiącym pewne opresyjne centrum wszechświata są Chojny – tuż obok miejsca, gdzie w czasie wojny palono ludzi, i obok torów kolejowych, które połączą dwójkę przyjaciół na całe życie. „Rdza” to także historia o tym, jak można żyć, by nie tonąć w rozpaczy wiecznego żałowania. Niby bez happy endu, a jednak inna niż „Dygot” czy „Ślady”. W nowej powieści Małeckiego pojawia się motyw determinacji i konsekwencji w działaniu. One potrafią życie uporządkować, ale też zrujnować. Więcej jest jednak o tych przejawach życia, które czynią je urozmaiconym. Dlatego odetchnąłem z ulgą, bo mimo wszystko Małecki mnie nie przytłoczył i nie stał się wtórny. Potrafi opowiadać historie w wypracowanym, zgrabnym stylu. Umiejętnie nad tym panuje. Zaskakuje czytelnika i mimo wszystko wciąż na nowo mówi coś oryginalnego o ludzkich ułomnościach. Pochyla się nad tymi, którzy nie potrafią ich wyrazić.

Szymkowi kończy się świat, kiedy chłopiec ma siedem lat. Jego babce w tym samym wieku też się skończył, ale na nieco innych zasadach. Tośka i Szymek w tym samym wieku poznali, czym jest życiowy chaos. Ją dopadła wojna i nie pozwoliła przez sześć lat pójść do drugiej klasy. Jego wiadomość o nagłej śmierci rodziców doprowadziła na skraj całkowitej obojętności, bo najpierw straciło sens opiekowanie się królikami, a w szybkim czasie wszystko inne, w tym wzbudzanie w sobie chęci, by cokolwiek w życiu zmienić. Życie jednak nie staje w miejscu i Jakub Małecki portretuje dwie pozornie zupełnie inne od siebie osobowości, które muszą pogodzić się z upływem czasu. Tośka pozostała zamknięta w czasie, w którym poznała kogoś, kto stał się treścią jej życia, nie potrafiąc żyć swoim. Szymek z odejściem rodziców traci tę pewność trwania, pewność codzienności i jej kształtów. Zacznie uciekać, czyli zdobędzie się na coś, na co nigdy nie miała siły Tośka. Tyle że ona doskonale wie, iż sama wyznaczy sobie kres życia, a Szymek rozpaczliwie dusi się w jego pustce i tej ciągłości, która nie może się skończyć.

Perypetie Szymka przypominają trochę te wszystkie chłopackie opowieści, w których siła pięści na przemian z siłą woli porządkują lub degradują rzeczywistość. W tej Szymka więcej miejsca niż dla babki jest dla jego przyjaciela. Budzik robi coś, za co Szymek powinien być wdzięczny. Być może zmusza się do tego, by odwdzięczyć się po latach, ale najciekawsze jest to intensywne „pomiędzy”, albowiem śledzenie relacji obu chłopców wydaje się najciekawsze w tej powieści.

Wprowadzenie kostiumu wojennego z całą grozą umierania i niebezpieczeństw jest już, przyznajmy szczerze, we współczesnej literaturze polskiej chwytem bardzo ogranym. W związku z tym opowieść inicjacyjna, w której Tośka rozpoznaje kolejne pęknięcia i absurdy swojego istnienia, staje się dość statyczna i w pewnych momentach okrutnie przewidywalna. Dużo ciekawsza jest sfera emocji bohaterki, do której mamy ograniczony dostęp, a którą stygmatyzuje relacja z Niewidzialnym Człowiekiem – kochankiem i punktem odniesienia na całe życie, do każdego rodzaju decyzji i działania Tośki. Tej Tośki, która tak jak matka poświęcała więcej czasu kochankowi, a córkę odstawiła na boczny tor. Na tym głównym Szymek i Budzik bawią się metalowymi przedmiotami. Uciekając z nasypu kolejowego, usłyszą w oddali strzał…

U Małeckiego ktoś kompulsywnie chce opuścić Chojny, ale te Chojny do niego wracają. Ktoś całe życie przeżył w wiosce, a okazuje się, że jedna krótka podróż sprzed lat kazała wynieść się mentalnie z miejscowości. Szymek ma więcej możliwości niż Tośka w jego wieku. Czasy się zmieniły, ale ludzkie rozpacz i bezradność pozostały takie same. Małecki dyskretnie sugeruje, że są wartości i emocje, do których można się odnieść jako do czegoś stałego, ale jego bohaterowie są tak przytłoczeni różnymi rodzajami cierpienia, że tylko nieliczni są w stanie przełamać bierność i zwyczajnie stać się panami swego istnienia. Albo śmierci. Bo nie ma jej może tak wiele jak w poprzednich książkach Jakuba Małeckiego, ale śmierć niesie w sobie specyficzne wyzwania dla żyjących. Ktoś umrze, by inny zrozumiał coś w perspektywie, która nigdy nie była dana. Ktoś tęskni i w tęsknocie zapada się w sobie. Ktoś inspiruje się czymś, by wydobyć się z miejsca, w którym tylko się umiera, a przed śmiercią wiedzie przewidywalne, szare życie. „Rdza” to bardzo mądra opowieść o ludzkich decyzjach, ale także o stuporze, który uniemożliwia ich podjęcie. W dużo większym stopniu bohaterowie tej powieści są zdeterminowani, by coś zmienić, niż ci z „Dygotu”. To jednak nie jest narracja ku pokrzepieniu serc. Jest nią w niewielkim stopniu. Nadzieja pojawia się w zasadzie już na końcu, a wcześniej odczytujemy różne odcienie wyobcowania, z którym można sobie radzić tylko w jeden sposób – zbliżyć się do drugiego człowieka.

„Rdza” to historia kobiety, która pokochała tylko jednego nieszczęśliwego człowieka, i dorastającego mężczyzny, któremu dane jest pomóc drugiemu równie nieszczęśliwemu. Jakub Małecki zgrabnie operuje tytułowym słowem, bo rdzę niosą w sobie wszyscy i każdy na swój sposób radzi sobie z jej ciężarem w sobie. Myślę, że autor „Dygotu” konsekwentnie i pełnym przekonaniem opowiada o tych aspektach ludzkiego istnienia, nad którymi wstydzimy się lub krępujemy pochylić z uwagą. „Rdza” to powieść o tym, jak trudno jest ruszyć w świat, i o świecie, który potrafimy zamknąć w sobie, niezdolni do ucieczki, niezdolni do zmiany. W niektórych momentach naprawdę wzrusza i za to wzruszenie jestem autorowi wdzięczny.

2017-10-26

„Dżentelmen w Moskwie” Amor Towles

Wydawca: Znak

Data wydania: 27 września 2017

Liczba stron: 528

Przekład: Anna Gralak

Oprawa: twarda

Cena det.: 49,90 zł

Tytuł recenzji: Rosja przemian

Chyba zacznę od tego, co mi się w tej powieści nie spodobało. „Dżentelmen w Moskwie” to bardzo ambitny projekt, który nieco się rozpada, gdy autor, nie-Rosjanin, pisze o Rosji, tworząc jej wykładnię i analizując rozwój w trakcie trzech ważnych dekad – od rewolucji socjalistycznej międzywojnia przez stalinowski terror po rządy Chruszczowa. Nie twierdzę, że tkankę swojego państwa, tak delikatną i tak skomplikowaną, najlepiej potrafią opisać tylko ci, którzy piszą o Rosji jako jej obywatele i odwołują się do tradycji wielkich powieści XIX stulecia. Uważam jednak, że opowiadanie o tym, w jaki sposób Rosja usiłuje wyrazić się na nowo i usankcjonować zmiany tak boleśnie dotykające obywateli, domaga się pewnej wnikliwości i skoro już we wspomnianej tradycji – a objętość i struktura powieści Towlesa świadczą o tym, że związek jest – chce się ten kraj opowiadać, nie można traktować pewnych tematów powierzchownie. Autor każe nam skupiać się na losach rezolutnego arystokraty, który od początku do końca w swym anachronizmie i dystyngowaniu wzbudza czułość, bo jest po prostu prawym człowiekiem. Widzimy jednak wyraźnie, że Amor Towles chce wejść głębiej i nie do końca mu to wychodzi. Do wnętrza hotelu Metropol, z którego praktycznie nie rusza się hrabia Aleksander Iljicz Rostow, docierają zarówno bolszewicka propaganda, jak i ślady prześladowań oraz innych aktów autodestrukcji w imieniu rozwoju – o tej kwestii zresztą rozmawiają bohaterowie powieści, za mało i w sposób dość oględny. Rosja jest za drzwiami hotelowymi, ale iskrzy i ewoluuje w tym, co przynoszą do Metropolu jego goście, przyjaciele hrabiego. Towles chce z jednej strony zbudować panoramiczną powieść o ideologii, czynie i godności ludzkiej, ale z drugiej – tworzy przede wszystkim ujmującą oraz rzeczywiście chwytającą za serce opowieść o arystokracie z kręgosłupem moralnym, którego zabrakło jego otoczeniu.

Nie twierdzę, że to zła powieść. Ujmuje frazą, lekko się przez nią przedostajemy – coraz głębiej, gdzie jest też coraz bardziej mrocznie. Bo choć ujmują nietuzinkowe poczucie humoru autora i sposób, w jaki odziera z dramatyzmu to, co miałoby przejmować i wywoływać smutek, wciąż jednak od początku do końca jest to rzecz o wyjątkowo paskudnych sprawach – ludzkich oraz tych związanych z tworzeniem nowego państwa. Narzucaniem tego, co należy mówić, myśleć, jak żyć i w czyim imieniu podejmować jakiekolwiek działalności. W tyglu przemian Rostow – człowiek, który jest Rosjaninem z krwi i kości, a w pewnym momencie bezboleśnie odkleja się od rosyjskości. Obserwuje i słucha, ale nie bierze wiele do siebie. Ma wypracowany sposób zasadnych reakcji na zło tego świata, a w otaczających go ludziach chce odnaleźć tylko to, co najlepsze. Czasem jednak musi mieć cierpliwość – jak do kelnera dyletanta, z którego losami sprzęga się czytelna alegoria tego, kto osiąga w Rosji pozycję i szacunek oraz jak bardzo jest to iluzoryczne.

Amor Towles portretuje zderzenie bolszewizmu z indywidualnością. Nowych norm i oczekiwań z archaicznymi formami nakreślania treści i sensu życia. Hrabia Rostow ma wieść życie w hotelu Metropol, bo naraził się władzy pewnym wierszem (którego historia zaskoczy przy lekturze), a w związku z tym jest istotą niewygodną. Zbędną z punktu widzenia świata, który ma zostać stworzony po pierwszej wojnie światowej. Świata równości wszystkich obywateli, w którym arystokratyczne maniery i posiadanie są już czymś, z czego należy albo drwić, albo to odbierać. Tymczasem Towles pokazuje, w jaki sposób można pozostać poczciwym i uczciwym człowiekiem w czasach, które każdemu naginają jego kręgosłup moralny. Hrabia otacza się ludźmi, którym często daleko jest do niego ideologicznie, ale którzy dostrzegają tę szarmanckość, poczucie własnej wartości i jednoczesną uprzejmość. Towar deficytowy w czasach walki o kolektyw, które to czasy kolektyw przede wszystkim zastraszają.

Mamy więc barwną opowieść o indywidualiście, który każdemu się kłania i z każdym chce żyć w zgodzie. Są także ciekawe postacie drugiego planu. Pewna aktorka, którą los zwiąże z hrabią nie tylko po to, by dzielili namiętność. Przyjaciel z młodości, najciekawsza chyba postać powieści, który najpierw uwierzy w idee, a potem zostanie przez nie pożarty. Mindicza poznajemy w momencie, w którym pełen entuzjazmu przyjeżdża zorganizować spotkanie poetów proletariackich i mocno wierzy w to, że Achmatowa czy Mandelsztam dołączą do tego grona. Potem widzimy, w jaki sposób system doświadcza Mindicza, którego związki z literaturą najsubtelniej ukazują ogrom hipokryzji oraz złowieszczą atmosferę zagrożenia wolności słowa – to wszystko prowadzi do smutnego finału. Rostow nie podda się temu smutkowi. Sprawi się dobrze w roli kelnera, kochanka, także ojca pozostawionej pod jego opieką dziewczynki. Wyjdzie z twarzą z każdej trudnej sytuacji. Jednocześnie wciąż tkwić będzie uwięziony w Metropolu i w czasach, z których się nie wydobył – mentalnie i emocjonalnie. Czyta „Próby” Montaigne’a, potrafi patriotycznie bronić zasług Rosji przed Niemcem, zaprzyjaźnia się z Amerykaninem i umie z lekkością oraz wyjątkową pogodą ducha przechodzić przez kolejne etapy drapieżnych zmian rosyjskich. Tych, które pochłaniają ludzkie istnienia, ale którym nie jest dany dostęp do świadomości hrabiego Rostowa.

W gruncie rzeczy to bardzo ciekawa książka, dość odważna i zmuszająca do różnego rodzaju przemyśleń. Panoramiczna opowieść o ludzkich niepokojach oraz problemie jednostki dającej się łatwo wmanewrować w narzucony pogląd o kształcie przyszłości. W lekko przesłodzonej konwencji, która jest jak najbardziej zamierzona – albo zamierzona we fragmentach. Tak naprawdę to opowieść o ludziach poszukujących przestrzeni, w której wyrażą się naprawdę. I wolności wewnętrznej, która jest w Rosji towarem deficytowym, a może też przywilejem danym nielicznym. Rostowowi na pewno. Towles skutecznie przykuje uwagę i pozwoli na odbycie podróży do czasu, w którym nikt nie chciałby się chyba znaleźć. Każdy chciałby mieć za przyjaciela tytułowego dżentelmena. Bo warto być przyzwoitym nawet wówczas, gdy trzeba niekiedy dopasować się do czasu i miejsca, które nie znają pojęcia przyzwoitości. Hrabia jest takim trochę rosyjskim Robinsonem, który w każdej trudnej sytuacji jest w stanie odnaleźć pozytywy i przekonać do tego innych. Wchodzi w bliskie relacje z ludźmi, którzy prawdopodobnie nie stworzyli podobnych z nikim innym. Zachwyca i inspiruje. To nie jest jednak powieść jednej postaci. Niezbyt dosadnie zarysowani bohaterowie drugiego planu chwilami grają u Towlesa pierwsze skrzypce, ale zawsze, nazbyt często, skryci są w blasku Rostowa. Co może być zaletą, ale także wadą tej książki. Z pewnością wartej bliższego poznania.

2017-10-23

„Nie hańbi” Olga Gitkiewicz

Wydawca: Dowody na Istnienie

Data wydania: 24 października 2017

Liczba stron: 220

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 33 zł

Tytuł recenzji: Piekło pracy

Napisać reportaż o pracy w Polsce – wydaje się, że to nic trudnego. To taki trochę samograj. Wystarczy wyjść z mikrofonem na ulicę. Zapukać do sąsiadów. Wybrać się na kawę ze znajomymi i najlepiej im postawić, kiedy ich nie stać. Jakoś prowokacyjnie rozpocząć wątek na forum dla bezrobotnych albo pracowników korporacji. Tysiące opowieści o tym, jak opresyjna może być praca i jak wiele sfer życia potrafi zawłaszczyć, można zdobyć stosunkowo łatwo. Nie jest łatwo stworzyć z nich spójną i frapującą opowieść, która nie będzie wyliczeniem wstydu, wściekłości, frustracji i beznadziei. Oldze Gitkowicz udała się nie lada sztuka. To nie tylko reportaż o statusie pracy w XXI wieku, w Polsce pojmowanej inaczej, niż określił ją za oceanem Chuck Palahniuk w słowach „twoja praca to nie ty”. To pouczająca opowieść o historii pracowania Polaków, o tym, czym praca kiedyś była i czym się stała dzisiaj. Bo wkroczyła w rejony, w których nigdy nie bywała. Wdarła się do domów i świadomości ludzkiej. Może mieć destrukcyjną moc. Gitkiewicz rekonstruuje historię swojej rodziny, przygląda się zależnościom przodków od stosunku pracy. Portretuje przeszłość Żyrardowa i jego fabryki lnu, symbolicznie snując nitki będące opowieściami o tym, kto i jak pracował w jej rodzinie. Symultanicznie rozwija jednak inną, bardziej złożoną narrację w szerokim kontekście. Bada znaczenie słownikowe słowa „praca” i semantykę wstydu. Punktuje, dla kogo i kiedy praca stała się treścią życia. Zamieniła życie w system opresji. To przerażające i zaskakujące, ile elementów życia Polaka definiuje i zapełnia dziś praca zarobkowa. Co stoi za tą mnogością połączeń? Kto i jak jest zhańbiony tym, że ma pracę, lub tym, że nie może jej znaleźć?

Jak w wielu klasycznych reportażach, tak i tutaj opowieść rozpoczyna się od przedmiotu. Gitkiewicz ogląda książeczkę zdrowia pracownicy, która przez całe życie należała do jednego zakładu pracy. Nie miała pojęcia o masowych zwolnieniach, redukcjach etatów, umowach śmieciowych albo niezdrowej konkurencji między pracownikami. Nic na temat swojego stabilnego życia zawodowego nie może już opowiedzieć. Opowiada autorka, która porzuciła pracę w korporacji, by napisać tę książkę. Sentymentalną po części, gdy dotyczy jej rodziny. Ludzi, którzy wrośli w Żyrardów – przez lata doskonałą osadę robotniczą, gdzie wszyscy byli równi w biedzie i daleko do doskonałości było im zarobkom oraz warunkom pracy. Robotniczy Żyrardów sprzed lat to taki wizerunek w sepii, który Olga Gitkiewicz ubarwia fantazjami i rekonstrukcjami faktów. Sięgając do XIX wieku, obrazuje strukturę zakładu pracy oraz porządek panujący między tymi, którzy wyznaczali zadania do wykonania, a tymi, którzy musieli je wykonać, choć często mieli z tym duże problemy. Z historii rodzinnej wydobywają się te pozostałe. Trudne do zaakceptowania, choć przecież wszystkim znane. Autorka raczej niczym nie zaskoczy. Może jedynie sugestiami, że w morzu ludzkiej desperacji i ponadludzkiego czasem wysiłku utrzymania etatu każdy wciąż na nowo zadaje sobie pytanie o to, co wydarzyło się w Polsce – zwłaszcza po 1989 roku – że w kwestii stosunku pracy i stosunku do niej coraz rzadziej jest mowa o normalności…

Praca może zabijać – na dwa sposoby. Można zamordować pracodawcę albo skutecznie targnąć się na własne życie. Nie wiem, która z tych historii sugestywniej obrazuje ludzką bezsilność wobec systemu. Jest jeszcze wiele innych, które opowiadają o tym, że dziwnym trafem nie pracujemy, by żyć, lecz żyjemy, by pracować. Jest ponuro i groźnie. Bo ponury i groźny jest polski rynek pracy. Drapieżny, niestabilny, kiedyś w całości kontrolowany przez państwo, dzisiaj bez żadnej kontroli – także przyzwoitości tego, gdzie i na jakich warunkach zatrudnia się ludzi.

Poznamy perypetie humanistki, którą w perfidny sposób usunięto ze stanowiska. Kuriozalne zlecenia przewoźnika, któremu kazano przyglądać się męce przewożonych zwierząt. Poznamy anatomię paskudnego szefa odwołującego się do prymitywnych instynktów, by pokazać wyższość. Zajrzymy do Mordoru, warszawskiej korporacji usidlającej pracowników. Także do Szydłowca – miasta z udokumentowanym największym w kraju bezrobociem. Wszędzie poczucie niesprawiedliwości, ale także coraz bardziej mnożących się absurdów. Już nie ma tak jak za komuny, gdy praca była jasna i klarowna, każdy ją miał i każdy zarabiał mniej więcej tyle samo. Szaleństwo możliwości i niemożliwości zatrudniania doprowadziło do sytuacji, w której cała masa zaburzeń osobowości oraz różnego rodzaj lęki i nerwice są tylko wynikiem stosunku do pracy. Na rynku pełnym bolączek, biurokratycznych absurdów, różnych form podległości prowadzących do poniżania.

Gitkiewicz przygląda się również zjawisku bezrobocia – na płaszczyźnie czasowej i obserwując dzisiejszą niezdolność bezrobotnych do podjęcia adekwatnego dla nich zajęcia. Ukazuje gniew i bezradność. Inaczej nieco w XIX wieku, inaczej po wojnie, zupełnie inaczej w czasach, w których na rynek pracy wdarły się różnorodność, konkurencja, a za nimi chaos i liczne formy upokorzeń. Ostatecznie „Nie hańbi” jest zatem opowieścią o tym, co człowieka rujnuje, zamiast dawać mu satysfakcję i profity finansowe. Co stoi za modelem powszechnej niesprawiedliwości? Dlaczego tak wielu ludzi przeklina swoją pracę, nadal ją wykonując? Co wydarzyło się przed laty i co dzieje się wciąż na nowo, co wywołuje absurd przekonania, że pracy należy oddać całego siebie, by po jej utracie doświadczyć wyjątkowo bolesnego rodzaju pustki?

Opowiadając o pracy, Olga Gitkiewicz portretuje przede wszystkim chwiejne fundamenty ludzkiego poczucia bezpieczeństwa i stara się zniuansować odcienie wstydu – takiego, o którym nie chce się rozmawiać, bo często jest niewyrażalny w słowach. Jest w tym reportażu odrobina groteskowego ujęcia form zależności między pracodawcą a pracownikiem. Gitkiewicz śledzi te niewygodne zależności, starając się wyjaśnić ich genezę. Czy to stronniczy reportaż? W końcu ogromna rzesza Polaków może mówić o zadowoleniu ze swojego życia zawodowego. „Nie hańbi” uczciwie i wieloaspektowo punktuje to, o czym mówią ci rozgoryczeni. Ci, dla których praca stała się udręką, a osobista hańba to niemożność zmierzenia się z tym, że tak udręcza. Sporo zatem o zhańbieniu w tej książce. Także o tym, że kwestia tak oczywista z punktu widzenia rozwoju ludzkiego i gospodarczego stała się tematem wielu frustrujących dyskusji, z których niewiele wynika, bo z roku na rok coraz mniej zmienia się na lepsze. Tymczasem otrzymujemy informacje o tym, że maleje bezrobocie i że mamy się zawodowo coraz lepiej. Olga Gitkiewicz z dystansem, ale także z dużą dozą empatii pokaże prawdziwe oblicze rozwijającego się rynku pracy. Oblicze upokorzenia i hańby. Także ludzi, którzy za wszelką cenę nie chcą wpaść w rozpacz i marazm. To mroczny reportaż o mrocznej stronie życia podporządkowanego obowiązkom zawodowym. Autorka przestrzega, ale przede wszystkim trafnie diagnozuje. Czule skupia się na historii rodzinnej i z czułością pochyla nad swymi udręczonymi przez pracę rozmówcami. To jeden z wyraźniejszych reportaży ostatnich lat. Chciałoby się, żeby jak najszybciej przestał być aktualny.


PATRONAT MEDIALNY

2017-10-20

„Ślady wilka” Roland Schimmelpfennig

Wydawca: Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego

Data wydania: 18 października 2017

Liczba stron: 204

Przekład: Kamil Markiewicz

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 32,99 zł

Tytuł recenzji: Samotni w Berlinie

Czytając Rolanda Schimmelpfenniga, zastanawiałem się, kto już wcześniej z tak niebywałą wyrazistością opisał ludzkie zatomizowanie i ludzką samotność XXI wieku. Adres był też niemiecki, choć autor zza oceanu. „Ślady wilka” opowiadają w gruncie rzeczy o tym samym, o czym traktowało znakomite „Lotnisko w Monachium” Grega Baxtera. Schimmelpfennig proponuje jednak nieco inną, chyba lepszą, bardziej sugestywną opowieść. Portretuje swoich licznych bohaterów w taki sposób, że nie daje nam dostępu do ich emocji. Widzimy, co robią, co do siebie mówią, jak się zachowują, jak próbują w skomplikowanych relacjach nie tyle się odnaleźć, ile oswoić bezsens własnego samotnego wędrowania. Niemiecki autor nakreśla punkt ciężkości w nieco innym miejscu niż Baxter portretujący członków rodziny zmarłej, której zagadkę śmierci usiłują rozwiązać. W „Śladach wilka” będziemy mieli do czynienia z coraz bardziej zagęszczającą się atmosferą. Atmosferą miasta, bo jednym z bohaterów – kto wie, czy nie najbardziej wyrazistym – jest tu Berlin. Miasto potrafiące wchłonąć każdą tajemnicę, każde cierpienie. Zimna, bezosobowa metropolia, do której docierają zagubieni bohaterowie z prowincji. Stają na drodze tych, którzy usiłują wrosnąć w Berlin, choć nie udało im się znaleźć poczucia zakorzenienia. Wikłają się często w toksyczne relacje, by przetrwać. Nadać własnemu wyobcowaniu jakiś sankcjonujący je sens. Tak, Schimmelpfennig opowiada o poszukiwaczach egzystencjalnego porządku albo o takich ludziach, którzy chcą go za wszelką cenę określić, by zatuszować swój wewnętrzny bezsens. W tle wieloznaczna figura samotnego wilka oraz narzędzia zabijania – karabinu wędrującego z rąk do rąk, dyskretnie kreślącego fatalizm tej książki.

W niesamowity sposób jest to napisane. Schimmelpfennig posługuje się wyliczeniami, powtórzeniami, kładzie nacisk na nieistotne szczegóły, a jednocześnie umiejętnie zagęszcza fabułę, w której obcy sobie ludzie wchodzą w specyficzne zależności. Obcy mogą być ci najbliżsi sobie. Młoda para Polaków w rozpadającej się relacji, a ten rozpad nakreślony jest w szeregu wymownych scen, w których minimalizm nie zezwala na słowa. Polska para przestała już ze sobą rozmawiać. Podobnie jak inna, kiedyś małżeństwo, dziś ludzie obsesyjnie zamknięci we własnych lękach i idiosynkrazjach względem siebie. On i ona, którzy nie potrafią już zjednoczyć się nawet wówczas, gdy poszukują zaginionej córki. Berlin staje się dla nich pułapką, a toksyczne emocje sprzed lat ożywiają. Dlaczego matka zbuntowanej nastolatki rusza w drogę, by ją odszukać, skoro dziewczyna uciekła od domowej przemocy i matczynych kompleksów zamieniających jej życie w piekło? To jedno z kilkunastu ważnych pytań, które postawimy sobie w trakcie lektury. Pytają o siebie samych także zagubieni w sobie ludzie, których wyobcowanie podkreśla nie tylko emocjonalny, ale także atmosferyczny chłód zimowego Berlina.

Pierwszy raz od wieków samotny wilk przekracza granicę polsko-niemiecką i podąża naprzód, zostawiając za sobą krwawe ślady swoich ofiar. Wilk jest metaforą ludzkiego lęku, ale także uosobieniem takiego rodzaju wyobcowania, którego nie sposób przełamać. Wilk to sensacja, temat rozmów, dzikie zwierzę zmierzające do miasta, porusza wyobraźnię i nasuwa wiele mrocznych fantazji. Wilk to metafora zła, ale jednocześnie bytu na wskroś samotnego. Chce na niego zapolować berliński sklepikarz. Chce o nim napisać dziennikarka dyletantka, dla której temat jest jedynie dowodem na zagubienie w tym, co robi. Wilcza groza przenosi się w sferę dyskretnie opisywanych relacji. Wiemy dużo mniej, niż się domyślamy. Jesteśmy świadkami ucieczek i powrotów. Rozpaczliwego poszukiwania i rozczarowujących momentów odnalezienia się. Coś szwankuje w tym chłodnym świecie wokół, skoro ludzie nie umieją w nim określić swoich potrzeb i ich zaspokoić, będąc obok siebie. Bo to toksyczne bliskości – z jednej strony oczekiwane, z drugiej druzgoczące i uświadamiające ogrom podległości w tych relacjach. Nikt nie jest gotów stanowić o sobie. Każdy chce się wesprzeć na kimś, ale nie odnajduje silnego ramienia, lecz kolejną formę pustki.

Tak, „Ślady wilka” to powieść absolutnie przygnębiająca. Jednocześnie też doskonale czuła na niuanse i ukazująca ludzkie formy zagubienia z niesamowitą dozą empatii. Roland Schimmelpfennig stawia na jałowe dialogi, nazbyt precyzyjne opisy miejsc, na porządkowanie kontekstów zdarzeń… i zacieranie ich prawdziwej wymowy. Młodzi Polacy oddalają się i zbliżają. Zmagający się z alkoholizmem ojciec rozpaczliwie szuka syna, bezradny wobec swojej abstynencji i zdeterminowany, by osiągnąć cel. Wspomniany sklepikarz i jego żona borykający się z samotnością nakreśloną przez brak potomka. W końcu młodzi uciekinierzy, którzy są poszukiwani przez rodziców niemogących im zaoferować niczego poza troską o powrót. Co poza tym? Topograficzna dokładność w portretowaniu tych rejonów Berlina, które mogą wchłonąć w siebie nienazwane smutki oraz ludzkie przypadłości i skłonności ku temu, by nawzajem siebie krzywdzić. I wciąż od siebie uciekać jak tytułowy wilk – obiekt niezdrowej fascynacji, pojawiający się znikąd i budzący trwogę.

Czyta się Schimmelpfenniga z nieustającym niepokojem i zdumieniem tym, jak precyzyjnie wtłoczyliśmy się w opresyjne klatki, poza które nie wychodzi nasze schematyczne myślenie o świecie i własnej w nim roli. Poznajemy ludzi, którzy przemierzają pewną przestrzeń, ale dość dawno zatrzymali się na drodze rozumienia, co naprawdę ich trapi. Formy opresji opisywane przez niemieckiego dramaturga – to jego powieściowy debiut i warto zwrócić uwagę na teatralizację kilku scen – przybierają formy dyskretnie sugerowanych dramatów, które miały swój początek w przeszłości, a teraz są jedynie konsekwencjami zaniedbań tudzież pustki wywołanej tym, że w danym czasie nie potrafiło się werbalizować sfery przeżyć. Jak wspomniałem, jesteśmy bez dostępu do tego, co przeżywają bohaterowie, i to największa wartość tej narracji. Ożywionej tylko dzięki wnikliwej lekturze. Schimmelpfennig sygnalizuje, niczego nie ułatwia. Opowiada o trudnym do zniesienia świecie, który sami sobie stworzyliśmy trudnymi do zniesienia relacjami. I jest samotność jako ten prosty wybieg. Pójście na łatwiznę, zamknięcie się w sobie. Dlatego rozmowy są bardzo zasadnicze i lakoniczne. Dlatego opis świata jest tak bardzo precyzyjny. Poza nim, wewnątrz portretowanych ludzi, rozgrywa się chaotyczny dramat podążania za oczekiwaniami, których nie spełni ani świat, ani druga osoba tuż obok. Czasem gwarantująca stabilność, czasem rozsadzająca ramy bezpiecznego świata. Nikt nie jest bezpieczny. Każdy też boi się wilka. Zła i niepewności, ale także tej formy bezradności, która nie pozwala się zbliżyć. Do drugiego człowieka i samego siebie.

„Ślady wilka” to powieść o ludziach mierzących się z pewnymi granicznymi dla nich doświadczeniami. Pięćdziesięciolatka pali kartki z pamiętnika zmarłej matki. Nastolatek nie broni swą piersią uciekającej z nim dziewczyny, gdy ta doznaje przemocy seksualnej. Obcy sobie ludzie nie znajdą nici porozumienia, stając wspólnie przed dramatem utraty córki, która wybrała namiastkę wolności. To książka o definiowanej wciąż na nowo bierności wobec zdarzeń, które czynią życie toksycznym. To też przejmująca rzecz o próbach walki o zmianę. O tym, że nie każdy z nas jest w stanie cokolwiek zmienić, ale każdy rozpaczliwie ucieka przed traumą trudnej relacji z drugim człowiekiem. Schimmelpfennig tworzy rozpisaną na wiele ról psychodramę. Jesteśmy jej obserwatorami. Powieść naprawdę ożyje, gdy zaczniemy uzupełniać braki – tony emocjonalne i niuanse wyobcowania. Bardzo wyrazista i przykuwająca uwagę książka.


PATRONAT MEDIALNY

2017-10-17

„W ciemność” Anna Bolavá

Wydawca: Książkowe Klimaty

Data wydania: 4 października 2017

Liczba stron: 300

Przekład: Agata Wróbel

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Studium rozpadu

Anna Bolavá początkowo irytuje, jeśli zacznie się czytać jej powieść z niedostateczną dozą uwagi. Dlaczego bohaterka zamiast zarabiać godziwe pieniądze na tłumaczeniach, rwie, suszy i wozi do prowadzonego przez oszustów punktu skupu rozmaite zioła i rośliny, by dostawać za to jakieś marne korony? Ano właśnie tutaj skryte jest zasadnicze przesłanie tej hipnotyzującej książki. Chodzi o pewne kompulsywne działania, które mają odsuwać coraz mocniej i coraz dalej od doznań związanych z całą opresyjną rzeczywistością. Tą, w której bohaterka książki zagubiła się już lata temu i wcale nie chce się odnaleźć. Usiłuje żyć do wewnątrz, lecz wciąż widzimy, że jej autodestrukcja postępuje na równi z wycofaniem. Anna Bolavá opowiada o klaustrofobii ludzkiej jaźni. O kobiecie napiętnowanej przez lokalną społeczność za to, że nie wpasowała się w jej oczywiste ramy. To studium wyobcowania i jest to tak napisane, że naprawdę włosy jeżą się na głowie, bo poziom niepokoju, dwuznaczności i licznych pytań otwartych przyprawia o bezdech. Tak, „W ciemność” absorbuje całkowicie. Zostanie doskonale odebrana przez czytelników o introwertycznym usposobieniu, ale będzie przede wszystkim powieścią zagadek. Niejasności pełnych grozy i śladów naprowadzających na prawdę. O tożsamości samotnej zielarki i o jej ciele, które ulega stopniowemu zniszczeniu. Myślę, że to narracja dla tych wszystkich nadwrażliwców, dla których czasami oddychanie bywa problemem. Ale nie tylko dla nich. Bolavá po mistrzowsku niuansuje lęki egzystencjalne – nie określając ich źródeł, ale nazywając konsekwencje. W botanicznej i symbolicznej nomenklaturze, w której kryje się niewyrażony dramat i pociąg do destrukcji. Chwilami jest przerażająco, chwilami bardzo boleśnie. Rozkwitające wokół lato kontrastuje z wewnętrznym umieraniem bohaterki. Jaka jest jej przeszłość? Co rozluźniło i zniszczyło jej więzi z bliskimi? Kim jest Anna – miejscowa zielarka wariatka? Kim chce być i dlaczego ucieka?

W powieści Anny Bolavej nic nie jest oczywiste poza przywiązaniem emocjonalnym bohaterki do roślin i poza czułością dla ziół. One są treścią jej życia, jednocześnie czymś na kształt zagadki i formy kojenia przed lękiem egzystencjalnym. W tym zaskakującym otoczeniu kobieta zaczyna tracić kontakt z samą sobą. Stara się żyć z daleka od ludzi, a jeżeli wchodzi z nimi w relacje, to tylko w te najpotrzebniejsze. Kiedyś było inaczej. Zagadką „kiedyś” są wszyscy ludzie, którzy od niej odeszli, i dramatyczna sugestia niespełnienia się w macierzyństwie. Kiedy Anna odwiedza teścia w domu starców, czujemy intensywność tej konfrontacji i potem nie mamy pojęcia, co naprawdę się wydarzyło. Tymczasem bohaterka wspomina różne groźne lub traumatyczne zdarzenia z przeszłości. Pies, który pogryzł chłopca. Wąż w bucie. Śmierć babci, po której jakikolwiek porządek się rozpadł. Był mężczyzna u jej boku, była rodzina, Anna stanowiła część pewnej społeczności. Dzisiaj jest rozpaczliwie samotna ze swoją miłością do ziół. Ale to nie jest cała historia. Podobno sąsiedzi słyszą jakieś niepokojące szelesty w jej domu. Widują ją w sytuacjach, których potem nie pamięta. Słyszą jej krzyk, potężny i przerażający. Zbliżają się z ograniczonym zaufaniem albo pełni niechęci. Niewiele z tego, o czym opowiada narratorka, ściśle łączy się z wydarzeniami świata wokół. Coraz więcej zagadek. Coraz trudniej rozszyfrować, co jest faktem, a co konfabulacją. Wchodzimy w tytułową ciemność. Tam, gdzie Anna czuje się najlepiej. Wiedząc, że niczego już nie zmieni w swoim życiu.

Zmienia się za to jej ciało. Szereg objawów psychosomatycznych to dyskretny komentarz do zwodniczej narracji pierwszoosobowej. Zaczyna się od rany na ręce. Ran jest dużo więcej i nie tylko ciało niszczeje na naszych oczach. Pięknie może być wówczas, gdy weźmie się odpowiednią dawkę tramalu. Połykane tabletki mają zastępować posiłki. Zbieranie, gromadzenie i suszenie ziół – normalną pracę. Na taką są szanse i możliwości, ale bohaterka świadomie zrywa te cienkie nici, które jeszcze łączą ją z rzeczywistością. Anna Bolavá portretuje kobiecy obłęd na kilka sposobów. Przemawiając do nas jako zielarka, pacjentka, samotna kobieta, odrzucona żona – a może żona, która odrzuciła? Widać wyraźnie, że porządkowanie zdarzeń i drobiazgowe opisy każdego kolejnego dnia są skontrastowane z chaosem, który wdziera się wszędzie. Wraz z niepokojem także w emocje czytelnika. „W ciemność” jest powieścią usypiającą czujność i gmatwającą odczytanie w szeregu niejasności. W którymś momencie świat przedstawiony zaczyna być pewną iluzją, urojeniem. Trudno potem oddzielić, co dzieje się faktycznie, a co stwarza umysł bohaterki. Tym bardziej że jest coraz duszniej, coraz trudniej być blisko kobiety, coraz bardziej niemożliwe jest zrozumienie, kim się staje. Bo to, że jesteśmy świadkami jakiegoś mrocznego procesu, jest zasygnalizowane już od samego początku.

Chce być sama i przestać walczyć. Jej ciało się nie poddaje, dusza wyraźnie chce dystansu wobec wszystkiego. A jednak coraz bardziej intensywnie Anna opowiada nam siebie, pozwala się do siebie zbliżyć. To relacja szantażu i oszustwa, ale dopełnia się tym mistrzowska koncepcja tej książki, z której wydobyć możemy przede wszystkim to, co nienazwane. Określenia, botaniczne nazwy i trywialne opisy czerwcowych dni mają prawdopodobnie mylić. Ale to być może moje osobiste odczytanie. „W ciemność” przejmuje na tyle mocno, że każe wątpić i współczuć jednocześnie. Podążać za kimś, kto już dawno utracił życiowy azymut i czyje ciało wyraźnie sygnalizuje, że zbliża się jakiś koniec, coś bardzo złego. Co złego wydarzyło się wcześniej? Anna Bolavá traktuje przeszłość trochę jak teatralny rekwizyt, który ma robić wrażenie, ale nie ma większego znaczenia w tym udręczonym i pogmatwanym „teraz”. Pośród ziół, nieprzychylnych ludzi, objawów choroby i pośród słów będących świadectwem sugestywnej formy unicestwienia. Myślę, że czeska autorka celowo prowokuje do pytań, bo w każdym bliższym kontakcie z kimś innym i obcym stawiamy sobie właśnie pytania, nigdy nie udzielamy odpowiedzi, ferując wyroki i tonąc w stereotypach. Czy ta powieść to oryginalna diagnoza jakiegoś schorzenia psychicznego? A może gorzka opowieść o tym, że niedopasowanie jest cechą immanentną człowieka, tylko nie każdy jest gotów wziąć na siebie wszelkie konsekwencje swego niedopasowania? Ta proza wprowadza w specyficzny rodzaj niepokoju, w którym pozostaje się długo po lekturze. Portretuje wyobcowanie, tendencje ucieczkowe, ale przede wszystkim ukryte formy czułości i agresji jednocześnie. Jest nad czym myśleć.


PATRONAT MEDIALNY

2017-10-15

„Dżender domowy i inne historie” Hubert Klimko-Dobrzaniecki

Wydawca: Noir sur Blanc

Data wydania: 14 września 2017

Liczba stron: 160

Oprawa: miękka

Cena det.: 29 zł

Tytuł recenzji: Sprawy nasze śmieszne i smutne

Hubert Klimko-Dobrzaniecki zafundował mi bardzo przyjemny wieczór czytelniczy. I tak, doskonale zdaję sobie sprawę, że to nie jest jego najlepsza książka i że te najlepsze ma już prawdopodobnie za sobą. Nie o to chodzi, by wskazywać pewną wtórność tego zbioru ośmiu opowiadań – zważywszy, że po raz kolejny autor będzie rozciągał swoje frazy między tym, co śmiertelnie poważne, a tym, co zdecydowanie śmieszne. To robi właściwie w całej swojej twórczości, obserwując ludzkie relacje i wydobywając z nich te istotne szczegóły, z których można stworzyć prozę. Bo Klimko-Dobrzaniecki umie ją tworzyć, stworzy wszystko nawet na poczekaniu. Nie sprawi mu to problemu i wie, że ma się czym chwalić, w związku z tym napinanie się przy lekturze nowych tekstów i utyskiwanie, że wszystko to już było, jednak trochę mija się z celem.

Celem jest zwyczajna czytelnicza frajda. Przekonanie, że „Dżender domowy i inne historie” może trochę wstrząsnąć, nieco oburzyć. Feministki znajdą teksty, w których będą wytykać autorowi szowinistyczną degrengoladę. Maczo spojrzą na ten zbiorek podejrzliwie, bo Klimko coś za często o tych homoseksualistach, w każdym tekście prawie i z udawanym oburzeniem. Mężczyźni znający swą patriarchalną potęgę żachną się na przykład przy tytułowym opowiadaniu – bo jak to możliwe, żeby kobieta dominowała, spacyfikowała, biła faceta i narzucała mu zadania do wykonania? Wielbiciele „Dnia świra” rozkochają się w pierwszym, obszernym opowiadaniu, właściwie w zaczynie dobrej powieści, której autorowi może nie chciało się napisać. Zwolennicy lapidarnej formy będą zachwyceni, czytając słodko-gorzkie „Er”. Wszyscy postawią sobie pytanie o celowość tych narracji i to będzie najciekawsze, bo nie ma tu żadnej jasnej odpowiedzi, czasami nawet czytelnej sugestii. Są jednak, mamy je przed oczyma. Te osiem tekstów to w dużym stopniu ironiczny komentarz do tego, co się dzisiaj dzieje ze światem i ludźmi, ale także wnikliwa analiza relacji podporządkowanych pewnym wzorcom i tonącym, gdy rozmywają się te wzorcowe fundamenty, nagle ma być inaczej, niespodziewanie dziwnie i zaskakująco odmiennie.

„Podstypie” to absolutnie tekst, który jest fundamentem oraz początkiem i końcem tej książki. Pozostałe teksty bledną przy nim, zdają się napisane na kolanie, gdzieś w wolnej chwili, która trwała krótko. „Alibi” czy „Po sezonie” poza kilkoma uśmiechami nie wniosą w nasze życie nic. Za to „Podstypie” to potęga! Mizogin z tendencjami ucieczkowymi, który wokół urny matki gromadzi wszystkie trzy swoje kobiety. Ta czwarta nie ma już nic do powiedzenia. Klimko-Dobrzaniecki rozprawi się z szeregiem łzawych albo nadmiernie dramatyzowanych powieści o tych matczynych odejściach, najważniejszych i najboleśniejszych. Tu śmierć jest nie tyle groteskowa, ile zmieniająca punkt patrzenia na świat. Mężczyzna ejakuluje na urnę z prochami rodzicielki, by nie tylko wyrazić bunt podszyty wcześniej strachem. Seksualność staje się kartą przetargową. Być albo nie być. Okaże się, że poddany wpływom silnych kobiet słabeusz nie zdobędzie się na samobójstwo, bo ubiegnie go ktoś inny. „Podstypie” to kolaż scen rodem z Koterskiego, ale także odważna opowieść o bezradności płciowej, tożsamej z pewnym modelem życia i zapominania o tym, co w tym życiu ma mieć wartość.

Jedność jajników to jedno. Męskie braterstwo gdzieś w przestworzach, gdzie po raz kolejny dokonuje się przemytu dóbr świata dostatniego, to inna sprawa. Mężczyzna w tej książce poddany jest próbom, takim ostatecznym. Po nich kończy się pewien świat i model w nim funkcjonowania – jak w „Murze”, ale także coś innego się zaczyna, gdy doświadczyło się wymiany ról w domu i w łóżku – jak w „Dżenderze domowym”. Na końcu jednak jest mężczyzna, który chce tylko zaszyć się gdzieś po sezonie – w miejscu, które ma spełnić jego prywatne wymagania. Mężczyzna gorzko ironiczny i autoironicznie bliski Klimce-Dobrzanieckiemu.

A może kluczem (sic!) do komunikacji może być jeden zagubiony gdzieś dźwięk? Opowiadanie „Er” sugeruje taką możliwość. Odbierać zatem można te opowiadania jako specyficzne próby kontaktowania się autora ze światem. Klimko-Dobrzaniecki zbiera tu osiem bardzo różnych tekstów i nie ma tej łatwości, która towarzyszyła mu w poprzednich zbiorach opowiadań. „Rzeczy pierwsze” – znakomite! – opowiadały o czymś fundamentalnym. „Pornogarmażerka” koncentrowała się wokół austriackich doświadczeń autora. „Dżender domowy i inne historie” to próba pewnej prowokacji i udowodnienia, że nic w gruncie rzeczy nie musi łączyć opowiadań, jeśli są dobrze napisane i gwarantują pewność frajdy czytania. Śmiechu przez łzy i poprzez zapominanie. Tak, większości z tych tekstów nie będzie się długo pamiętać. Podoba mi się jednak to, że Klimko-Dobrzaniecki inteligentnie punktuje, o czym się dzisiaj mówi i myśli, a potem zamienia to w taki rodzaj prozy, przy którym trudno jest zachować powagę, a bywa nad wyraz poważnie, nawet groźnie. Poza tym nie można przecież przejść obojętnie obok tytułu „Pączuś Piłat od rana ma dobry hummus”, o którym to tekście celowo nie wspominam. Autor doskonale wie, że poza niedosytem tych, którzy oczekują od niego czegoś nowego, znajdzie się również zainteresowanie i uwaga wszystkich rozumiejących, że opowiadanie czasem trudniej jest napisać niż powieść. Tu dochodzi do kompromisu między czymś, co ma być epickie, lecz jest zarysem (jak „Podstypie”), a świadomie stworzoną miniaturą, w której ukryte jest dużo więcej, niż wskazuje na to tych kilkanaście zdań.

Jest w tym zbiorze trochę wulgarności, trochę autorskiej autoironii, nieco mrocznej groteski, ale także wyczulenie na drobiazg w życiu codziennym, który może to życie wprowadzić na nowe, nieprzewidywalne tory. Hubert Klimko-Dobrzaniecki świetnie sobie radzi z krótkimi formami. Pisząc, bawi się. Chyba mniej się irytuje, przerzucając frustracje w rzędy zapisanych linijek. Jakkolwiek podchodzi do pisania krótszych tekstów, tworzy je w taki sposób, że i tak nikt nie może być do końca pewny, co ukrył między zdaniami i czy rzeczywiście tak wiele miało tam być ukryte. Dlatego dziękuję za sympatyczny wieczór przy lekturze. Bez oczekiwań i bez poczucia niedosytu. Dostałem bardzo dobrze napisane opowiadania i chyba samo to powinno cieszyć. A autor sam najlepiej wie, po co i komu to napisał.

2017-10-11

„Stracona” Amy Gentry

Wydawca: Prószyński i S-ka

Data wydania: 10 października 2017

Liczba stron: 288

Przekład: Maciejka Mazan

Oprawa: miękka

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Porzucenie i przemoc

Teksańska debiutantka Amy Gentry udowadnia, że z wykorzystywanych już wielokrotnie motywów literackich można skroić wiarygodną i nieszablonową historię. Mimo kilku zastrzeżeń co do rozwiązań fabularnych proponowanych przez autorkę „Straconej” zdecydowanie nie będzie stracony czas, który poświęcimy tej książce. Tym bardziej że skonstruowana jest niezwykle dynamicznie i porusza sporo różnorodnych kwestii, w związku z czym znajdzie także szerokie grono odbiorców. Historię Gentry odczytuję przede wszystkim jako fascynującą opowieść o tym, do czego w życiu ludzkim może doprowadzić potrzeba transcendencji. Z tym pragnieniem zderza się w książce racjonalny ogląd świata tych, którzy nie dostrzegają, że córka może potrzebować obecności boga, istoty wyższej, porządkującej działania za nią. Stracona” jest historią o tym, że stwarzamy sobie bogów, bo łatwiej nam wtedy udźwignąć ciężar własnej niedoskonałości. Może to prowadzić jednak do stanu, w którym – w imię ideologii i wiary – ktoś wmówi nam, że jesteśmy kompletnie bezwartościowi. Biblią naszego życia stają się narzucone nakazy, którym nie potrafimy sprostać. A racjonalizm zderza się tu z tym, co wyobrażone i potrzebne wyobraźni, przy wtórze sugestywnych cytatów z Wordstwortha…

Dziesięcioletnia Jane budzi się pewnej nocy i widzi, że jakiś mężczyzna z nożem w dłoni wyprowadza z domu jej starszą siostrę Julie. To jedyna relacja, na której mogą się potem oprzeć służby śledcze. Opis zaczynający stopniowo rujnować domową atmosferę spokoju, bo rodzina Whitakerów po tym wydarzeniu nigdy już nie będzie szczęśliwa. Jane musi wziąć na siebie odium rodziców, którzy – mniej lub bardziej świadomie – mają do niej pretensje o to, że milcząco siedziała w szafie i nie zrobiła nic, by pomóc siostrze. Tylko czy tamtego wieczora Julie potrzebowała pomocy? Być może chodziło o to, by pomóc jej dużo wcześniej, i to przede wszystkim zarzuca sobie jej matka. To matczyna narracja będzie tutaj kluczowa. Obok pierwszoosobowych wspomnień pojawiają się inne historie, w zdystansowanej trzeciej osobie, nakreślające kontekst retrospekcje. Bo co tak naprawdę przydarzyło się Julie?

Gentry kreśli dwie wzbudzające wątpliwości sytuacje. Ta pierwsza być może daje odpowiedź na pytanie o to, co dalej. Czy rzeczywiście oprawca wkroczył do prywatnego domu i bez większego oporu wydobył z niego trzynastolatkę? O ile to będzie potem wyjaśnione, o tyle mało prawdopodobne jest, że rodzice po ośmiu latach nie rozpoznają córki i zaistnieje możliwość, że w ich domu pojawi się ktoś obcy. Bo pewnego dnia w drzwiach, przez które wyszła, staje Julie. Po latach bezowocnych poszukiwań, licznych inicjatyw i traumy utraty stracona córka sama odnajduje drogę do domu. Czy to jednak Julie? Dlaczego wraca? Jakie mroczne tajemnice przyniosła ze sobą?

Amy Gentry prezentuje dość klasyczny schemat rozpadu rodziny po utracie jednego z jej członków. Rozluźniają się relacje nie tylko między małżonkami, którzy na dwa różne sposoby radzą sobie ze zniknięciem Julie. Poszkodowana jest także ta, która ocalała. Jane wrasta w bunt i kwestionuje miłość rodzicielską. Jest tą, która nie zapobiegła tragedii. Matka gotowa jest już tylko na jedno – odnaleźć zwłoki córki i pochować je. Nie spodziewa się tego, z jakimi faktami będzie zmuszona się skonfrontować i do czego będzie zdolna, by ostatecznie pokazać, że gotowa byłaby zrobić wszystko, by odnaleźć córkę żywą.

Fabuła tej powieści koncentruje się wokół elektryzujących opinię publiczną tematów. Zdradzenie choćby jednego zepsuje przyjemność lektury, ale warto podkreślić, że „Stracona” to dość odważna rozprawa z teksańskim przywiązaniem do tradycji oraz wiary. Niekompletna rodzina w pewien sposób zaczyna być stygmatyzowana. Rodzina, w której nie ma boga, chce w sposób kompletny i jak najbardziej racjonalny zbudować stabilny model szczęścia. Nikt jednak nie będzie szczęśliwy i nie jest to tylko wina zaginięcia trzynastolatki. Anna, narratorka powieści, zmaga się z niemocą rodzicielską, ale także osobistą pustką, gdy rozpadają się relacje łączące ją z mężem. Akademicki sznyt to za mało, by osłonić się przed bezbronnością. Anna wpada w takie egzystencjalne mielizny, że trudno jej uwierzyć, iż któregoś dnia wszystko może się odmienić. Naiwnie sądzi, że odnalezioną córkę wystarczy nakarmić i odziać, by przywrócić jej równowagę, a rodzinie harmonię. Rodziny pozornie nie da się już odbudować. Kto jest za to całe zatomizowanie odpowiedzialny? Kim tak naprawdę jest Anna jako matka, co ma sobie do zarzucenia?

„Stracona” to opowieść o bezradności i determinacji jednocześnie. Nakładające się na siebie historie budują spójny obraz kobiety cierpiącej w dwóch różnych postawach wobec cierpienia. Gentry chwilami nadmiernie dramatyzuje i zlepia ze sobą zbyt wiele silnie działających na wyobraźnię zbiegów okoliczności. Momentami zatem powieść traci na wiarygodności, ale i tak rozwiązania finałowe rekompensują pewne niedosyty czytelnicze. Amy Gentry poddaje w wątpliwość przekonanie, że sama rodzicielska miłość jest wystarczającym gwarantem bezpieczeństwa i poczucia szczęścia dziecka. Anna i Tom latami nie dostrzegają potrzeb własnych córek. Gubią się także sami w sobie, inaczej definiują życiowe priorytety, inaczej też reagują na traumę utraty dziecka. Dobrze zbudowany klaustrofobiczny klimat wzajemnych oskarżeń pośród domysłów i pustki to zasadniczy plus tej powieści. Gentry proponuje opowieść osadzoną w dwóch płaszczyznach czasowych, ale stale na nowo powracającą do przeszłości. To może być ostrzeżenie dla rodziców, którzy nie widzą krytycznego momentu w życiu dziecka, kiedy to odsuwa się ono od nich. To także mroczne memento wobec wszystkich amerykańskich kobiet narażonych na przemoc i krzywdę, z którymi rzadko są w stanie się zmierzyć, okazać sprzeciw, walczyć o własną godność. Stracona” jest interesującym studium zagubionej intelektualistki i oszukanej nastolatki. Obie dopełniają wzajemnie opowieść o utratach, z którymi niczego już nie można zrobić. O żalu i rozczarowaniach, ale także o żarliwej chęci naprawy relacji. Bohaterowie tej książki nie są bowiem przegrani. Gentry opowie o walce, na którą nikt nigdy nie jest gotowy. Nikt bowiem nie czuje się komfortowo w pustce i odrzuceniu. A ta powieść pokazuje, jakie to może mieć groźne konsekwencje.

2017-10-09

„Dojrzałą poznam” Jacek Melchior

Wydawca: Świat Książki

Data wydania: 11 października 2017

Liczba stron: 320

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 34,90 zł

Tytuł recenzji: Kocha, nie lubi...

Jacek Melchior po świetnym „Kochanku” wraca do przyglądania się niekonwencjonalnym relacjom. Tym razem opowie o historii specyficznej miłości. Zrodzonej z pożądania, ugruntowanej zachłannością, kalekiej przez swą jednostronność i uczciwej, bo wyznaczającej coraz to nowe granice rozwoju. „Dojrzałą poznam” to tak jak w „Kochanku” kalejdoskop zdarzeń i doznań, którym codzienne życie utrudnia definiowanie i funkcjonowanie, a którym Melchior przygląda się z dużą dozą empatii. Historia opowiada się sama – dzięki autoironicznej frazie, ale także dzięki temu, że autor niuansuje nam znaczenia słów. Te powszechnie znane nie są już wytrychami, lecz zagadkami. Bohaterowie tak komplikują sobie bycie razem, że do nazwania tego, co stanowi przestrzeń porozumienia, będą potrzebne stare słowa z zupełnie nowymi znaczeniami. Melchior dodatkowo puszcza do nas oko, sygnalizując – w scenie, gdy główna bohaterka przegląda biblioteczkę – że literatura, jego opowieść, to może być sekwencja kłamstw i iluzji. Czym zatem jest opowiadana historia kobiety, która własnego syna odrzuciła, a w kochanku jego wieku odnalazła coś, czego zawsze jej brakowało? „Dojrzałą poznam” jest powieścią obyczajową obnażającą wytarte już schematy myślenia o zakochaniu i prezentującą je w taki sposób, by były nad wyraz czytelne. Nie będziemy mieć pewności, co tak naprawdę dzieje się w tej powieści, bo wciąż pozostaniemy gdzieś z dala – kobiety, która nie dopuszcza do głosu swoich prawdziwych emocji i tkwi na co dzień bez kontaktu z samą sobą, oraz mężczyzny, takiego świeżego i w nowych rolach, który romans weźmie jak dobrodziejstwo losu, ale bez zobowiązań, bez napięć i żadnej fali nadmiernego przeżywania, bo te pozostawi kochance.

Danuta Keller pożegnała się z mężem oraz synem. Usiłuje zamknąć przeszłość, rzucając się w emocjonalny nurt przeżywania nowej erotycznej znajomości. Adam decyduje się na serię spotkań sponsorowanych, nie mając pojęcia, ku czemu będą prowadzić. Danuta – pod zmienioną dla kochanka tożsamością – chce przede wszystkim zachować go przy sobie. Takiego, jaki jest, z jego młodością i nieokrzesaniem. Wpija się łapczywie w jego usta i uwiesza na ramieniu. Adam będzie centrum jej życia, centrum wszechświata. Rozpadają się wszelkie gotowe wzorce, wedle których – za radami matki – Danuta zawsze racjonalizowała silniejsze emocje. Tym razem wybuch miłości jest nieokiełznany. Drenuje portfel i świadomość bohaterki. Do momentu, w którym Danuta zrozumie, że wciąż kocha Adama, ale już go nie lubi…

Więzi portretowane w tej książce mogą wydawać się więziami toksycznymi. Dodatkowo widzimy, ile zaangażowania wymaga od dojrzałej kobiety utrzymanie przy sobie specyficznego kochanka. Oboje grają w pozory i czasami próbują na nich postawić fundament czegoś stabilnego. Autor zaznacza: „Prawdziwą więź można budować także na nieprawdzie pod warunkiem, że wzruszenia nie są udawane”. Danuta i Adam to para nieprawdziwa nie tylko dlatego, że dzielą ich wiek, status majątkowy, zainteresowania czy bagaż doświadczeń, a może też jeszcze coś innego. Danuta i Adam to także para najprawdziwsza z możliwych – z każdym aspektem dotykających ich emocji, z intensywnością przeżywania, subtelnością czułości niezdobytej dla innych. Jacek Melchior wprowadza nas do związku, w którym wszystko zbudowane zostało albo w opozycji do czegoś, albo na zasadzie eksperymentowania. Danuta chce udowodnić matce, że miłość to nie wieczna odpowiedzialność, nie uporządkowanie i statyczna relacja. Tymczasem rodzicielka mogłaby widzieć w tym wszystkim coś zupełnie innego, gdyby dane jej było cokolwiek ujrzeć. Doskonała scena seksu oralnego w fotelu, w którym zmarła matka Danuty, to symbol sztubackiego buntu bez wchodzenia w tej rodzaj zależności, w jakim możliwe było kiedyś porozumienie między matką i córką. Adam też wchodzi w romans jako odskocznię od traumatycznych wspomnień z prowincjonalnego miasteczka, skąd uciekł do Warszawy, by wieść najbardziej osobne i samodzielne życie, jakie mógłby sobie wyobrazić. Kochankowie na swych wargach mają gorzkie ślady represji ze strony czasu przeszłego, ale zlizują je, tuszując tym, co nowe. Seks tych dwojga obrazuje pewien stosunek do rzeczywistości. Ich wzajemne relacje muszą być skomplikowane. I wciąż niejasne, prowokujące.

Adam w pewnym momencie pyta Danutę nieśmiało, czy aby oni są już razem. „Dojrzałą poznam” to też powieść usiłująca zdefiniować, co to znaczy być razem. Starająca się pokazać, że to nie są dwie pary pantofli dyndających na nogach przed telewizorem, nie są to serie przewidywalnych zachowań, powtarzające się obowiązki i rozrywki, milczenie i trwanie obok. Fabuła przesycona jest gorącą energią zmian. O ile zupełnie nie mamy dostępu do tego, co myśli o świecie Adam, o tyle zakochana, sfrustrowana, zmęczona i potem rozczarowana Danuta sygnalizuje nam to, co dzieje się w każdym człowieku chcącym wziąć odpowiedzialność za drugiego wbrew jego woli. Ale i tak nie jest postacią, którą poznamy naprawdę. Jaki jest tak naprawdę młody kochanek? Żyjący w poczuciu bycia gorszym z powodu sponsoringu? Ciągle zmuszany przez życie, by ktoś go w różnych sytuacjach ratował? Kto w tym związku niesie w sobie większe krzywdy i niesprawiedliwości zamienione potem na odpowiednie zaburzenia osobowości? Czy sam związek nie jest zawsze pewnego rodzaju zaburzeniem?

Jacek Melchior opowiada o ludziach poszukujących miłości na dwa różne sposoby. Podkreśla też, jak bardzo wyobcowani możemy być obok siebie ze swoimi definicjami tego, czym naprawdę jest miłość. Po raz kolejny autor „Kochanka” ujawnia się jako uważny obserwator wszystkich ludzkich skaz, do których portretowania dobiera pastelowe barwy, by pokazać każdy rodzaj emocjonalnej destrukcji jako budujące doświadczenie, takie w pełni zrozumiałe, całkowicie ludzkie, bez zażenowania czy wstydu przed oglądaniem tego. Tym razem galeria intrygujących postaci jest nieco mniejsza niż w „Kochanku”, ale i tak widzimy to, co w poprzedniej powieści – każdy rodzaj frasunku, niepoukładania, kompleksu i rozczarowania to element życia każdego z nas. Bolesny, lecz uniwersalny.

„Dojrzałą poznam” to w końcu opowieść pytająca o granice zbliżenia się do drugiego człowieka oraz o granice miłosnego podboju – ciała i umysłu. To narracja o specyficznej grze miłosnej, ale przede wszystkim o pięknie ludzkiej niedoskonałości, która wiecznie stwarza jakieś projekcje, wikłając się w uczucie nazywane podręcznikowo „miłością”. Dramaty bohaterów Melchior chce uwiarygodnić, cytując teksty znanych piosenek, bo wszystko, co przeżywane do wewnątrz, zostało też wyśpiewane przez tych, którzy mieli odwagę komentować życie muzycznie. Pośród dźwięków toczy się dramatyczna opowieść o tym, czym jest ludzka tożsamość, jeśli poszukując miłości, nie zaczniemy najpierw kochać samych siebie. Także opowieść o kimś zdecydowanym na wszystko – także na gorycz porażki i świadomość, że miłość własna może mieć kilka zaskakujących znaczeń. Dowcipna, autoironiczna, momentami śmiertelnie poważna i zaskakująca do samego końca powieść o tym, że zdobywanie drugiego człowieka to proces, a zrozumienie siebie – nie każdemu dany wyczyn.


PATRONAT MEDIALNY

2017-10-07

„Przyducha” Maciej Piotr Prus

Wydawca: Korporacja Ha!art

Data wydania: 25 września 2017

Liczba stron: 288

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 29 zł

Tytuł recenzji: Tożsamość w Krakowie

Ironiczny, melancholijny, czuły dla każdej formy ludzkiej słabości i niebywale zakochany trudną miłością w Krakowie jest Maciej Piotr Prus – autor książki, która na pewno mocniej przejmie wszystkich tych, którzy wydeptali już te wszystkie Miodowe, Starowiślne, Stradomskie czy Place Nowe, idąc prosto lub niekoniecznie, widząc je na trzeźwo i pod wpływem. Ale siła „Przyduchy” polega na tym, że nie tylko lokalny adres jest jej mocną stroną. To bardzo dynamiczna, zaskakująca, ujmująca groteskową grozą na przemian z bezpretensjonalną ckliwością proza o tym, jak ludzie przestają być istotni, jak szarzeją i rozpływają się gdzieś w równie mało istotnej przestrzeni, ale przede wszystkim o tym, jak rozpaczliwie poszukują, chcą wzbić się ponad przeciętność, zaczerpnąć powietrza i powiedzieć, że mają prawo do swoich pięciu minut. W mieście (nie)możliwości i marazmu, które tonie w trujących oparach – także w sensie metaforycznym. W świecie przyszłości, w którym reglamentowane będą papierosy i prezerwatywy, kontrolowany internet, a dwie dzielnice miasta śmiało dziś przemierzane przez zwolenników nocnego clubbingu zamknięte dla płynnego ruchu, co wywoła efekt tragikomiczny i lawinę zaskakujących zdarzeń.

Kraków umiera. Właściwie to umarł już jakiś czas temu, a obecnie przypomina miasto widmo z równie widmowymi ludźmi, dla których nie ma już ani sensu, ani nadziei, ani też możliwości samodzielnego wpływania na kształt własnego życia. Kazimierz jest egzemplifikacją tej martwoty, dzielnica wspaniałej przeszłości i marazmu dnia dzisiejszego. Spełniły się przepowiednie Houellebecqa, Święty Mikołaj staje się terrorystą, kulturalna stolica Polski tonie w oparach smogu i usiłuje zmartwychwstać – bo życie od dawna toczy się gdzie indziej. Prus buduje intrygę kryminalną, która przeradza się w krakowski odpowiednik wizji Orwella, by na koniec wstrząsnąć czytelnikiem przekonanym, że już wszystko wie, sporo rozumie i jest w stanie określić, czym kierują się bohaterowie książki.

„Przyducha” to opowieść o zniekształconej przez przekaz medialny tożsamości. O tym, że nie zostało nam już nic prywatnego i że w każdej chwili możemy spotkać na swojej drodze kogoś, kto będzie przekonany, iż nami steruje. Prus kreuje bardzo specyficznego bohatera, który chce za wszelką cenę być narratorem wszechwiedzącym we własnej historii, ale coraz mniej jest pewien, kto i komu jego perypetie opowiada. Czy rzeczywiście są to jego perypetie? W oblężonym mieście żyją zatomizowani ludzie, którym dano jeszcze przez chwilę namiastkę wolności, ale którzy jednocześnie sami sobie tworzą więzienie, bo po ulicach przechadzają się już dzielni przedstawiciele służby obywatelskiej i macki systemu nie muszą być silne i zwarte; pracują za nie ci, których odpowiednio zindoktrynowano i nakazano im strzec porządku. Żadnego porządku zdaje się nie mieć życie opowiadającego. Mężczyzna od lat boksuje się z rzeczywistością, walcząc z każdym kolejnym dniem o przetrwanie marazmu i borykając się z pewnego rodzaju niemocą. Nie może bowiem wyjść poza to, kim jest i kim się stał. Zaskakujące będzie więc dla niego to, że… inni biorą go za żywą legendę Krakowa. Za kogoś, kogo tak naprawdę nikt nie rozumie, ale wszyscy podziwiają. W świecie, który coraz silniej narzuca wzorce do podziwiania i kwestionowania.

Piękny Pies na Kazimierzu to będzie taka knajpiana enklawa normalności, ale tylko dla tych, którzy nie poddali się jej na tyle, by utożsamiać z uporządkowaniem i powtarzalnością. Bohater książki nie musi wsiadać bladym świtem do tramwaju, meldować się w pracy, wracać po niej zmęczony i brać się za bezproduktywne zbijanie czasu do zaśnięcia. Nie. Lubi pić do rana, nie ponosić za nic odpowiedzialności i zdobywać łatwe pieniądze, ale ma w tym wszystkim tendencję do melancholii, w którą wrósł w Krakowie. Martwe miasto wciąż do siebie przyciąga. Nie tylko ćmy barowe i ludzi mierzących upływ czasu innymi kategoriami. Także tych, którzy niebezpiecznie zbliżają się do tej formy katolicyzmu, w której orężem obrony przez mnogością wrogów stanie się krzyż. W Krakowie przyszłości liczy się bowiem – w całym absurdzie sterowanego życia – tylko to, co porządkuje świat po jakiejś prywatnej apokalipsie. Kraków już ją przeżył. Teraz życie ludzi jest w nim opresyjne, ale największą formą opresji staje się szeroko pojęta zbędność.

„Przyducha” to autorska fantazja o tym, czym jest dziś koncepcja sztuki i artysty, jaką pozycję wypracował sobie twórca, jak często jesteśmy sobie bliscy tylko wtedy, gdy pożyteczni, oraz o tym, w jaki sposób terror systemu wypacza poczucie ludzkiej tożsamości. Same poważne tematy, ale Prus daje oddech czytelnikowi, bo mamy w powieści fragmenty groteskowo-ironiczne z elementami purnonsensu i taki rodzaj grozy, że czyta się z zafascynowaniem, bieg zdarzeń skutecznie skupia uwagę. Maciej Piotr Prus opowiada o tym, jak bardzo stajemy się dziś osobni przy pomrukach groźnych ludzi, którzy krzyczą swoje groźne hasła, i coraz mniej zależy nam na tym, by nie stały się one rzeczywistością. W Krakowie z „Przyduchy” rzeczywiste staje się wszystko to, co mogłoby się pojawić w jakimś mrocznym śnie, a jest ciągiem lepiących się do siebie zdarzeń, które dodatkowo zatruwa powietrze nad miastem. Tym miastem, które kiedyś tętniło życiem i szczyciło się swoją różnorodnością. Dziś jest upadłe i podległe temu, co narzuca system. Terror i opresja idą w parze z erozją wewnętrznej woli walki, ale także z rozpadem konsekwencji w działaniu. Strach pożera wszystko jak trujący smog. Krakowski Kazimierz izolowany jest już nawet z powodu grypy. Zasieki, druty, pozostałe elementy dzielące – one tkwią w świadomości przerażonych bohaterów, którzy miotają się w niemocy i nie są w stanie z nią zerwać. Tylko narrator tej historii będzie gotów wziąć na siebie odpowiedzialność za czyn wydobywający z niemocy. Na pewno będzie gotów?

Powieść Prusa to kolaż ironicznych dykteryjek z wyjątkowo konsekwentnie stosowaną techniką obrazowania noir – bez balastu patosu, lecz w słodko-gorzkiej tonacji opowieści o ludziach, którzy przestają żyć naprawdę. Jest w tej historii kilka elementów przykuwających uwagę, a jednym z nich jest konstrukcja głównego bohatera. „Przyducha” to jednak powieść o pewnej społeczności i pewnym mieście, w którym możliwości się skończyły. Od stagnacji można uciec tylko do Pięknego Psa. Od siebie samego nie ma ucieczki. Nieliczni będą ci, którzy przebrną przez lekturę i z wysoko podniesioną głową powiedzą, że ich nie dopadły lęki świata Prusa. Krakowski autor jest sugestywny, groźny, ale jednocześnie świadomy tego, jak opowiadać o relacjach międzyludzkich, by – przez pryzmat postapokaliptycznego miasta – pokazać, że bardzo się luzują, rozpadają i mimo wszystko możemy zrobić coś, by było inaczej. Dla miłośników Krakowa, w którym czuli się wolni i swobodni – lektura obowiązkowa. To nowa perspektywa patrzenia na miasto, a może wyrażenie obaw, które z różnych powodów mogą być politycznie niepoprawne. Brawa za pomysł i ujęcie tematu. Zgadzam się z Korą – naprawdę świetna książka!


PATRONAT MEDIALNY