2018-03-05

Rozmowa z Wiolettą Grzegorzewską

Autoportret zrobiony przed 44. urodzinami

Znacie się z Andrzejem Muszyńskim? Opowiadacie o tych samych miejscach, okolicach Jury Krakowsko-Częstochowskiej, z których się wydobyliście. Ty ruszyłaś w świat, Andrzej pozostał tam, gdzie jego rodzinna miedza.

Nie, nigdy się nie spotkaliśmy, choć wymieniliśmy kilka listów. W przeszłości podjęliśmy pewne wyzwanie dla magazynu „Znak”. Napisaliśmy artykuły o polskiej prowincji, które były odpowiedzią na esej Wiesława Myśliwskiego Kres kultury chłopskiej. Andrzej jest młodszy ode mnie o dekadę i zapamiętał zupełnie inny świat Jury Krakowsko-Częstochowskiej. W pewnej podkręconej językowo powieści opisuje na przykład nalewkę z cytryn. U mnie nalewkę robiło się z niedojrzałych łupin orzecha włoskiego, pędów sosny, dziurawca, bo cytryny były towarem deficytowym. Wychowaliśmy się w tym samym regionie, jakby za miedzą, ale świat mojej wsi był zupełnie inny od tego, o którym opowiedział Muszyński. Jako kilkulatka byłam straszona demonem bebokiem: „Ucisz się, bo przyjdzie bebok i cię porwie”, w świetle popielnika sama czytałam książeczki „Poczytaj mi, mamo” i baśnie z całego świata, dreptałam boso po klepisku, bo w niektórych izbach nie było jeszcze podłogi, zasypiałam na siennikach uszytych ręcznie z worków jutowych, spałam w budce z królikami. Pamiętam, że moi dziadowie, chyba jak w „Konopielce” Redlińskiego, nie lubili jeść żuru, kaszy czy polewki metalową lub aluminiową łyżką, bo jak twierdzili, taka łyżka psuła im smak potrawy i parzyła w język. To był zupełnie inny, bardzo panteistyczny i biedny świat.

A jednak opowiada się o nim w sposób magiczny!

Tak, teraz go mitologizujemy. Ciekawi mnie to, że pisarze pochodzący z prowincji, nie tylko polskiej, bo na przykład amerykańskiej również, opowiadają zwykle o światach swego dzieciństwa językiem poetyckim. Może ich pisanie wzięło się z pieśni, tak jak moje.

„Gugułach” zaintrygowała mnie postać ojca demiurga wydobywającego życie ze śmierci, mistrza oprawiania padliny, jednocześnie ateisty niewierzącego w to, że między życiem a śmiercią jest cokolwiek innego.

Tata nigdy nie preparował padliny. Nadpsute tkanki nie nadawały się do preparacji. Wyprawiał zwierzęta zimą. Na moich oczach dusił schwytane w różne pułapki ptaki drapieżne: myszołowy, błotniaki, pustułki, jastrzębie. Rozkładał na stole gazety i od razu przystępował do skórowania. Musiałam mu pomagać, trzymać koniec sznurka, kiedy je dusił. Odwracałam głowę, żeby na to nie patrzeć. Te piękne, dzikie i wolne ptaki miały ogromną wolę życia. Nie tak jak kury kładzione w niedzielę na pieniek. Tak szaleńczo walczyły o życie, uderzały mnie skrzydłami w policzki, próbowały wyszarpać się z więzów, tak mocno machały skrzydłami, aż wapno odpadało z sufitu prosto na moją głowę.

A kiedy czułaś się przy ojcu dobrze i bezpiecznie?

Lubiłam z nim tańczyć na weselach i zabawach, grać w tysiąca, przeglądać albumy przyrodnicze, słuchać, jak opowiada o swoich wędrówkach po lesie, gra przejmujące melodie na liściach lub na bandżo, lubiłam patrzeć, jak zajmuje się pszczołami. Te owady były do niego tak przywiązane jak ja. Nie żądliły go nawet wtedy, kiedy niemal gołymi rękami, owiniętymi tylko w strzęp firanki, zabierał im miód, przenosił nowe roje do ula, ale po latach mogę powiedzieć, że nie czułam się z nim bezpiecznie.

To od niego – mam wrażenie – Loletka uczy się niepokorności, by konsekwentnie stawać się wędrującą po świecie Wiolettą. Mężczyzna kształtujący tożsamość córki. Jaki ma na nią wpływ?

Ojciec żył tylko czterdzieści dziewięć lat. Był fascynującym człowiekiem. Mogłabym opowiadać o nim godzinami. To z myślą o nim przełożyłam wiersz Seamusa Heaneya „Śmierć przyrodnika” oraz poemat Robina Robertsona „Skórowanie Marsjasza”. Tata był pasjonatem, wędrowcem, samoukiem, ale tak jak go nazwałam w inwokacji, którą opublikowałam w tomie „Orinoko”: był jak ten chrząszcz niemający w języku polskim swojego imienia, po łacinie nazywany Tribolium destructor, który wiedzie żywot we wnętrzu orzecha włoskiego, a w poczuciu zagrożenia niszczy swoje larwy, czyli zwyczajnie je pożera. Tata był demoniczny i destrukcyjny. Raczej Frankenstein niż do dobroduszny Doktor Dolittle.

Co jest najbardziej opresyjne w polskim modelu wychowywania dziewczynek? Nie każda ma odwagę i siłę samostanowienia twojej powieściowej bohaterki.

Wystarczy przystanąć przy polskim placu zabaw, żeby się przekonać, jak są wychowywane dziewczynki. To jest zwykle tresura, a nie wychowywanie: nie wchodź, nie wspinaj się, nie brudź się. Ja mogę powiedzieć, jak to wyglądało u mnie, w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Z jednej strony było to wychowanie katolickie, z którego wynikało wiele restrykcji, brak edukacji seksualnej, dorastanie w poczuciu winy, zmuszanie do spowiedzi i rachunków sumienia, a z drugiej prymitywna i wulgarna kultura z wszelkimi odmianami molestowania psychicznego i fizycznego, z którym musiały się zmagać dziewczynki. Mnie właściwie wychowywali dziadkowie. Ich chłopska moralność polegała na takim lawirowaniu, czyli rób, co chcesz, tylko uważaj na to, co ludzie powiedzą, i nie przynoś wstydu rodzinie.

Czy nie jest trochę tak, że poznajesz bohaterkę „Stancji” dopiero wówczas, gdy rozmawiasz o niej w wywiadach? I że spoglądasz na nią z nieco innej perspektywy niż wówczas, gdy opisywałaś jej losy? Mówienie stanowi formę nadpisanego?

Tak, tak jest. Coś sobie obmyślę, a potem okazuje się, że postać i tak mi się wymyka i żyje własnym życiem. I to jest najwspanialsze w pisaniu! Kiedy świat przedstawiony sam się przedstawia. Mnie zdarzyło się nie rozpoznać cytatu z własnej książki. Ktoś wysłał fragment „Stancji” z pytaniem, czy może wykorzystać go w eseju, a ja nie mogłam uwierzyć, że sama to napisałam. Albo taka sytuacja. Pewien mężczyzna zagaił mnie podczas warszawskich targów książki, że znał ojca Pana Kamila, jednego z bohaterów „Stancji”: – Wiem, w jakiej kopalni zginął jego ojciec – powiedział. – A to jego ojciec zginął w kopalni? – zapytałam.

A jakie najbardziej zaskakujące cię pytanie usłyszałaś na spotkaniu autorskim?
fot. Joanna Sidorowicz

Byłam bardzo zaskoczona, kiedy w „Metrze”, takim brytyjskim brukowcu, ukazała się recenzja „Guguł” ze zdjęciem prosiaka, a w notce angielskiego poczytnego i szanowanego magazynu literackiego ktoś stworzył biogram na podstawie przygód mojej bohaterki i napisał, że moja rodzina trzymała indyki w klatce pod stołem, kaczki pod drabiną prowadzącą na strych, że hodowała świnie w chlewie. Jeden z amerykańskich studentów zapytał mnie, czy krawcowa naprawdę ujeżdżała kukłę swego męża i czy mogłabym to wyjaśnić.

Wioletta celowo nie wchodzi w głębsze relacje, bo wie, że jest w Częstochowie tymczasowa? Czy to może taki etap zbierania doświadczeń i opowieści innych bez przywiązywania się do nich?

Relacje Wioletty Rogali ze światem są dość skomplikowane i nieoczywiste. Minęło pół roku od premiery, a ja wciąż nie potrafię ich wytłumaczyć. Chciałbym, aby czytelnik po swojemu sobie wszystko zinterpretował. Cieszy mnie to, że tak szybko sprzedał się cały nakład i są planowane dodruki. Nie ma lepszej wiadomości dla autora niż ta, że jednak ma swoich czytelników.

W „Stancjach”, ale i w „Gugułach” jest sporo melancholii. Towarzyszy ci też w codziennym życiu?

Zdarzają się mi takie tygodnie w czasie wilgotnych, mrocznych zim w Anglii – pogrążam się w melancholii. Nie ukrywam tego. To są dość twórcze, samotne i świadome okresy, w których zwykle piszę. W kapitalistycznym świecie człowiek nauczył się wypierać emocje. Nie możesz okazywać smutku, lęku, bólu, wściekłości, bo wtedy jesteś mniej produktywny i zarażasz tym innych. Pamiętam, jak władze próbowały tłumić w tamtym roku emocje po różnych zamachach terrorystycznych. Kapitalizm wie, że melancholia może być pierwszą oznaką oporu. Pogrążasz się w smutku i wytrącasz się z systemu. Świat urządzony przez chicagowską szkołę ekonomiczną jest dla uśmiechniętych, bezproblemowych, ładnych oraz elegancko ubranych i wreszcie umundurowanych.

A jest w nim miejsce dla wrażliwych?

Wrażliwcy zawsze, nawet w czasach późnego kapitalizmu, znajdą swoje enklawy czy heterotrofie, na przykład w sieci, tam na Facebooku lub w bibliotece. Myślę, że sieć blogów książkowych jest jedną z takich subkultur i bywa formą ucieczki. W przyszłości tylko kreatywnych wrażliwców nie będą mogły zastąpić maszyny, więc staną się oni towarem deficytowym. Ktoś będzie musiał twórczo myśleć i ewokować emocje, choćby na potrzeby reklamy.

Stancje” wydobyły się z „Guguł” i mam wrażenie, że z nich może powstać trzecia narracja. Myślałaś o takim tryptyku egzystencjalnym jednej bohaterki? Oswajanie Hektarów, ruszenie w drogę, odnalezienie celu – taką mam fantazję.

Niesamowicie to wyczułeś, bo ja już na początku tego wieku, to znaczy wiele lat przed premierą pierwszej części, planowałam tryptyk jurajski. „Guguły” były najłatwiejsze do napisania. Wybrałam formę gawęd. Wcieliłam się w rozgadaną, pyskatą, żywiołową, wszędobylską i wrażliwą dziewczynkę. W „Stancjach” wchodząca w dorosłość bohaterka, która opuściła dom rodzinny, milknie. Pisząc tę książkę, próbowałam odtworzyć z pamięci swój dziennik, który prowadziłam w trakcie częstochowskich studiów filologicznych. Zrekonstruowałam przygody w krótkich scenach, jakbym pisała dramat czy scenariusz filmu. Tytuł odnosi się do treści i formy. „Stancje” są chronologicznie poukładanym zbiorem migawek, często zakończonych wierszem zapisanym bez łamania na wersy. Zaraz to udowodnię, cytując kilka takich puent z różnych rozdziałów:
Na jej widok skaczę w płomienie.
Za horyzontem wzbierał ocean.
Nasze usta spotykają się w ciemności.
Słońce nad polami zachodziło rdzą.
Na jej szyi krzyżyk połyskiwał jak wyliniała z larwy jętka.
Dziś, po sierpniowej premierze, czuję niedosyt. Myślę, że tych scen napisałam za mało. Zaprosiłam czytelnika do świata Wioletty Rogali, ale nie pozwoliłam mu się tam rozgościć.

A jak piszesz?

Bardzo powoli. Męczę każde zdanie. Po publikacji dwóch książek prozy mam świadomość, że popełniam ten sam błąd. To znaczy za bardzo kondensuję treść. Myślę, że nie mam dystansu. Pracuję w samotności, po nocach. Kiedy piszę, z nikim niczego nie konsultuję, nikomu nic nie wysyłam, a potem, w procesie obróbki książki, zapominam o uzupełnieniach. Widziałeś, ile nazwisk wymienią amerykańscy pisarze w podziękowaniach? W powieści Margaret Atwood „Oryks i Derkacz” wszystkie nazwiska osób, które były jej pierwszymi czytelnikami, specjalistów w danej dziedzinie, asystentek, opłaconych bibliotekarzy nie zmieściły się w podziękowaniach i pisarka musiała założyć specjalną stronę, aby je wymienić. Ja nie mogłam liczyć na taką pomoc. Moja zaliczka wystarczyła na opłacenie dwóch czynszów za wynajęty dom we wschodniej Anglii i kilku rachunków za prąd.

Czy w relacji pisarz-wydawca ten pierwszy może czuć się osamotniony, porzucony?

Nie wiem, czy to powiedzieć, bo mi się za to oberwie, ale co tam. Moja znajoma zrezygnowała z pracy translatorskiej, bo zatrudniona na cały etat na poczcie nie wytrzymała presji związanej z łączeniem pracy zarobkowej i artystycznej. Tych spraw nie da się pogodzić. Rozumiem to. Też nie dawałam rady tak żyć i pewnie wkrótce, kiedy ucichnie szum związany z moją nominacja do Bookera, znów zacznę się miotać. My, pisarze, tłumacze, redaktorzy, pozwoliliśmy zamienić się towar. W ubiegłym roku mocno tego doświadczyłam zarówno w Polsce, jak i Wielkiej Brytanii. Zaproszona przez pewne wydawnictwo na trasę promocyjną, pracowałam trzy dni bez przerwy, codziennie od ósmej do późnej nocy. Sama się na to zgodziłam, bo myślałam, że jest to konieczne, że w innym wypadku moja powieść się nie sprzeda i znów będę zmuszona do pracy w fast foodzie, hotelu czy kawiarni. Miasto, w którym wówczas przebywałam, widziałam tylko z okien taksówek. Mam słabe zdrowie i w końcu tego nie wytrzymałam, poczułam się tak wyczerpana, że w ostatnim dniu zasłabłam i zrezygnowałam z kilku wywiadów oraz spotkań w radiu. To trudne doświadczenie, które dało mi do myślenia. Media wykorzystują za darmo mój wizerunek i słowa, nie płacąc mi za nic. Wszyscy szarlatani, którzy zajmują się nami, agenci, specjaliści od imaginistki powtarzają, że takie działania są konieczne dla promocji książki. Dlatego teraz postanowiłam na chwilę się zatrzymać i pomyśleć, co dalej.

Powiedziałaś Oldze Wróbel, że motywami wody w „Stancjach” chciałaś nawiązać do „Odysei”. Wit Szostak w „Zagrodzie zębów” dał przed tobą wyraz temu, iż „Odyseja” ze swym szeroko pojętym motywem powrotu jest jedną z książek jego życia odczytywaną na nowo.

„Odyseja” jest jedną z moich ulubionych książek, którą wciąż podczytuję. W pieśni jedenastej Odyseusz dociera do krańców oceanu, gdzie znajduje się kraina zmarłych, gdzie lud żyje w wiecznej ciemności, gdzie Odys spotyka duszę swojej matki.
Był taki polski krytyk Ryszard Gansiniec. Nie wiem, czy dobrze zapamiętałam jego nazwisko. No i ten Gansiniec, który, muszę dodać, pisał na początku lat dwudziestych ubiegłego wieku, uważał, że Odys jest nieboszczykiem, że zginął w bitwie trojańskiej, a „Odyseja” jest tak naprawdę opowieścią o zmarłym, który z krańca mórz wraca do żywych, aby wymierzyć sprawiedliwość.
Chyba nie potrafię powiedzieć, dlaczego w mojej prozie jest aż tyle motywów wody. Może chodzi o to, że wszystkie książki pisałam w specyficznych miejscach, nad morzem czy nad wielką rzeką. „Guguły” powstały na wyspie Wight, która nazywana jest lądem dinozaurów, starców i duchów. Spędziłam tam aż dziesięć lat i moja wyobraźnia przesiąkła widokami morza, kanału La Manche, cieśniny Solent, wszelkich zatok i delt.

Z psem Leo nad Tamizą
Oswoiłaś wodę?

Na początku, jako szczur lądowy, który w Polsce widział morze tylko kilka razy, miałam chorobę morską, ale szybko mi to przeszło. Kilkadziesiąt razy pływałam z portu East Cowes do Southampton, skąd wypłynął słynny liniowiec Titanic; z portu Ryde do Portsmouth, gdzie urodził się autor „Wielkich nadziei”. Od osiemnastego roku życia wciąż żyję na walizkach i jestem w podróży. Jakby powiedział Odys, na włóczęgę żywot tracę. Teraz mieszkam nad deltą Tamizy, w strefie wysokiego zagrożenia powodziowego. Tam był kiedyś teren bagienny, po którym zostały zardzewiałe tabliczki ostrzegawcze. Rzeka wylewa tu co kilka lat. Podczas odpływu rozlewiska budzi mnie zapach gnijących wodorostów, jakbym zasypiała w kompoście. Do snów przenikają mi sygnały promów.

W twojej twórczości chodzi chyba bardziej o tę archetypową podróż niż powracanie?

Tak, zdecydowanie. Itaką są moje Hektary, ale ja tam nie powracam, tylko stamtąd wciąż uciekam. Dopiero niedawno uświadomiłam sobie, że w prozie aż trzy razy posłużyłam się metonimią wieloryba. W „Gugułach”, w pierwszym rozdziale, Loletka opowiada o wielorybie, który popłynął do chmur. „Zatrzymałam się dopiero przy straganie z dmuchanym srebrnym wielorybem. Wieloryb nie mógł odpłynąć do chmur. Słońce złapało go w fioletowe i czerwone kręgi, oślepiło mnie i piekło w policzki”. W kolejnych rozdziałach dziewczynka podczas burzy bawi się w ciemnej sieni w Jonasza, który przebywa w brzuchu wieloryba.
„Stancje” też rozpoczynam taką wodną sceną. Moja bohaterka chcę wypłynąć, choćby na suchy przestwór oceanu. Kolejny raz posłużyłam się tym samym chwytem, to znaczy autobus zamieniałam w akwarium, a tłum w autobusie w zdychającego walenia.

Nominowanie twojej książki do Bookera to wielki sukces i moja prywatna radość. Uważam – tak jak Kasia Tubylewicz – że większość polskich narracji jest nieprzetłumaczalna dla świata ze względu na lokalność swojego przesłania i eksperymenty formalne. U ciebie treść i przesłanie są również ukłonem ku czemuś lokalnemu, ale zagraniczna krytyka literacka i czytelnicy odnaleźli się w tym. Jak myślisz, co pomogło tej książce, że ją dostrzeżono za granicą?

Dziękuję. Wciąż trudno mi pojąć, dlaczego akurat ta książka znalazła tylu czytelników na świecie. Czymś musiały ich ująć te przygody dziewczynki dorastającej na prowincji w czasach socjalizmu. Może zmysłowy konkret świata, którego już nie ma? Światło popielnika, migotanie świętego źródełka, pachnący miodem lep na muchy, szelest podomki, zapach żuru w sieni… Właśnie dowiedziałam się, że przed Wielkanocą kilka rozdziałów tej książki, w przekładzie Renate Schmidgall, wyemituje Westdeutscher Rundfunk Köln, jedna z największych państwowych rozgłośni radiowych w Niemczech. Pewne książki trafiają na swój czas. Myślę, że „Guguły” zawdzięczają swój sukces przede wszystkim wybitnemu przekładowi Elizy Marciniak.

Wielka Brytania jest twoją stancją czy domem? Opowiedz o swojej tożsamości emigrantki.

W Wielkiej Brytanii zbliża się brexit, więc jestem nieco zdezorientowana. Nie wiem, co ze sobą zrobić. Jestem też chyba na etapie jakichś wewnętrznych przemian. Jedno mogę powiedzieć na pewno. Czuję się wykorzeniona, ale moja tożsamość kobiety zyskała na tej przeprowadzce do Anglii.

Dlaczego?

Nikt tu nie wtrąca się w moje życie. Mogę funkcjonować, rozwijać się w poczuciu wolności. W Polsce prawdopodobnie żyłabym pod presją społeczną, wbrew sobie i swoim przekonaniom religijnym musiałabym ochrzcić córkę, posłać ją do komunii i tak dalej.

Czy jest szansa lub możliwość, że kiedykolwiek wrócisz do Polski?

Wątpię, żebym wróciła do Polski. Choć bardzo tęsknię za tym krajem, to jednak po kilkunastu latach mieszkania w wielokulturowym społeczeństwie czułabym się tam jak emigrantka do kwadratu.

Kiedy emigracja może być początkiem nowego życia, a kiedy pułapką utkwienia w czymś opresyjnym i rozczarowującym?
Na wieży Spinnaker, Portsmouth

Wielu przyjezdnych udaje, że tak naprawdę nie wyemigrowało. Zamykają się w świecie pobratymców i to jest problem. Znam ludzi z Londynu, którzy zupełnie nie integrują się z Brytyjczykami, kupują jedzenie tylko w polskich sklepach, mają polskie przychodnie, pracują i przebywają na co dzień tylko z Polakami. Tworzą sobie iluzoryczną Polskę i takie życie w końcu okazuje się dla nich pułapką.

Zmieniając swoje zdjęcie profilowe na Facebooku, napisałaś o swym wieku i dodałaś, że nigdy nie czułaś się lepiej. To bardzo budujące i chciałbym się dowiedzieć więcej.

Wspomniałam o tym pod koniec ubiegłego roku. W tamtym dniu, tuż przed czterdziestymi czwartymi urodzinami, chciałam sobie uświadomić coś ważnego. W pierwszej dekadzie nowego wieku dzięki mojej pracy i mojemu uporowi spełniły się wszystkie moje marzenia, i to z nawiązką. Zawsze chciałam pisać, ale nigdy nie przypuszczałam, że dzięki temu zajęciu polecę za ocean, do Nowego Jorku, Los Angeles, że z lotu ptaka zobaczę Kalifornię, będę się włóczyć po Chinatown w Kanadzie i nad Zatoką San Francisco, że wpadnę kiedyś do Toronto, gdzie przy okazji nominacji do poetyckiej nagrody Griffina przeczytam wiersze przed tysiącem ludzi.

Bliższa jest ci poezja czy proza? Jako autorce i jako czytelniczce.

Nie ma dla mnie znaczenia, czy piszę prozę, czy poezję. Choć ostatnio zupełnie zdominowała mnie ta pierwsza. Ostatnio czytam przede wszystkim powieści amerykańskie, aby podszkolić warsztat pisarski. Może i większość z tych książek to wydmuszki, które przeczytasz i po miesiącu zapomnisz, ale jednak jak sprawnie zrobione wydmuszki. Weźmy na przykład powieść Donny Tartt „Mały przyjaciel”. Dla jednej mistrzowskiej sceny pokazującej, jak dzieci w letnie popołudnie polują na węże, warto było przeczytać ponad sześćset stron. Nigdy tej sceny nie zapomnę, bo sama tak polowałam nad rzeką. Tylko moje węże nie były śmiertelnie jadowite. Oto kryminał, z którego na końcu dowiesz się – uwaga, spoiler – że ten, który miał zabić, jednak nie zabił, i to wszystko. W sumie fajne zgrane. Czytasz, aby się dowiedzieć, że tak jak życiu, nie otrzymasz odpowiedzi na żadne pytanie i wiecznie jesteś robiony w bambuko.
Najgłębszą formą czytania poezji jest praca translatorska. Ja w przerwach między pisaniem książek tłumaczę sobie wiersze z języka angielskiego.

Dziękuję za rozmowę.

Dziękuję.

4 komentarze:

Flo pisze...
Ten komentarz został usunięty przez autora.
Flo pisze...

Pozwolę sobie na małe entomologiczne sprostowanie: wspomniany chrząszcz ma polską nazwę, to trojszyk wielki. Owszem, żeruje m.in. na orzechach, ale trudno powiedzieć, żeby w nich żył. Kanibalizm się mu zdarza, ale z prozaicznego głodu, nie z przyczyn takich jak poczucie zagrożenia, zwykle zresztą większe larwy pożerają mniejsze, osobniki dojrzałe raczej tego nie robią.

Unknown pisze...

Dziękuję. O tym chrząszczu dowiedziałam się w dzieciństwie z przedwojennego atlasu, Wtedy nie było Internetu, a w atlasie trojszyk nie miał polskiej nazwy. Znałam podstawy łaciny, wiec z pomocą słownika, wyczytałam o destruktorze, to co wyczytałam :-)W mojej pamięci, ten chrząszcz zawsze będzie destruktorem.
Pozdrawiam,
Wioletta Grzegorzewska

dredziasty pisze...

Bardzo fajny post, przyznam że dość fajnie się rozpisałeś i przede wszystkim szeroko :)
BHP Nawigator